Ozimina (Berent)/Część czwarta/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ozimina |
Wydawca | Jakób Mortkowicz |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część czwarta Cały tekst |
Indeks stron |
Za pochodem obcych pielgrzymów czyniła się tymczasem procesya coraz liczniejsza. Wszakże więcej od ich niezrozumiałych psalmów, nazbyt uroczystych dla ciekawości widzów, działały w ciżbie swoich żale i miotania się owej baby histerycznej, która wzięła na się niespodzianie rolę pośrednika i tłumacza pobożnych intencyi obcych ojców brodaczy. Wywodząc z żałośliwemi przeklęństwy wszystkie krzywdy i pohańbienia nędzy, objaśniała swoich, że ci ojcowie pobożni świat na pokutę wzywać idą: — Antychryst świat ma skończyć, jakby na złość bogaczom i krzywdzicielom wszelkim. I jak oto w aurze miejscowej przeinaczał się wmig ponury Demiurg herczyi stepowej w mściciela krzywdy ludzi pognębionych.
Mężczyźni słuchali niechętnie tych miotań się baby. Wszczynali natomiast między sobą gawędy zaciekawień: »Księży, ni popów całkiem oni nie znają; sami sobie popią«. Ktoś tam urągać począł na księże »mamroty« — »kosztowne bardzo«.
I wszczęły się pomruki.
»Kto nad nędzę mocniejszy? Choroba. Mało czego ona z biedy nie wyciśnie: a to na dochtorów, a to na likarstwa. A kto jeszcze mocniejszy? Ksiądz. Czembyś onym duszom dziecka, czy kobiety twej zmarłej nie wygodził, gdy im biednym z życia już nic. Płać, poda ksiądz. Niema sposobu!... »Który inszy po wsiach to sobie takie stacye jak z tabeli wyznacza. Od kościoła z pogrzebem — po drogę: tela! po karczmę: tela! po wrota cmentarne: tela! A jeżeli przed sam grób: o! płać, chłopie, kiedyś taki pyszny przed panem Bogiem«.
Dogadywał warkliwie lud ponury. — »Pewnie!« — odzywało się zewsząd echem przytakiwań.
Baba histeryczna wgadała się tymczasem w chrypkę i prawiła coś o grzechu wojny największym. Sięgnąwszy w najżywszą dziś własną boleść, dostawała się i do serc ludzi; a odczuwszy to wmig, wybuchnęła wraz i prawdziwymi spazmami. Kobiety sapały, chmurzyli się mężczyźni. Zanikała powoli odległość między pielgrzymami a procesyą ciekawych: mieszały się tłumy. Już nie za gapi przyłączali się teraz ludzie z ulicy, lecz jakby niosąc za nimi swoją niedolę, czy zaciętość. Niezadługo, — a postępowali wokół nich murem. W ruchach mężczyzn jawiło się coś takiego, że baby zaniepokojone uwieszały się tu i ówdzie ich ramion, odciągając precz.
Profesora zagadnęła tymczasem figurka strojna, zwrotna i nerwowa w gestach, bez wieku na wygląd, bez płci, rzekłbyś nieomal, gdyby nie męskie ubranie, wąsik strzyżony i papieros w ustach tańczący: osoba ze sfer inteligencyi wielkomiejskiej.
— Od granicy idą ci pobożni jedwabioszwarcy, — rzekła jadowicie, błysnąwszy złośliwem oczkiem.
Komierowski przymknął powieki odrazą, jak gdyby mówiąc: »Och, znam aż nadto! Och, słyszę takich codziennie! O, ten wiew swojszczyzny dzisiejszej od sfer naszych!«...
Jakoż profesor podjął mu z warg temiż myślami:
— Byle tylko przemydlić się nad każdem głębiej sięgającem zagadnieniem życia i duszy...
Osoba inteligentna podsłyszała te słowa z opodal uchem nerwowem i spurpurowiała honorem w jednej chwili. Ustawiwszy jakoś nogi w krzyż, podjęła do ust gałkę laski.
— Pan uważa?... Nas tu życie mniejszych sympatyi uczyło — w tamtą stronę. Oczywiście nie zainteresowanych. Bo nie wiem, przed kim popełniłem nieostrożność... użycia naszej tu broni ostatniej. Przytem samo powietrze stołeczne odbiera nam prowincyonalne sentymenty i naiwności wobec wszelkich naprawiświatów i czyni z nas scep...
— Kawalarzy! — uderzyło w to nagle jak młotem.
