Pękły okowy/Część pierwsza/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Lis wsączył w usta omdlałemu porucznikowi nieco wódki, dźwignął go na nogi i usadził na krześle. Wiktor padł na nie i spoczywał bez najmniejszego ruchu, tak wyczerpany, jakby go cepami omłócono.
Nie wyrzekli do siebie słowa, lecz Lis podał mu kieliszek koniaku i trącił się z nim, niejako mówiąc: „Dalibóg, nieźle spisałeś się, synku. Zasłużyłeś na rzetelną kapkę. Pij! Wyjdziesz na ludzi“.
Zaczem przypomniał sobie coś i wyszedł cichutko na podwórze.
Dookoła gospody nie było nikogo. Zapewne strzał do Kralla przeraził szofera i skłonił go do ucieczki. Trzeba było mieć na uwadze, że mógł w Pszczynie zaalarmować policję i sprowadzić ją na gospodę.
W czasie, gdy Lis patrolował przed zajazdem Wiktor leżał na stole piersią, przypominając wyczerpanego ogara, i myślał, jaką to rozkoszą byłoby umyć się, orzeźwić zimną wodą, lecz Lis wrócił naglił[1] do odjazdu.
— Oni muszą stąd furt!
— Maks, a co będzie z tobą?
— Pójdę spać!
Wiktor podniósł nań oczy, spokojem jego zdziwiony.
— Chyba wszystko zwalisz na mnie?
— Ni! O nich nie śmie nikt nic wiedzieć. Ale Nawoj i Gniwka muszom furt, nie mogom pokazać się już tu nikaj.
— Pojadę do nich do jaru, a potem w drogę.
— Trza im dać pieniądze.
— Dam im zegarek i wszystko, co mam.
Wiktor powstał od stołu i chwycił rękę przyjaciela.
— Maks, tyś mnie wyratował... Już po raz drugi.
Lis uścisnął jego dłoń lekko palcami, a potem zrobił ręką w powietrzu krótki, bezwiedny giest, oznaczający tyle co „nie zawracaj głowy“.
Jeszcze w tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak głębokie żywił przywiązanie do tego człowieka, któremu kiedyś uratował życie. W istocie Wiktor był dosłownie jedynym osobnikiem na świecie, budzącym w tym urodzonym zabijaku tkliwy afekt który można było nazwać miłością. Podobnego uczucia nie miał dla żony i pytanie, czy, mając dzieci, byłby odnosił się do nich z taką samą tkliwością. Wiktor byłby z dzieci jego najukochańszym. Wobec niego sam jak dziecko słaby, mógłby nawet poledz z jego ręki, nie rozwinąwszy w pełni swej herkulesowej siły.
— Maks, jak ja się tobie odwdzięczę? — mówił jeszcze porucznik.
— Eh... Niech oni już lepi jadom! Czas!
Lis przelał nieco koniaku w buteleczkę i wraz z garścią papierosów wsunął mu w kieszeń.
A Wiktor objął okiem izbę — obraz pełen krwi i grozy.
— Za obelgę świętej ziemi polskiej, za męczeństwo ludu śląskiego! — szepnął sobie w duszy nad zwłokami wyrodnego Ślązaka, co był narzędziem Hoersingoskiej polityki i katem swych braci.
— Do widzenia! — zwrócił się do przyjaciela. — Boję się o ciebie...
Lis potrząsł głową.
— ... Moi żenie oni nic nie zrobiom, ani mnie. Wir sind zuverlässige Leute. My są pewni ludzie. Te szwaby poonaczom i rzeknom: Hinterhalt (zasadzka) na oberlajtnanta i Kralla.
Raz jeszcze Wiktor uścisnął prawicę przyjaciela.
— Za miesiąc będziesz w Szopienicach?
— Za czternaście dni!
Porucznik wyszedł sam na podwórze, umył się przy studni jako tako w pośpiechu, wyprowadził z wozowni motocykl i ostrożnie wynurzył się na gościniec, w wilgotny, ołowiany ranek.
