Pamiętnik chłopca/Krew romańska
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik chłopca |
Podtytuł | Książka dla dzieci |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | Cuore |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały marzec Cały tekst |
Indeks stron |
Owego wieczora w domu Ferruczia panowała większa cisza niż zwykle. Ojciec, który miał mały sklepik z drobnemi towarami, udał się był do Forli po kupno świeżego zapasu towaru; żona towarzyszyła mu do miasta z małą córeczką, Luizyną, aby się o nią u lekarza zaradzić, bo dziecko było chore na oczki; mieli powrócić zaledwie następnego rana. Północ była niedaleko. Kobieta, która do posługi w dzień przychodziła, o zmierzchu odeszła.
W domu pozostali tylko: stara babunia ze sparaliżowanemi nogami i Ferruczio, chłopak trzynastoletni. Domek był mały, parterowy, położony przy gościńcu, o kilkaset kroków od wioski, nieopodal Forli, głównego miasta w Romanii, a w pobliżu nie było innych budowli, oprócz jednego niezamieszkałego domu, który przed dwoma miesiącami zniszczył pożar i na którym widniał jeszcze szyld zajazdu, czy jakiejś winiarni. Poza domem. był mały sad, otoczony żywopłotem, do którego wejście było z domu, przez nizkie, wązkie drzwi z korytarza; drzwi sklepu służyły zarazem za wejście do domu od ulicy.
Dokoła rozpościerała się samotna płaszczyzna, wielkie pola uprawne, obsadzone po miedzach morwowemi drzewami.
Północ była blizko, deszcz padał, wiatr dął gwałtownie. Ferruczio i babka jeszcze nie spali; siedzieli w jadalnym pokoju, który od sadu przedzielała wielka izba, pełna starych rupieci. Ferruczio wrócił do domu zaledwie o jedenastej, po kilkogodzinnej niebytności, i babunia oczekiwała na niego, nie kładąc się do łóżka, z niepokojem, przykuta do wielkiego krzesła z poręczami, na którém spędzała nieboga całe dnie, a nieraz nawet całe noce, ponieważ duszność, tamująca często jéj oddech, nie dozwalała się jéj położyć.
Deszcz padał i bił o szyby wśród silnego wiatru; noc była niezmiernie ciemna. Ferruczio wrócił znużony, zabłocony, z kurtką podartą, z sińcem od kamienia na czole; zabawiał się w ciskanie kamyków z towarzyszami; a na dobitkę, grał i przegrał był wszystkie swoje soldy, oraz czapkę w jakimś rowie zostawił. Chociaż kuchnię, która zarazem była i salą jadalną, oświecała jedynie mała lampka olejna, stojąca na rogu stołu, obok krzesła z poręczami, jednak biedna babunia zaraz spostrzegła, w jak opłakanym stanie wrócił jéj wnuczek — i częścią odgadła, a częścią on sam jéj wyznał wszystko, co nabroił. Babka z całéj duszy kochała chłopaka. Kiedy się już dowiedziała o wszystkiém, zaczęła płakać.
— Ach, nie — rzekła po długiéj chwili milczenia, — nie kochasz ty swojéj biednéj babuni. Boga nie masz ty w sercu, że w taki sposób korzystasz z nieobecności rodziców, że tyle zgryzoty mi sprawiasz. Przez cały dzień zostawiłeś mnie samą! Ani odrobiny litości nade mną nie miałeś! Ale pamiętaj, Ferruczio! Tyś na złéj drodze, ta droga zaprowadzi cię do zguby. Widziałam ja niejednego, co tak jak ty zaczynał, a skończył źle, bardzo źle. Zwykle się zaczyna od wymykania się z domu do uliczników, do urwisów, od zwad z nimi i bójek, od przegrywania pieniędzy; potém, pomału, od kamyczków przechodzi się do noża, od gry do nałogu, od nałogu... do kradzieży.
Ferruczio stał o trzy kroki od babki, oparty o szafę, i słuchał z głową zwieszoną na piersi, ze ściągniętemi brwiami, jeszcze czerwony, jeszcze nie zdoławszy ochłonąć od owego gniewu, który nim miotał w bójce ulicznej. Oczy jego niebieskie były nieruchome, kosmyk ciemnych włosów spadał mu na czoło.
