Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLI.

Nad wieczór siedziałam w pokoju moim sama jedna i patrzyłam przez okno na świat, pogrążony w ciszy i mgle jesiennéj. Zadumaném okiem wodziłam po nizkiém sklepieniu, na którém, śród tła bladego błękitu, ciągnęły szeregiem obłoki ciemne, w fantastyczne połamane kształty.
Z za krańca widnokręgu wypłynął jeden z obłoków takich, ale większy i majestatyczniejszy, niż inne. Ostatnie promienie słońca, co się już zatoczyło za wzgórze, grały na nim urozmaiconych barw tonami. Wierzch miał złocisty, brzegi okrążone ciemną purpurą, a po bokach dwa skrzydła, z dwóch srebrnych utkane chmurek. Pędzony łagodnym wiatrem, zwolna i poważnie wkraczał wspaniały obłok na blade sklepienie, a gdy już całkiem wyłonił się z za wązkiego pasa borów, zamykających widnokrąg, przybrał postać olbrzymiego rycerza, w złotym hełmie na głowie, w rozwianéj śród biegu szacie purpurowéj, z dwoma śnieżnemi skrzydłami, które zdawały się go unosić we wrzawę walki i bohaterskich czynów. Łagodny wiatr od zachodu wiał ciągle i coraz daléj ku środkowi sklepienia posuwał napowietrznego rycerza — olbrzyma.
Nagle ze szczytów wzgórz odległych ostatnie znikły słońca promienie, a zarazem świetne barwy pięknego obłoku przygasać poczęły. Naprzód złocisty hełm pociemniał, jakby rdzą pokryty, potém purpura szaty rozwiewnéj zbladła i mętną oblała się żółtością, nakoniec skrzydła srebrne w dół się opuściły i brudno popielatéj nabrały barwy. Mimo to jednak, obłok, jak rycerz odarty z purpury i zbroi, kroczył jeszcze chwil kilka po sklepieniu z wolna, wspaniale. Lecz z nagła powiał wiatr silniejszy, zwiastun zapewne nadchodzącéj nocy, a obłok pod niebem zachwiał się i rozrzedził. Nie rozprzągł się jednak zupełnie, tylko, gdy się już znalazł na samym środku sklepienia, zamiast do rycerza-bohatera, podobnym był do kaleki-żebraka, z którego brudne i podarte opadają szmaty.
Odwróciłam spojrzenie od obłoku, który, świetny, gdy na nim grały blaski słoneczne, tak brzydkim stał się, gdy go odstąpił połysk pożyczany, i potoczywszy okiem daléj po sklepieniu, spotkałam w górze wielkiego czarnego ptaka, który kołysał się w powietrzu z poważną swobodą pomiędzy dwoma popielatemi chmurkami, pod kawałkiem czystego błękitu. Po chwili rozpuszczone skrzydła ptaka uniosły go daleko od chmurek towarzyszek, i z wolna, wspaniale szybował w powietrzu, to spuszczając się nieco, to znowu podnosząc, jakby mu tęskno było porzucać dla ziemi nieba sąsiedztwo.
— Ten ptak — pomyślałam — to może orzeł, w krainie naszéj zbłąkany, z dalekich stron przybyły, szlachetny król ptaków, co sam jeden w dziedzinie żyjących zuchwałém okiem w słońce patrzéć zdolen, którego gniazdo w górach niebotycznych usłane, a skrzydła rozpięte na rycerskich sztandarach i nad dumnemi monarchów czołami. Myśląc tak, patrzyłam na wielkiego czarnego ptaka i lot jego wysoki ścigałam spojrzeniem. Po chwili, czarny ptak począł się zniżać ku ziemi, lot jego stawał się coraz mniéj majestatyczny, ociężalszy, pozbawiony wdzięku i powagi, aż nakoniec ujrzałam go siadającego na gałęzi poblizkiéj topoli i poznałam w nim — kruka. Zamiast górskiego monarchy, na podniebnych wyhodowanego szczytach, przed wzrokiem moim zawisł podły ptak, wytuczony zwłokami umarłych zwierząt; zamiast hardego symbolu królów i rycerzy, ujrzałam godło złodziei i żarłoków.
I było mi coraz smutniéj.