W kilka godzin potem, wypoczywając po drodze, Wiktor Kuna wjechał powoli w piękną, cienistą aleję i przez nią w kilka kilometrów długie osiedle — w typowe górnośląskie osiedle, w którem gospodarstwa, niby kury na grzędzie, siedziały wzdłuż bitego, ładnie odrzewionego traktu, ciągnąc się jakby w nieskończoność. Nie tłoczyły się, nie właziły na kark jedno drugiemu, lecz w pewnych odstępach rozmieszczone planowo, schludne i czyste, gospodarstwa te przypominały wyniedzielonych włościan, słuchających kazania na ławie kościoła. Domki murowane, z ogródkami przed gankiem, zwracały sympatyczne oblicza na drogę.
W połowie osady zwanej Wilczą, cyklista minął prastary, pięćsetletni, ciemnopopielaty kościołek drewniany, gontami obity, otoczony wiankiem klonów i cmentarnej zieleni. Z kadłuba wyrastała niewysoka wieżyca, na której szczycie złocił się krzyż o dwóch przecznicach. A dookoła drewnianego staruszka biegł na wysokości głowy okap.
Pamiętał on czasy Piastów Opolskich, austrjackie orły dwugłowe i czarnego sępa pruskiego, przeżył długie szeregi pokoleń, przetrwał zawieruchy i burze, a trzymał się krzepko, dzielnie niby dąb wiekiem nie strawiony, niby polskość Śląska niczem niezłamana.
Porucznik skłonił głowę przed skromnym a w swej prostocie przemiłym i dostojnym prapradziadem, lustrował przydrożne domki, aż na krańcu osiedla zboczył i dostał się w zgrupowane gumna dużego gospodarstwa Widerów.
Augustyna znał z czasów szkolnych, lecz widywał w ostatnich latach bardzo rzadko. To jednak, co mówiła mu o nim siostra, pozwalało domyślać się w nim bratniej duszy. I to zapędziło tam błędnego rycerza.
Z podwórza wjechał przez bramę między dwa półkola drzew poważnych, gdzie poza klombem powiędłych kwiatów bielił się jednopiętrowy dwór, albo raczej kamieniczka, z boku przystrojona wieżyczką. Zajazgotały chrapliwie trzy stare psiska. Jeden z nich wykonał kilka niedźwiedzich podrygów, zasrożył się i zajął postawę wrogą — wszystko to wszakże li tylko z psiego obowiązku.
Na ławce, opodal drzwi, spoczywał w pałąg zgięty siwowłosy mężczyzna, chudy jak szczypa, bez kapelusza. Kosmyki włosów spadały mu na czoło i na twarz, dawniej czerstwą, teraz zaś jakby szronem pokrytą, gąbczastą.
Na widok nieznajomego przestrach wyjrzał z oczodołów starca, zerwał się na nogi i puścił się w ogród. Uciekał przed obliczem ludzkiem. Psy, powarkując kąśliwie i oglądając się na przybysza, powlokły się za nim.
Był to jeszcze rok temu żywotny, niezmordowanie czynny Karol Widera, który teraz wegetował i trawił dni bez myśli. Wygasło w nim wszystko, pozostała łupina. Przyczepiły się do starego kundle i utworzyły jego gwardję, za to karmił je i tą czynność zdawał się uważać za jedyny swój obowiązek. Błąkając się z nimi po ogrodzie godzinami, zatrzymywał się pośród drzew i łowił uchem głosy ptasie, wsłuchiwał się w pogwizdy i trele, z przymrużonemi oczyma, jakby duchem w zaświaty wtopiony.
Szczekanie psów wywabiło ze dworu wiejską dziewczynę, która oznajmiła, że pan Augustyn Widera jest przy wybieraniu ziemniaków, niedaleko za stodołą.
Na widok Wiktora Kuny młody Widera — blondyn średniego wzrostu z łagodną twarzą, na której ogorzelizna pokrywała bladość — zdziwił się, a oniemiał, gdy ten odezwał się do niego po polsku i to dobrą polszczyzną. Bez słowa patrzał w niego jak w tuza, skłonny do podejrzeń. Znał go przecież jako Niemca, który jak tylu Górnoślązaków nie mówił po polsku z wykształconymi ludźmi. Jakoż Wiktor ozwał się z uśmiechem:
— Siostra moja nie wspominała ci jeszcze, że... jestem Polakiem i oficerem wojsk polskich w korpusie generała Hallera?
