Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
W dżdżysty listopadowy wieczór wjechaliśmy do miasta W. Chciałam od razu pochwycić obraz starego grodu, ale przez zroszone szyby karety nic zobaczyć nie mogłam. Powóz wtoczył się w oświetloną latarniami bramę wielkiéj kamienicy; po szerokich wschodach weszłyśmy na piérwsze piętro i otworzyła się przed nami piękna amfilada kilku wytwornie urządzonych salonów i saloników, w których dwaj lokaje kończyli zapalać światła.
Oglądając nowe nasze mieszkanie, uwielbiałam smak i umiejętność światową, z jaką jeszcze przed powrotem moim z pensyi urządziła je moja matka. Wszystko tam było bogate, ale nie raziło oczu zbytecznym blaskiem; harmonia barw i sprzętów przyjemnie działała na wyobraźnią; ustawienie sprzętów tchnęło wdziękiem i ożywieniem; w każdym pokoju znajdowały się kąciki miękkie, przytulne, zdające się wzywać do słodkiego far-niente, albo pół-cichéj, marzącéj pogadanki. Pokój, przeznaczony dla mnie, rozdzielony na dwie połowy arkadami, w grube przystrojonemi firanki, był zarazem sypialnią i gabinetem. Zaraz od wejścia można było poznać, że przeznaczono go na pomieszkanie dla młodéj panny, tak wszystko w nim było miluchne, świeże i dziewicze.
Pływał on cały w blado-różowéj barwie, rzucającéj się od obicia mebli i firanek, a oświetlała go z góry wielka lampa, migocąca mnóztwem kryształowych wisiorów, ze światłem potrojoném dwoma naprzeciw siebie wiszącemi źwierciadłami. Przebiegając piękne mieszkanie, patrzyłam na wytworne meble z hebanu i mahoniu, zdobne w rzeźby i kosztowne obicia, przeglądałam się w licznych źwierciadłach, zawieszałam wzrok na wyzłoconych gwiazdach i jastrzębiach, podnoszących nad oknami i drzwiami ciężkie firanki, stąpałam po puszystych kobiercach, lub posadzce w misterne ułożonéj kwadraty, a przytém wszystkiém myślałam: gdzież jest ta majątkowa ruina mojéj matki, o któréj tyle słyszałam? Czyliż zrujnowani ludzie mogą podobne urządzać sobie mieszkania? Wszakże to wszystko ogromną kosztować musiało summę, dodawszy szczególniéj parę rosłych i pięknych powozowych koni, którą za nami do miasta przyprowadzono, liberyę dla służby suto galonowaną z bogatemi futrami do wyjazdu, liczne sztuki zakupionych rozmaitych materyi, z których jedne powierzone już były zręcznym rękom warszawskiéj garderobny, Zosi, i jéj pomocnic, a inne miały być nazajutrz oddane modniarce, aby z nich uszyła suknie codzienne, wizytowe, obiadowe, balowe, ranne, południowe, wieczorowe i t. d. Jakim sposobem moja matka, będąc, jak sama mówiła, zrujnowaną, znalazła środki do zakupienia tylu kosztownych rzeczy? Czyliż są wyrazy, mające podwójne znaczenie, a ruina miałaż-by niekiedy być jednoznacznikiem zbytku? Takiemi zajęta myślami, siedziałam naprzeciw mojéj matki w ślicznym gabineciku, przy okrągłym stoliczku z marmurową płytą, ozdobioną barwistym bukietem z mozaiki, i przyrządzałam herbatę w porcelanowym serwisie, na srebrnéj umieszczonym tacy.
— Dlaczego tak zamyśloną jesteś, Wacławo? czy ci nowe nasze mieszkanie do smaku nie przypadło? — spytała moja matka z uśmiechem, który mówił, że pewną była, iż mieszkanie, urządzone przez nią, każdemu podobać się musiało.
— Owszem, mamo — odpowiedziałam — uwielbiam smak i umiejętność, z jaką tu wszystko urządzić potrafiłaś, ale...