Na niebo między chmurami blade wypływały gwiazdy; na jednéj z nich spoczęło moje oko. Nie była ona tak świetna, jak bywają gwiazdy lipcowéj nocy, ale zdawało mi się, że drżała w niéj rzewność, niby w nieśmiałém, ale promienném, oku dziewicy. Nagle zrobił się w górze ruch obłoków i chmurek; gwiazdka moja, blada, lecz rzewna, opadła od tła błękitnego i rozpłynęła się w powietrzu mnóztwem iskier, które wnet zgasły. Na miejscu, kędy błyszczała, stanął przygnany wiatrem obłok szary...
Zakryłam dłonią oczy a przed wzrokiem méj duszy kroczący po obłokach olbrzym rycerskie szaty swe zamienił na łachmany nędzarza, wspaniały orzeł przybrał postać pospolitego kruka, gwiazdy jedna po drugiéj spadały z nieba i rozpływały się, jak fajerwerk, w iskry, które wnet gasły...
Czyliż wszystko na ziemi podobnym ulega metamorfozom?
Czy z nieba duszy opadną mi jedna po drugiéj gwiazdy marzeń, jak ta, co przed chwilą stoczyła się z obłoków?
Z samego dna mego ducha wychodził głos tajemniczy i mówił: Nie! są na ziemi olbrzymi, którzy szat rycerskich na brudne nie zamieniają łachmany; są orły, wiecznie szybujące pod niebem i hardém okiem w słońce patrzéć zdolne; są gwiazdy, co nigdy nie opuszczają górnego stanowiska, na jakiém zawiesiła je ręka Wszechmocna. Ale od takich olbrzymów, od takich gwiazd, tyś bardzo daleka... One zamieszkują strefy, do których nie dostała się jeszcze stopa twoja... ich nie spotkać na każdym kroku... one, rzadko rozsiane, świecą gdzie niegdzie nad ziemią ciemną, jak szeroko rozpalone pochodnie!...
Tak mi mówił głos tajemniczy, a jam mu wierzyła, bo wierzyć pragnęłam, bo z wiarą i marzeniem dusza moja rozstać się nie miała siły.
Posłyszałam kroki, zbliżające się do mnie, odsłoniłam oczy i zobaczyłam stojącą przy mnie Binię.
Śród światowego wiru i odmętu wrażeń różnych, zaniedbałam, opuściłam dobrą piastunkę moję. Teraz, gdy, rozpłakana w duchu i rozmodlona, ujrzałam ją przy sobie, wyciągnęłam do niéj ręce, jak dziecko, które chce się pożalić na to, że w oczach jego ktoś tłucze cacka, któremi bawiło się tak rozkosznie.
Binia pocałowała mię w czoło i rzekła:
— Przyszłam do ciebie, Wacławo, bo zobaczyłam cię smutną...
Posadziłam ją przy sobie i objęłam ramionami.
— Biniu — prosiłam — opowiedz mi jednę z tych ślicznych powieści, które opowiadałaś mi, gdym dzieckiem była.
— A na co ci one teraz? — spytała stara piastunka.
— Niech mi się wyda, żem jeszcze małą dziewczynką — odrzekłam — i niech z ust twoich słyszę opowiadanie o wielkich cnotach, o wielkich ludziach... abym wiedziała, abym wierzyła, że cnoty takie i ludzie tacy istnieją na ziemi...
Światło palącéj się w przyległym pokoju lampy słabo oświetlało poważną a łagodną twarz mojéj piastunki, gdy powtarzała mi jednę z owych ulubionych opowieści swoich, których tło zaczerpnięte było z dziejowéj przeszłości. Tylko już nie dziecięcym przemawiała językiem, ale słowa jéj gorzały uczuciem wielkiém, a wielkie obrazy, skąpane we krwi bitew i w cnót olbrzymich światłości, stawały przede mną wyraźne i wypukłe, jak mistrzowsko wyrobiona płaskorzeźba.
Spragnionéj dobra i wielkości duszy mojéj mówiła Binia o dobrych i wielkich ludziach, którzy kiedyś żyli.
Z nagła poruszyłam się żywo i wyprostowałam. Z ust Bini wyszło imię sławne w dziejach, mające prawo do wdzięczności i czci potomków, a imię to nosił hrabia Witold.
— Biniu! — zawołałam — człowiek, o którym mi mówisz, wielkim był człowiekiem! nie prawdaż?
— Tak, dziecko! — odpowiedziała.