Augustyn rozchylił wargi, ale nie powiedział ani słowa. Na tle ogromnego zdumienia, malującego się na sympatycznej jego twarzy, pojawił się złoty uśmiech. Bo słowa „oficer wojsk polskich“ zabrzmiały w jego uszach niemal, jak bajka. Wiktor wydał mu się nagle nieziemską istotą. Widera nie widział dotąd na oczy oficera polskiego i takie miał mgliste wrażenie, jakby oficer taki istniał tylko w książkach i w marzeniu.
— Oficer wojsk polskich...? — wyrzekł w cichym zachwycie.
— Tak jest! — odrzucił Wiktor i ciągnął z wylaniem. — Przybywam do ciebie jak Polak do Polaka. Wiem od siostry, żeś o własnej sile wylazł z lepkiego, pruskiego błota, wyemancypował się... Chciałem ci za to uścisnąć rękę.
Rozradowany temi słowy Augustyn wyciągnął poraz drugi do porucznika prawicę z widocznem wzruszeniem.
— Panna Matylda nic mi o tem nie mówiła. Niczego mniej nie spodziewałem się, jak tego... Jak ładnie mówisz po polsku!
— Zanim pogadamy, muszę się wpierw wyspać, umyć, najeść i napisać list do matki. Poproszę cię, abyś był tak dobry i zawiózł jej moje pismo osobiście, im prędzej tem lepiej. Bo matka mnie będzie oczekiwać, a tymczasem wprost od ciebie muszę... uciekać. Opowiem ci to później.
Augustyn wysłał kopiącego kartofle wyrostka po swego pomocnika gospodarczego i niebawem ruszył ze swym miłym gościem do domu. Teraz ujawniło się jego kalectwo. Posuwał się powoli, zataczał w lewą stronę, jakby dźwigając ciężar u nogi.
Wypytywał porucznika o wojsko polskie. Wiedział o jego istnieniu, a jednak, już w trzy miesiące po podpisaniu Traktatu Wersalskiego, wydawało mu się ono mytem. Interesowało go wszystko: umundurowanie, uzbrojenie tej armji a mianowicie jego rola w ostatnim akcie wojny światowej.
Gdy wkroczyli do przedsionka, nagle Augustyn zafrasował się wielce i jął sumitować się żarliwie:
— Żebyś tylko nie miał o mnie fałszywego pojęcia!... Skoro otworzę drzwi do pokoju, ujrzysz na ścianie... z przeproszeniem Wilhelma drugiego. Ja ci to wytłumaczę. Trudno, muszę... Przekonam cię.
Wpuściwszy gościa do pokoju, sam szybko powłóczył nogę, by jaknajprędzej przejść do jadalni i uciec od oleodrukowej, tandetnej podobizny kaizera, zawieszonej ostentacyjnie na pokaz, wprost naprzeciwko drzwi z przedsionka.
Stary Widera ukrył się przed gościem, taką odrazą i takim strachem przed zwierzęciem ludzkiem napełniła go Reichswehra, która, rywalizując z Grenzschutzem pod względem okrucieństwa, zamordowała mu syna w sposób, niegodny bestji.
Pijany patrol konny służalców państwa bojaźni Bożej napotkał na szosie i zatrzymał jadącego na rowerze chłopca. Mógł to być wczorajszy rewolucjonista. Z pewnością. Miał przy sobie żołnierskie parabellum. Skąd? Wykłamywał się, mówiąc, że ma rewolwer od starszego brata, który był na wojnie. A czy nie ukradł go żołnierzowi straży niemieckiej? Nie strzelał z niego, nie zabijał obrońców Górnego Śląska? Przecież na jednej z książek w jego torbie figurował orzeł polski. A więc był to chwast, którego wydzierać z gruntu śląskiego było powinnością każdego rzetelnego Niemca! Był to Polak!
Spadły na niego za to kolby karabinów. Chłopiec zalał się krwią, runął do stóp oprawców, którzy naigrawali się, chichotali: „czemu się tak pocisz?...“ Przywiązali go do końskiego ogona, głową na dół, i partja zbirów ruszyła kłusem. A młody męczennik, zrazu osłaniając czaszkę pokaleczonemi rękoma, krzyczał, skomlił, jęczał, rzęził, krwią się zalewając, aż począł mdleć, gasnąć. Kołatał się po drodze niby wiecha, rozbijał, zakrwawiał. Zwalniając kroku i bawiąc się torturami chłopca, Bawarczycy ci i Prusacy kazali mu wołać: Nieder mit Polen! Hoch Deutschland!, za cenę okrzyku tego obiecując mu niejako kres mąk i katuszy. A gdy nieszczęsny chłopiec bełkotał w agonii, co mu kazano, chór szyderczych śmiechów wyrywał się z pijackich gardzieli. I poczynała się znów jazda, jakby po piekle dantejskiem, poczynały dalsze tortury. W przebłyskach znikającej przytomności męczennik dobywał ostatnich sił i z krwią zalanych ust wydzierał się wołający o pomstę do nieba jęk, morzem łez brzemienny: księdza, księdza!...