— Jakież ale?
— Myślałam nad tém, że kolosalną musiałaś wydać summę... — dokończyłam, czując, że się rumienię.
Rumieniec mój znalazł odbicie na twarzy mojéj matki, któréj policzki zafarbowały się różowo.
— Dla zdobycia znacznéj w istocie summy, jakiéj potrzebowało urządzenie się nasze w mieście, sprzedałam część tego pięknego lasu, o którego spuszczaniu na swoję spławną rzekę tak bardzo marzył pan Henryk — odpowiedziała z uśmiechem, który, jak mi się zdawało, był nieco przymuszonym.
W większe jeszcze popadłam zamyślenie. Moja matka patrzyła na mnie z pewnym niepokojem i po chwili zaczęła mówić:
— Dziwi cię to zapewne, że, mając wielkie długi, ciążące na majątku, i nie posiadając żadnéj gotówki, urządzam się tak zbytkownie. Ale, widzisz, pozycya, jaką człowiek zajmuje w świecie od młodości, jest jakby suknia, która mu do ciała przyrosła. Zdjęcie jéj przynosi ból ogromny, — i dla uniknięcia tego bólu, — człowiek łata ją wszelkiemi sposobami, dopóki tylko może, a wtedy tylko łatać przestaje, gdy dziury staną się tak wielkie, iż niczém już zapełnić ich niepodobna, albo, gdy podziurawioną suknią zedrą ci, od których pożyczone były szmaty na jéj łatanie.
— A wtedy cóż się staje z odartym człowiekiem? — spytałam.
— Wtedy ze wstydu chowa on nagość swą w najciemniejszy kąt tego świata, bo bez sukni, w któréj przez całe życie chodził po świecie, niepodobna mu już żyć między ludźmi — odparła moja matka z zachmurzoném czołem.
Po téj krótkiéj rozmowie, milczałyśmy obie dość długo. Zdawało mi się, że pod sufitem gabineciku włóczyły się ciemne chmurki i zakrywały sobą zdobiące go błękitne rozety, a bukiet z mozaiki na marmurowéj płycie bledsze miał barwy. Srebrna taca przypomniała mi wyszczerbione spodeczki, na jakich u państwa Rudolfów podawano konfitury; poważny, czarno ubrany kamerdyner, który właśnie w téj chwili przez pokój przechodził, wydał mi się zadziwiająco podobny do owego chłopaka niezgrabnego, co tam przedstawiał lokaja; a w najciemniejszy kącik pokoju tuliła się postać niewyraźna, chowając się i kuląc ze wstydu, i drżącemi rękoma napróżno starając się łatać szatę, któréj złocone łachmany opadły z jéj ciała.
Matka moja nie spuszczała ze mnie oka. Po chwili rzekła znowu:
— Nie obawiaj się jednak, Wacławo, aby z nas prędko spaść miała ta suknia, jaką nosiłam całe życie, i w jaką przybrałam ciebie, gdym cię w świat wprowadzała. Wprawdzie majątek mój w smutnym jest stanie, ale był on kiedyś bardzo znaczny, prawdziwie pański, a majątki takie podobne są do bardzo soczystego owocu. Zdaje ci się, żeś wszystek sok zeń wyssała, ale pociśnij dobrze, a z pewnością kilka jeszcze kropel wypłynie. Zamożność dawnych domów była tak wielka, że ci, co ją otrzymali w spadku, wielkość jéj najbardziéj poznają po obfitości źródeł, jakie im ona przedstawia w chwili, w któréj ratować się już potrzebują od całkowitéj ruiny. Wielki majątek, spadły mi po ojcu, nadwerężyłam mniéj zbytkami, niż nieumiejętnością zarządzania nim i zbytną ufnością w ludziach, którzy mię najniegodziwiéj okradali i oszukiwali. Teraz w istocie gonię ostatkami, to jest, ostatniemi szmatami majątku łatam suknią wysokiéj towarzyskiéj pozycyi, która mię dotąd ani na chwilę nie odstąpiła. Ale ostatnich tych szmat wystarczy jeszcze na długo.