— Od gry do kradzieży — powtórzyła babka, nie przestając płakać. — Zastanów się, Ferruczio. Pomyśl o tym łotrze, tu z naszej wsi, o Wicie Mozzonim, który teraz wyniósł się do miasta, na włóczęgowskie rzemiosło, i który, mając obecnie dwadzieścia cztery lata zaledwo, już dwa razy siedział w więzieniu. i matkę o śmierć przyprawił: umarła ze zgryzoty ta biedna kobieta... znałam ją, niebogę... a ojciec jego, aby nie patrzéć na syna, z rozpaczy uciekł do Szwajcaryi. Ot, jak to było! Pomyśl więc o tym łotrze, któremu twój ojciec wstydzi się oddać ukłonu, który wiecznie się wałęsa z łajdakami jeszcze gorszymi od siebie i tak wałęsać się będzie aż do chwili, gdy wreszcie na galery trafi. A ja go znałam dzieckiem i powiadam ci, zaczynał jak ty. Pomyśl, że i twoja matka, że i twój ojciec mogą tak skończyć jak jego rodzice.
Ferruczio milczał. W gruncie nie był to zły chłopiec, przeciwnie; jego rozhukanie pochodziło raczej z nadmiaru siły, żywości, odwagi, niż ze złego serca; a jego ojciec sam poniekąd przyczyniał się do tego rozhukania i wdrażał doń syna, — bo, uważając go za zdolnego do lepszych, szlachetniejszych uczuć. a nawet do mężnego i wzniosłego czynu w potrzebie, popuszczał mu wodze, czekając, aż sam przez się przyjdzie do rozumu, aż się sam ustatkuje. Był więc raczéj dobry niż zły, ale uparty, — to téż, nawet gdy serce miał żalem za winy ściśnięte, niełatwo z ust jego mogły wyjść owe słowa serdeczne, poczciwe, co do przebaczenia zmuszają; nie powiedział i teraz:
— Tak, jam winny, już nigdy tego nie uczynię, obiecuję, przyrzekam; przebacz, babuniu.
Duszę miał chwilami przepełnioną skruchą i wzruszeniem, lecz duma nie pozwalała mu tego okazać.
— Ach, Ferruczio! — mówiła dalej babka, widząc, iż nie chce nic odpowiedzieć. — Ani słowa żalu nie usłyszę od ciebie? Ty widzisz, do jakiego stanu jestem przywiedziona, jak mało we mnie życia zostało, dni moje są już policzone. Nie powinienżebyś mieć nieco litości nade mną! Patrz, ja, matka twojéj matki, muszę płakać nad tobą... ja stara, stojąca nad grobem, ja, twoja biedna babunia, która ciebie tak zawsze kochała, która piastowała ciebie, kołysała całemi nocami, kiedyś był malutki, która nie jadła, nie dosypiała, aby ciebie bawić! Ty tego nie wiesz! Ja zawsze mówiłam: „To będzie moja pociecha.“ A teraz przyjdzie mi umrzéć ze zgryzoty przez ciebie! Oddałabym chętnie tę resztkę życia, która jeszcze jest we mnie, bylebym cię widzieć mogła innym, dobrym, posłusznym, jak wówczas... wówczas, kiedym to ciebie prowadziła na odpust; pamiętasz, Ferruczio, jakeś mi to wtedy napełniał kieszenie kamyczkami i trawą, a ja na ręku cię już niosłam do domu, tak cię nóżki bolały; w końcu usnąłeś, pamiętasz? Wtedy toś kochał swoją biedną babcię. A dziś, gdym sparaliżowana, gdy tak bardzo potrzebowałabym twego przywiązania, jak powietrza do oddychania, bo nic już innego nie mam na świecie ja, biedna, niedołężna, stara babunia! Mój Boże!...
Ferruczio, opanowany wzruszeniem, już miał się rzucić ku babce, kiedy mu się zdało, że słyszy lekki szmer, skrzypnięcie w przyległéj izbie, w tej, która wychodziła na ogród. Lecz nie mógł zrozumieć, czy powodem tego była okiennica poruszona wiatrem, czy też co innego.