Nadstawiony bokiem do osoby inteligentnej i pogarbiony rąk zatopieniem w kieszenie, zjawił się tu niespodzianie ów robotnik, Jur, — ten oprawca dobrowolny, — przypominał profesor.
— No, taka kompania! — wycedził pan z za gałki swej laski i zapalił w oczach taki jad złośliwości, jaki tylko w życiu wielkomiejskiem wykształcić w sobie można.
I wsunął się w tłum.
— Odnoś swe kosteczki stąd precz, kawalerze! A prędko: Bo tu może się stać niedługo bardzo ciepło. Tu nie konceptami i języczkami szermować ludzie idą, a piersi swe nastawiać.
— Za co? — bąknął ktoś z ubocza.
A on, zaperzony, nie dosłyszał skąd głos — i, wyrwawszy kułaki z kieszeni, poskoczył ku niemu czerwony na gębie całej.
— A no, żebyś wiedział: za wiarę swą!
— Twojaż to, chłopie? — mruknął tenże głos wstrętu.
— Moja, nie moja, — a wiara jest mocna, i tyle! Pod knuty oni lezą, rąbać się dają, gnać po ziemi całej, — a nie ustępują. Tobie kułak do zębów przystawię, a zapomnisz wnet ducha w sobie... Idź, idź do labusia swego, ten ma wiarę dla ciebie: głaciutką, jak jego atłasy, jak te damule po Wizytkach! Jego grzeczny pan Bóg rozumie pewno tylko po francusku i brzydzi się nami, jak on, labuś sam, jak te damule jego, jak ty!
W tłumie rozległ się rykiem śmiech zadośćuczynienia.
A Jur wołał już w tłumy z ręką wyrzuconą ku górze, ponad te głowy:
— Powiadają, że te labusie noszą jedwabne pończochy. Psie krwie!
Szyd tłumów ponury rozlegał się długą salwą naokół.
Komierowski szarpał brodę.
Jego niedobre ożywienie wonczas wśród zaułków minęło rychło, pozostawiwszy niesmak do siebie za wszelkich słów zbyteczność. Zjawienie się tych pielgrzymów obcych rzuciło mu błyski w oczy, lecz ochmurzyło czoło jeszcze bardziej. Naciskał kapelusz głębiej na przepaskę czoła, nastawiał kołnierz: cały człowiek zjeżył się był milczeniem. Jakoż od dłuższego czasu nie odzywał się tu między nimi wcale. Teraz dopiero pod te pomruki i złe śmiechy tłumów ocknął się jakby i zatrzymał na nich głuche wejrzenie. Targał brodę. Wreszcie odezwał się głosem jakby znużonym, z trudem dobywającym z siebie słowa cierpkie:
— Te wasze idyotyczne sympatye, Jur, dla dewocyi. Święta »Agapa« była także komunistką, powiedział wam może jaki głupkowaty kleryk. A te mużyki są nimi również.
Ten zmieszał się w pierwszej chwili, lecz niebawem zaciął się wejrzeniem na znak, że o tych rzeczach mówić nie chce.
— Po książkowemu, po waszemu, — mruczał tylko, — dogadałbym ja się z ludźmi za lat dziesięć pono.
Komierowski zwrócił się gwałtownie do profesora z desperackiem rozłożeniem rąk.
— A przecie: zawsze to samo! Na dnie wszystkiego ten przeklęty sentymentalizm narodu! Tam, — mówił wskazując w górę, ku miastu: — »wieszczów« mądrość biblijna, lub dewocye doktrynalne; tu: idealizacya nędzarzy, jako »sprawiedliwych w Panu« i naprawiświatów właśnie, powołanych przedewszystkiem do »prostowania dróg Jego«.
Profesor spoglądał mu tylko w oczy, jakby potakując milczeniem każdemu jego słowu. Po długiej dopiero chwili podjął:
— Otóż to! Wciąż jeszcze na dnie dusz owieczki kościoła tylko! potrzebujące przedewszystkiem wiary głębokiej w czyjeś wskazania i wyznawań cudów tej wiary; a w nadmiernej żarliwości właśnie — herezyi i odszczepieństwa... I bodaj że tak we wszystkich objawach życia u nas! Tam na górze — bodaj że i w dziedzinie sztuki nawet! Wszelkie wybijanie okien na świat, wprowadzanie nowego zaczynu ducha, nowych, czy wolnych tam myśli, wszelka agitacya oto wśród tłumów i ta rzecz najelementarniejsza: walka — wszystko to zamienia się u nas zawsze, — chciej, nie chciej! — w mątarstwo sekciarskie.