Nie było cienia współczucia dla młodego Polaka wśród żołnierzy „najkulturalniejszej nacji“, nie było wśród szajki „kulturników“ człowieka. Plugawe wyzwiska były odpowiedzią na tragiczne jęki konającego. Porzucono go wreszcie na majdanie opodal kościółka wiejskiego z obnażonemi biodrami, z złamanem żebrem i nosem, z rozkrwawioną twarzą i jak rzeszoto podziurawioną głową, z której sączyła się ciecz — płynął mózg.
Tam ksiądz proboszcz Brandys pochylił się nad męczennikiem, zamknął mu oczy, tam oglądał jego zwłoki z przerażeniem lud, tam ojciec ujrzał je, padł na nie, załamał ręce i utonął w grozie, z której już nic nie mogło wyrwać zabitego ducha. Zatracił się. Z człowieka pozostała żywa ofiara barbarzyństwa Hunnów, pozostało widmo.
Na skołataną głowę kulawego Augustyna spadło wszystko. Siostry jego zamężne były daleko, na zachodzie Niemiec, a bolesny cień ojca, wspomnienie matki i tragedja brata blisko. Napiętnowany podejrzeniem o sympatje polskie, śledzony przez sąsiadów, pędził żywot pustelniczego zaciężnika.
Niekiedy ukradkiem widywał się z powstańcami, przykładał rękę do ruchu polskiego i sypał grosze cichaczem na sprawę narodową, a w domu milczał, maskował się i drżał przed strasznem fatum, jakie zdawało się ciążyć nad jego domem. Dochodziły doń raz wraz, rozdzierając świeżą ranę duchową, wieści o okrutnych chłostach aresztantów w więzieniach i w koszarach, o sadystycznych wybrykach żołnierzy, a morderstwach rabunkowych, jakich m. in. dopuścił się lajtnant pruski w Dzieckowicach, i wreszcie o męczeńskiej śmierci nauczyciela Wincentego Janasa w Rudzie.
— Nie potępiaj mnie za ten portret Wilhelma! — mówił tego wieczora do polskiego oficera, przed którym mógł był otworzyć duszę i wylać swe smutki. — Co ja mam począć? Co tydzień zjawia się u mnie to żandarm z Rybnika, to urzędnik, szukając powodu do jakiego „sztrafu“, albo raczej do wywiezienia mnie do obozu aresztantów w Neuhammer. Patrzą, węszą, szpiegują, aby mnie aresztować za cień „przewinienia“. A cóż stałoby się wtedy z naszem gospodarstwem, z mym ojcem?... Sam jestem, stokroć gorzej aniżeli na pustyni, gorzej jakby wśród wilków i szakali... Bo jestem otoczony ludźmi!...
— Czy masz tylko nieżyczliwych, wrogich ludzi dookoła? — spytał Wiktor, a Augustyn uśmiechnął się gorzko.
— Nie wiadomo, kto niebezpieczniejszy, „przyjaciel“, czy wróg. Prawie połowa miejscowych gospodarzy to szwaby, nadto kilku gorszych od nich, zacietrzewionych renegatów. Reszta... Górnoślązacy, z których niejeden sprzedałby mnie za miskę soczewicy. Jeden ze strachu, a więc by wkraść się w łaski tych, co trzymają nas w żelaznej garści, inny z głupoty, poprostu dlatego, że ulega atmosferze i uważa mnie za napiętnowanego, za parszywą owcę, inny z zazdrości, że posiadam aż trzysta morgów roli, że jestem najbogatszy w tej osadzie, a więc z wrodzonej człowiekowi podłości, niejeden poprostu dlatego, aby mnie okraść. Bo gdyby mnie tutaj zabrakło i zawalił się mój dom, oni rozebraliby mój dobytek, meble, zarówno jak krowy i pługi. Mam tu „przyjaciela“ odwiedzającego mnie pod tym lub owym pozorem, lub z rzekomej życzliwości. Dość powiedzieć ci, że nie mówię z nim (ani z nikim poza domem) po polsku, lękając się, by nie rozgłosił, nie oskarżył mnie, że mówię lepiej po polsku, tak jak człowiek „książkowy“. Jest on na usługach policji... Dla tych wszystkich mam kieliszek gorzkiej, cygaro i ten oleodruk, wyrażający upadły „Majestat“... A dla tego „przyjaciela“ i nie tylko dla niego, mam nadto przygotowaną pożyczkę czyli łapówkę...