Wytężył słuch.
Deszcz dzwonił w szyby.
Szmer się powtórzył. Babka również to usłyszała.
— Co to? — spytała po chwili z niepokojem.
— To deszcz — odrzekł zcicha chłopak.
— A więc, Ferruczio — powiedziała staruszka, łzy ocierając, — przyrzekasz mi, że będziesz dobry, że nigdy już nie zrobisz nic takiego, aby twoja stara babcia miała płakać?
Znowu lekki stuk przerwał jéj mowę.
— Ależ mnie się zdaje, że to nie deszcz — zawołała, blednąc; — idź zobacz!
Lecz dodała natychmiast:
— Nie, zostań tu! — i chwyciła Ferruczia za rękę.
Oboje, dech zatrzymując, słuchali. Tylko wiatr szumiał i deszcz bił o szyby. Potém obojgiem zimny dreszcz wstrząsnął. I babuni i chłopcu wydało się, że usłyszeli suwanie nóg w przyległéj izbie.
— Kto tam? — zapytał chłopiec, ledwie mogąc z przerażenia te wyrazy wymówić.
Żadnej odpowiedzi.
— Kto tam? — powtórzył Ferruczio zlodowaciały ze strachu.
Ale zaledwie to powiedział, gdy oboje wydali okrzyk przerażenia. Dwoje ludzi wpadło do pokoju; jeden uchwycił chłopca i ręką usta mu zamknął, drugi zdławił staruszkę za gardło; pierwszy powiedział:
— Cicho! jeżeli ci życie miłe!
A drugi:
— Milcz! — i nóż podniósł.
I jeden i drugi mieli na twarzach czarne zasłony z dwoma otworami na oczach. Przez chwilę słychać było tylko ciężki oddech wszystkich czworga i szum deszczu; staruszka charkotała i oczy jéj wyszły na wierzch.
Ten, co trzymał chłopca, powiedział mu do ucha:
— Gdzie chowa pieniądze twój ojciec?
Chłopiec odpowiedział ledwie dosłyszanym szeptem, dzwoniąc zębami:
— Tam, w szafie.
— Chodź ze mną — rzekł ów człowiek.
I powlókł go do przyległéj izby, trzymając silnie za gardło. W izbie na podłodze stała latarnia ślepa.
— Gdzie szafa? — zapytał.
Chłopak, przyduszony, wskazał na szafę. Wówczas, aby być pewnym chłopaka, łotr rzucił go o ziemię na klęczki, przed szafą, i ścisnął mu silnie szyję między swemi nogami w taki sposób, aby go mógł — jeżeliby krzyknął — udusić odrazu, i trzymając nóż w zębach a latarkę w ręku, drugą ręką wydobył z kieszeni wytrych, wsadził go w zamek, pokręcił nim, złamał zamek, otworzył szafę, z pośpiechem wszystko przetrząsnął, wyładował sobie kieszenie, zamknął, znowu otworzył, znów szukał; potém uchwycił chłopca za gardło i zawlókł go napowrót tam, gdzie jego towarzysz trzymał za gardło staruszkę, zdrętwiałą, z przechyloną w tył głową, z otwartemi ustami.
Ten ostatni spytał pocichu:
— Znalazłeś?
Towarzysz odrzekł:
— Znalazłem.
I dodał:
— Idź, wyjrzyj przeze drzwi.
Ten, co trzymał staruszkę, puścił ją, pobiegł do drzwi od sadu, aby zobaczyć, czy niéma nikogo, i z izby, głosem do świstu podobnym, szepnął:
— Chodź.
Ten, co się był został i co trzymał jeszcze Ferruczia, pokazał nóż chłopakowi i staruszce, która zaczynała otwierać oczy, i powiedział:
— Ani głosu, rozumiecie? bo wrócę i pozarzynam was!
I chwilę patrzył uważnie na babkę i wnuka. Wtém, zdaleka, z ulicy, doleciał śpiew wielu głosów. Złodziéj zwrócił szybko głowę ku drzwiom, a w tym ruchu gwałtownym opadła mu czarna zasłona z twarzy.
Staruszka przeraźliwie krzknęła:
— Mozzoni!