Jur przysłuchiwał się tej rozmowie inteligentów ciekawie i nieufnie zarazem. Odymał się zaciętością swoich, innych myśli.
I odciągnął tem ku sobie uwagę Komierowskiego.
— Słuchajcie, Jur, — rzekł niecierpliwie, — co znaczy to wścibiarstwo wasze we wszystkie tu sprawy? — tam dobrowolne katowanie jakiegoś łotra, potem to znęcenie się nad figurką złośliwego przechodnia... Czego wy się tu pchacie ciągle w nie swoje rzeczy?
— Bo jestem »na dzielnicy«.
— Nie za policyanta chyba?
— A czemu pan nie przy pracy, nie w fabryce? — zagadnął go profesor z góry.
— A temu! — rzucił hardo, przystępując doń.
Lecz profesor krótkim gestem dłoni wypraszał sobie dystans kroku i słowa.
— Uu!... hrabia pewno.
I draśnięty do żywa szlachecką oraz »inteligencką« wyniosłością polskich panów radykalnych, a poderwany godnością osobistą, powiedział mu, niby szeptem, w nos:
— Mnie inna tera robota nastała. Ja jestem na fonduszu partyjnym.
Lecz w tejże chwili skleiły mu się usta, a twarz przybladła. Profesor odruchowo wejrzał na Komierowskiego.
I przeraził się sam w tej chwili jego oczu, dotychczas zawsze głuchych i wymijających.
Nastała ciężka chwila ciszy.
Jur stał wciąż blady, wyciągając mimowoli ramiona po bokach.
Wreszcie jakby uwolniony z pod tego przybicia spojrzeniem, zwrócił się do panów Bogdanowicza i Mikulskiego, pod ich adresem wypowiadając swoją obronę:
— Bo krzywda, moi panowie, to nie po świecie sobie chodzi, tylko po ludziach, — czynił zarazem przytyk do ich abstrakcyjnych teoryi, których nasłuchał się był widocznie, i rehabilitował prawo swego kułaka. — Choćby i tamten »lokatur« on cały. Musowo było z nim się załatwić. Som takie pijawy, po bagnach nędzy osobliwie, których nikt nie wyłowi. Kto go tknie, kto świadczyć będzie, kiedy go się wszyscy strachali? I te dziwek dranie nawet, te łobuzy, zuchy one, a nie poradzili z nim przecie, choć go czasem który swym lichym kozikiem ukłuł... Bo organizacyi między nimi niema!... A tamtemu co? — w szpitalu się tylko wypyszniał. Ledwo wylazł: i ot jaką śtukę urządził onej wdowie. Wszystkie jej przecie wątpia wydziabnął z brzucha pięknie na wierzch. Nie zobaczysz: mig i już! Uu! — majster on na nóż.
— Zamilczcie, Jur! — syknął Komierowski, znękany już wprost na twarzy.
Jur zagryzał wargi.
— Uważenia jego chciałem za tamtą grzankę, — warknął tonem usprawiedliwienia.
— Jest. I dosyć o tem!
Profesor spoglądał na Komierowskiego z mimowolnem odrzuceniem głowy w tył pod to odstrychnięcie się wewnętrzne. A jednak zdobył się mimo wszystko na tyle rozumnego współczucia w wejrzeniu, że wywabiło ono tamtemu na usta ów uśmiech dawny: chytro-melancholijny, pełen udręki i nęku dla siebie, czy życia — niewiadomo.
— O, ja nie miewam złudzeń co do ludzi.
Fala tłumów ponosiła ich tymczasem wciąż w pobliżu pielgrzymów, raz zbliżając do nich, to znów odpychając w dal natłokiem ludzi. Zbite już gromady ciągnęły ulicą.
W zgiełku coraz to większym zgłuszyły się było i zamilkły obcych psalmów monotonne przyśpiewy. Hałaśliwe turkoty po oddalach, metaliczne łomoty z fabryk i głuchy młot walcowni niosły jawę miejsca i czasu, oraz ich tu prawa.
Nią jakby targany, w strojeniu się bezładnem, w podszeptach i zagrzewaniach wzajemnych wszczynał się śpiew w rytmach zgoła innych. A z tego głosów zamętu trysnęło nagle akordem pełnym i uderzyło w ulicę surmą pieśni, rzekłbyś zdziwioną, jakby wytargniętą niespodzianie z pamięci tłumów. Z tym pokrzykiem: »Warszawo!« spadła pieśń w odmęt tłumnego zgiełku, — w zaszum ciżby już gorączkowy.