— A czy cnoty przodków zawsze w dziedzictwie dostają się potomkom? — spytałam w zamyśleniu.
Binia smutnie pokiwała głową. Zdało mi się nawet, że westchnęła.
— Niestety! — rzekła. — Najczęściéj dzieje się całkiem przeciwnie.
— O, ale on poszedł pewno w ślady wielkich swych przodków — zawołałam mimowoli.
— Kto? — zapytała Binia ze zdziwieniem.
Usta moje nie chciały się otworzyć, aby wymówić imię, które błyszczało w méj myśli. Zdawało mi się, że gdy je wymówię, zniknie urok tajemniczy, jakiego pełne było to imię.
Binia mówiła daléj, a ja przymknęłam oczy i pod powieką, widziałam znowu, na tle ciemném, twarz nieznanego człowieka; od niéj ku mnie tchnął spokój niewysłowiony i wiara rzewna, dziecięca, co mi, niby przeczucie, z daleka kędyś płynące, słodko do ucha szeptała: jest dobro, jest prawda, jest wielkość na ziemi!... Gdy w godzinę potém, z pogodną już twarzą przyszłam do mojéj matki, powiedziała mi, że za tydzień opuścimy wieś, aby na całą zimę zamieszkać w mieście W., gdzie czekało już na nas oddawna przygotowane mieszkanie.
— Zima smutna jest na wsi, i oddawna przywykłam w mieście ją przepędzać — mówiła moja matka — zresztą, — dodała po chwili zamyślenia, — nie wyrzekłam się nadziei wydania cię za mąż, nim odjedziesz do ojca. Dla matki wielkie to szczęście zawsze, jeśli sama córkę swą do ślubnego poprowadzi ołtarza, a przytém nie rozstałam się zupełnie z myślą, że młoda, dobrze wychowana i wielu obdarzona zaletami, pomimo ruiny mego majątku, możesz jeszcze zrobić dobrą partyą i zdobyć w świecie pozycyą, jakiéj dla ciebie pragnę...
Mówiąc to, patrzyła na mnie, a potém z czułością pogładziła mię po twarzy i rzekła żartobliwie:
— A widzisz, filutko! uśmiechasz się z zadowolenia, że ja téj dobréj nadziei nie tracę, bo téż i sama nie tracisz jéj zapewne.
Zaledwie słyszałam słowa méj matki o tych nieutraconych jeszcze przez nią nadziejach, o dobréj partyi i pozycyi w świecie. Uśmiechałam się zaś do twarzy nieznanego człowieka, która, piękna spokojną, duchową pięknością, wisiała przede mną na tle ciemnéj nocy, rozpostartéj za oknem, z koroną dziejowych wspomnień nad czołem.
Przed wyjazdem pojechałam z matką na pożegnanie do państwa Rudolfów.
Pani Rudolfowa więcéj niż kiedy pokazywała nam białe swe zęby i, z niezrównaną wymową a słodyczą, ubolewała najczęściéj, jak tylko mogła, nad poróżnieniem się naszém z babką Hortensyą. — Byłam tam wczoraj! Jadę tam jutro! — powtarzała co moment, a przytém spoglądała na mnie i na moją matkę oczyma, w których zdawało się świecić wszystko złoto babki Hortensyi, co je teraz już sama jedna spodziewała się posiąść.
Z powrotem mijałyśmy dwór hrabiego Witolda. Starożytny, modrzewiowy dom, o wielkich licznych oknach, stał na wzgórzu, spokojny i owiany przezroczystą mgłą jesienną. Osady i pojedyncze domki, rozsiane po dolinie, otaczały go ożywionym wieńcem ruchu i obfitości. W dali, pod lasem, bielało coś na wzgórzu w niewyraźnych kształtach, i kilka złoconych lub srebrnych krzyżyków błyszczało pod obłokami. Spytałam mojéj matki, coby tam był za cmentarz, czy kościoł jaki?
— To kaplica cmentarna; grobowce przodków hrabiego Witolda.
Wychyliłam głowę przez okno i dawno kareta minęła dwór na wzgórzu, a ja patrzyłam jeszcze. I zdali już widziałam, jak z za obłoków wystrzelił promień zachodzącego słońca i szeroką, czerwoną smugę rozpostarł pomiędzy domem modrzewiowym a grobowcami, bielejącemi w oddali.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.