Dla ich zdobycia są jeszcze w lasach niesprzedane wysmukłe sosny i grube dęby, są oddalone od centrum majątku folwarki, które korzystnie sprzedać można szlachcie okolicznéj, są w końcu srebra stołowe tak liczne, że większa ich połowa nigdy nie jest używaną; jest skarbiec, pełen staroświeckich sprzętów, za które antykwaryusz jaki, albo miłośnik pamiątek, mógł-by znaczną ofiarować summę; że już nie wspomnę o moich klejnotach i pięknych obrazach, które mój dziad a twój pradziad za wielkie pieniądze zakupił we Włoszech i Francyi, bo był miłośnikiem sztuk pięknych i krocie na nie wydawał. Słowem, są to w istocie ostatki, ale ostatki bogatych ludzi, które, jak mówi przysłowie, starczyły-by ubogiemu za dostatek.
Rzekłszy to, matka moja wstała od stolika i zaczęła wydawać służbie jakieś rozporządzenia.
Około północy weszłam do mego pokoju, aby udać się na spoczynek, a odprawiwszy służącą i zarzuciwszy na siebie penioar kaszmirowy, usiadłam w wielkim miękkim fotelu, który stał przy łóżku, i głowę oparłam na obitéj atłasem poręczy.
Zmęczona podróżą, pół-senném, rozmarzonem okiem wodziłam po pokoju. Światło wiszącéj u góry lampy, przyćmione matowym kloszem, przykrywającym ją na noc, wpływało pomiędzy arkady i słało się u stóp moich po wzorzystym kobiercu, podobne do smug promieni księżycowych. Cztery pyzate aniołki w szafirowych rozwiewnych szatach, wymalowane na suficie, zdawały się uśmiechać i potrząsać wiankiem róż, który trzymały w ręku; obnażone ich ramiona i stopy odskakiwały od białego tła z miękką okrągłością kształtów. Od grupy wazonów, ustawionych pod oknem, wymykała się delikatna woń kwitnącego heliotropu i harmonijnie łączyła się, z delikatną także, bladoróżową barwą, jaką obleczone były ściany i sprzęty. Zupełną ciszę przerywał tylko łagodny tentent alabastrowego zegara, postawionego na konsoli; z za firanki, która blado-różowemi strumieniami spływała pośród arkad, wymknęła się muszka, kiedyś jeszcze znać latem tu zbłąkana, zabrzęczała w powietrzu, uderzyła się parę razy o sufit i poruszyła kryształowe u lampy wisiory, które zabrzęczały głucho.
Zanurzona w ciszy, w pół świetle, eterycznéj a upajającéj woni, przymknęłam znużone oczy, ręce bezwładnie opuściłam na suknią, włosom pozwoliłam, aby mi twarz opłynęły, i pół we śnie, pół na jawie, myślałam: że piękną, rozkoszną była ta szata, o któréj mówiła moja matka, szata miękkości, zbytku, próżnowania i napowietrznych rojeń: że trudno było pozbyć się jéj temu, kto się nią raz przyoblokł, że... Nagle zaszeleściało coś w fałdach firanki. Podniosłam powieki i zdało mi się, że widzę postać niewyraźną, tulącą się między arkady i drżącemi rękoma podtrzymującą napróżno szatę pozłacaną, która szmatami z niéj opadała...
Zerwałam się z fotelu i uczyniłam kilka kroków na przód. Z pomiędzy fałd firanki wyleciała spłoszona mojém poruszeniem muszka...
Ale i moje słodkie rozmarzenie pierzchnęło; trwożnie obejrzałam się dokoła, czy nie zobaczę w pół nagiéj postaci, z któréj złocista, podarta, opada szata... Gdy zamknęłam powieki, nad głową moją unosiła się muszka drobna, a ja, ścigając uchem monotonne jéj brzęczenie, pół senne snułam dumania.