— Nie masz ani jednej oddanej sobie istoty...?
— Nie.
— Może dlatego, że tak nie ufasz ludziom?
— Prawda, nie ufam. Zdaje mi się, że sąsiedzi moi sprzedaliby mnie jak barana. Jak nadejdzie plebiscyt, to... dalibóg nie wiem, co będzie?... Brak temu naszemu żywiołowi polskiemu jednej, bezcennej rzeczy: tradycji polskich... W całej tej wielkiej, przeważnie po polsku mówiącej osadzie jest jeden Polak, to ja... — wyrzekł z cicha Widera, rzucił okiem ku drzwiom i umilkł, jakby przestraszony, że mury posłyszały to wyznanie.
Już jako gimnazjasta lgnął on do polskich książek i gazet i pielęgnował ideały narodowe, lecz Wiktor Kuna ani koledzy jego szkolni nic o tem nie wiedzieli. Śpiewał przy festynach szkolnych: „Heil Dir im Siegeskranz“ a czuł po polsku. W ostatnich latach zapraszał do siebie na wakacje pewnego profesora gimnazjum z Wadowic, polonistę, który stał się cennym łącznikiem między tym wyjątkowym Górnoślązakiem a kulturą polską. Gdy Prusacy poczęli brutalnym gwałtem przygotowywać plebiscyt, i ścigać myśl polską, Augustyn ukrył swą bibljotekę w skrzyniach na śpichlerzu a pod ręką, przy łóżku, miał tylko dwie czy trzy książki polskie, w których odnajdywał „swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty“.
— Czytałeś ty kiedy wiersze ks. Skowrońskiego z Ligoty? — zagadnął teraz Wiktora, który wyznać musiał, że prawie wcale nie znał literatury górnośląskiej.
— To był taki samotnik, jak ja — mówił Augustyn. — Nie miał dookoła nikogo, coby go zrozumiał, i żył jakby na puszczy...
— Przeczytaj mi, co najwięcej z tego lubisz!
Augustyn przyniósł z sypialni książkę, rozłożył ją i czytał:

„Co naród cierpiał, ja odczuwałem,
Jam dzielił jego rozpacz i ból.
Jak oderwany liść wód nawałem,
Tak żalem miotan był umysł mój.
Lecz by się zwierzyć, uskarżyć komu,
W współczuciu brata ukoić krew,
Ni jednej duszy nie miałem czułej
Prócz szumu smętnych cmentarnych drzew...
Z boleścią w sercu, ze łzą w źrenicy,
W myślach mych smutnych błądziłem sam,
Grobom zwierzając mą tajemnicę,
Że z duszą Polski mój duch jest zlan...”

Przerwał, niebieskie jego oczy zaszły mu mgłą łez. Szczere dźwięki serca samotnego Polaka potężnym odzewem grały w duszy, bólem przeoranej, w cierpieniu uszlachetnionej. Wsparł jasną głowę na ręku, westchnął ciężko i kilka kropli z krynicy pięknego serca spadło na kartę książki.

A Wiktor, głęboko wzruszony i wdzięczny za tę spowiedź, położył dłoń na jego ręku, na znak, że łączy się z nim sakramentalnie w miłości Ojczyzny.
Augustyn próbował jeszcze czytać drżącym szeptem:

„Na grobie matki, której prochów
Nie mógł wydalić ludzki kat
Płakałem... “

Fala łez zaparła mu głos i zapanowało milczenie. Wiktor miał takie uczucie. jakby dostał się w mury wspaniałej katedry, i wzniósł wysoko ponad prochy ziemskie, w podniebie najczystszej miłości.
— Odtąd nie będziesz sam... — wyszeptał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być wrócił i naglił lub wrócił, naglił.