— Przeklęta! — ryknął łotr poznany. — Musisz umrzéć!
I z nożem podniesionym rzucił się na staruszkę, która natychmiast zemdlała.
Zbój pchnął nożem.
Ale Ferruczio, ruchem szybkim jak błyskawica, wydając rozpaczliwy okrzyk, rzucił się ku babuni i zasłonił ją własnem ciałem. Zbój uciekł, potrącając stół i przewracając lampę, która zagasła.
Chłopiec zsunął się zwolna z babuni, padł na kolana i tak już pozostał nieruchomy, rękami obejmując ją w pół, z głową na jéj łonie.
Minęło parę minut; ciemność była zupełna; śpiew wieśniaków oddalał się, słabnąc gdzieś wśród pól. Staruszka odzyskała przytomność.
— Ferruczio! — powiedziała głosem słabym, trzęsąc się jak w febrze.
— Babciu! — odrzekł chłopiec.
Staruszka chciała cóś powiedziéć, ale nie mogła — przerażenie odjęło jéj mowę.
Chwilę milczała, drżąc na całém ciele. Potém z wysiłkiem niemałym zdołała zapytać:
— Już ich niéma?
— Niéma.
— Nie zabili mnie — wyszeptała staruszka przerywanym głosem.
— Nie... jesteś ocalona — powiedział Ferruczio słabym głosem. — Nie zabili cię, babuniu droga. Zabrali pieniądze. Ale tatko... wszystko niemal wziął z sobą.
Babunia odetchnęła głęboko.
— Babciu — powiedział Ferruczio, klęcząc, jak przedtem, i obejmując ją ramionami, — droga babciu... kochasz mnie, wszak prawda?
— O, Ferruczio, dziecko ty moje drogie! — odrzekła babunia, kładąc mu ręce na głowie. — Przez jakież to męki musiałeś przechodzić! w jakimże to okropnym strachu być musiałeś! O, Boże miłosierny! Zapal lampę, Ferruczio... Albo nie, siedźmy lepiéj w ciemnościach, jeszcze się boję.
— Babciu — ozwał się znów chłopiec, — ja babci zawsze przyczyniałem zmartwienia...
— Nie, Ferruczio, nie mów tego; ja o tém już nie myślę, zapomniałam wszystko, ja ciebie tak kocham!
— Zawsze babci przyczyniałem zmartwienia — mówił dalej Ferruczio, a mówił z trudnością, głosem drżącym; — ale... ja babcię zawsze kocham. Czy mi babcia przebaczy?... Przebacz mi, babciu!
— Dobrze już, dobrze, dziecko, przebaczam ci, przebaczam z całego serca. Pomyśl sam, jakżebym ja mogła na ciebie się gniewać! Nie klęcz już, wstań, moje dziecko. Już nigdy na ciebie gderać nie będę. Tyś taki dobry, taki dobry! Zapalmy lampę. Musimy nabrać odwagi. Wstańże, wstań, Ferruczio.
— Dziękuję, babciu — mówił chłopiec głosem coraz słabnącym. — Teraz... jestem zadowolony. Nie zapomnisz o mnie, babuniu, wszak prawda? Zawsze będziesz pamiętać o mnie... o twoim Ferrucziu?
— Ferruczio! — zawołała babka zdziwiona i zatrwożona, kładąc mu ręce na plecach i spuszczając głowę, jakby mu chciała w twarz spojrzéć.
— Pamiętaj o mnie! — wyszeptał jeszcze chłopak, ale już tak cicho, iż szept ów do szmeru raczej był podobny. — Ucałuj mamę... tatkę... Luidżinę. Żegnaj mi, babciu...
— Na Boga! co ci jest? — krzyknęła staruszka, macając trwożnie głowę chłopca, która jéj ciężko na kolana opadła. A potém z całéj siły rozpaczliwie wołać zaczęła: — Ferruczio! Ferruczio! Ferruczio! Dziecko moje! Najdroższy mój! Aniołowie niebiescy, pomóżcie mi, ratujcie!
Ale Ferruczio już nie odpowiedział. Mały bohater, obrońca matki swojéj matki, ugodzony nożem w plecy, oddał Bogu swoją mężną i piękną duszę.