— Czyliżby na dnie tych pięknych błyskotek prawda i szczęście leżały jedynie, że ludzie tak wysoko je cenią? Lecz jeśli tak jest, dlaczegoż ci, co je posiadają, tak często bywają smutni? Wszak w bardzo krótkiéj jeszcze przez świat ten wędrówce mojéj, widziałam już nieraz chmury na czołach, ukoronowanych bogactwem, i niespokojnie bijące serca, okryte drogiemi szaty? Wszak już widziałam, jak wielkie bogactwa służą jednym za środek do popełniania niesprawiedliwych czynów, innych wiodą na drogi zepsucia, błędów, a potém, znikając, zostawiają nieszczęsnych na rozdrożu zwątpień i walk z niezamarłém całkiem sumieniem, innym jeszcze stają się celem chciwego pożądania, rugując z ich piersi wszystko, co szlachetne. Widziałam już bogate kobiety, tęskne spojrzenie rzucające za siebie na przebytą drogę, na któréj ze szczęściem nie spotkały się ni razu; bogate dziewice, z trwogą patrzące w przyszłość, w któréj serca ich nie widziały wyśnionego w młodych rojeniach raju; bogatych młodzieńców, stojących nad przepaścią z próżnemi już rękoma, albo pływających po rozhukanym oceanie szałów i namiętności bez kierowniczego magnesu, albo wiecznie roztwierających ręce dla pochwycenia złota, co im zastąpić miało święty ogień, którego iskry wygasły w ich piersi, aż do ostatniéj. A jednak, wszyscy ci ludzie, jedyne, najwyższe szczęście swe widzieli w tém, co im w darze przynosiło tyle zawodów, niepokojów i skaz moralnych. Któż mi tę sprzeczność wytłómaczy? Jak pojmę tę zagadkę świata, w którym żyję? Zapytam-że o nią matki mojéj, towarzyszek młodych, mężczyzn, co tak mądrymi wydają się w salonach? Chórem odpowiedzą mi wszyscy: „Pozycya i komfort.“ I z temi dwoma słowami, wyrytemi w sercach, idą oni przez świat, jak Muzułmanin ze świętym Amuletem na piersi, w którym tkwią wypisane słowa koranu. Pozycya, to ta szata złocona, która zrasta się z ciałem człowieka, aby najczęściéj w połowie drogi opadać zeń w szmatach skrwawionych! Komfort, to ten zbytek rozkoszny, który przed chwilą mnie samą kołysał miękkością i wonią! Z pod szaty téj widnieje nagość, wstydząca się siebie. Z rozkoszą zbytku miesza się gorycz zwątpienia i niepokoju. Więc cóż jest tu prawdą? Więc gdzież jest tu prawda? Więc do czegoż tutaj uczepić mam wiarę mego serca, która w méj piersi rozpoczęła tak wcześnie bój ze zwątpieniem?
Muszka, która, nad głową moją krążąc, monotonném swém brzęczeniem dopomogła snuć się półsennéj méj zadumie, zmęczona, skryła się w fałdy firanki i umilkła.
Otworzyłam oczy i spojrzałam wokoło. Aniołki na suficie potraciły swe uśmiechy, i smętnie zadumane, patrzyły na się wzajemnie, niby pełne zdziwienia, zadając sobie pytania. Pod niemi kryształowe wisiory błyszczały zimną bielą, podobne do soplów lodu; cienie od sprzętów stały martwo rozpostarte po ścianach, a obok nich mniéj spokojnie ruszały się i migotały smugi bladego światła, jakby z trwogą umknąć pragnęły od czarnych sąsiadów.
A jednostajny tentent zegaru szemrał z cicha w rogu pokoju, i coraz bardziéj usypiającym zmysłom moim słał słowa mego ojca: „Nie ufaj zbyt połyskom, dziecię, i nie oddawaj im całego serca twego.”