......świętą a pra-a-wą! — zawodził w dalszym ciągu wrzaskliwym dyszkantem głos Jura — w pojedynkę tylko.
Wspólny marsz zmógł ten nieład. Przez chwilę dudniało tylko kroków mrowie, słychać było chód: następ tłumów wielki, — jak po huku zerwanej tamy ta cisza powodzi najgroźniejsza.
Ktoś wątłą ręką chwycił profesora za ramię: ujrzał Wandy twarz w zadyszce nagłej i uczuł przez ten uchwyt ręki gwałtowne zabicie jej serca.
Spojrzawszy przed się, puszcza go natychmiast i rzuca się w tłum.
— Nino! — woła biegnąc.
Lecz oto wyrwało się znów akordem pełnym z bezładnego zgiełku tłumów.
......świętą a pra-a-wą! — poniosło tym razem ekstazą zgodną.
Doświadczył przelotnie dziwnego wrażenia, że przestaje tu reagować własnem czuciem, że zapalność wspólnego już nerwu otumania mu głowę. Pchnięty gromady jakiejś naporem, nietylko że ustąpił łatwo, lecz wpadł krokiem surowym w jej rytmy... Raz! — raz — raz! — zabębniła marszem krew w żyłach ruszona.
Opamiętał się przecie, odął godnością i chciał się od tej ciżby usunąć precz, gdzieś na boki.
Raz! — raz! — raz! — ponosił go następ mas ludzkich zwarty.
W mrowiu szarem postaci jak kloce ciężkich, mignęło coś strojniejszego i giętkiego zarazem. Poznał! — ta druga dziewczyna widziana dziś na salonach tamtych. Wyższą zdała się teraz w swym stroju ciemnym i bardziej zwartą w chodzie. Futrzane błamy kołnierza, przerzucone przez ramiona w tył, a rozchwiane w tem tempie, jaki kołysał, zda się, ulicą całą, dodawały sylwecie — już na oko — rytmu mocnego. Z rozgarem w oczach i na twarzy kroczyła przed najbliższą sobie gromadą ludzi, mimowoli w nią zapatrzonych i fascynowanych tym szparkim krokiem młodości. Ptasimi ruchami niespokojnej głowy obzierała się na nich wszystkich, biorąc od nich wzamian całą burzowość chwili w rozdęte nozdrza.
— Wanda?! — zaklaskała nagle w ręce.
Tłum je objął, wtulił w siebie.
Profesor znalazł się sam wśród obcych naokół twarzy: to zamącenie mrowia ludzkiego rozbiło mu kompanię, a samego Bóg wie gdzie w tłoki wepchnęło.
Ten marsz tłumów, ich następ twardy nie wiadomo na jakie szańce, kroczył w tej chwili jakby pod rytmy głuchego młota walcowni, bijącego w dali. Chwilami czynił się z tego w zgiełku tylko szum jakiś wielki. A gdy oko przecznicą między parkanami ku rzece niespodzianie wybiegło, zdało się przez chwilę, że to Wisła szumi tak wezbranym prądem wód mętnych.
Tymczasem w orkiestrze tłumów pomieszały się jakby nuty: ktoś inny chwycił snać batutę, bo oto nad te głowy, nagle znów rozchwiane, wyrzucił się krzykiem śpiew inny: »...Sędziami będziem wtedy my!«
Raz! — raz! — raz! — wybijał zdala w przynagleniach rytmem zmylonym młot walcowni swe głuche łomoty metaliczne. »...Sędziami będziem wtedy my!« — przyniosło wrzaskiem echa z oddali.
Nad głowami ludu zawisał na parkanie Franek, zwinny jak wiewiórka. I rozglądał się ciekawie żółtym łbem, — lecz nie za pochodem patrząc, a w przeciwnym kierunku. Nadstawiał chrapów, strzygł uszami. Nagle wetknął w gębę cztery palce, świsnął przeraźliwie i rzucił się z góry w tłum jak w wodę.
Nurował w tłoku, roznosił świst donośny: siał popłoch.
Zdala po brukach ostrych dał się słyszeć tętent drobiony. Na łukowy zakręt ulicy wyrzucały się w pędzie kudłate głowy małych koni, twarze ludzkie do ich szyi przywarte i ramiona białym łyskiem zamachnięte.