Pamiętnik chłopca/Nauczyciel mego ojca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały kwiecień
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NAUCZYCIEL MEGO OJCA.
11, wtorek.

Jakąż to piękną wycieczkę odbyłem wczoraj z moim ojcem! Oto jak było. Przedwczoraj, przy obiedzie, czytając gazetę, mój ojciec wydał naraz okrzyk zdziwienia. Potém rzekł:
— A ja myślałem, że już od lat dwudziestu niema go na świecie! Wiecież, iż żyje jeszcze mój najpierwszy nauczyciel ze szkoły elementarnéj, Wincenty Krozetti, który dziś ma osiemdziesiąt cztery lata? Właśnie tu pisze, iż Ministeryum oświaty dało mu medal zasługi za sześćdziesiąt lat nauczycielskiej pracy. Sześćdziesiąt lat, słyszycie? I zaledwie przed dwoma laty opuścił szkołę. Biedny Krozetti! Mieszka ztąd o godzinę jazdy koleją, w Condove, w wiosce naszéj dawnéj ogrodniczki z willi w Chieri. — I dodał: — Henryku, pojedziemy do niego.
I już przez cały wieczór tylko o nim mówił.
Imię jego nauczyciela ze szkoły elementarnej przywodziło mu na myśl tyle zapomnianych oddawna szczegółów z lat dziecinnych, o jego pierwszych towarzyszach, o nieboszczce matce.
— Krozetti! — powtarzał. — Miał lat czterdzieści, gdym był w jego klasie. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę. Mały, nieco przygarbiony, z jasnemi oczami, zawsze ogolony starannie. Pochodził ze stanu włościańskiego, wyszedł na nauczyciela, walcząc z nędzą, wskutek pracy usilnéj. Moja matka bardzo go lubiła, mój ojciec był jego przyjacielem. Jakim sposobem z Turynu przeniósł się do Condove? Nie pozna mnie z pewnością. To nic, za to ja go poznam. Czterdzieści cztery lata; tak, tak! Henryku, jutro pojedziemy do niego w odwiedziny.
I wczorajszego rana o dziewiątej byliśmy na stacyi kolei żelaznéj. Ja chciałem, aby i Garrone z nami jechał; ale on nie mógł, bo jego matka chora. Był to piękny dzionek wiosenny. Pociąg biegł wśród pól i łąk zielonych, pomiędzy żywopłotami, okrytemi kwieciem; w powietrzu rozchodziła się woń rozkoszna. Mój ojciec był wesół i od czasu do czasu otaczał mi szyję ramieniem, rozmawiając ze mną jak z przyjacielem i patrząc na okolicę. — Biedny Krozetti! — mówił. — Po moim ojcu jest to najpierwszy człowiek, od którego doznałem miłości i który mi wiele zrobił dobrego. Nigdy już, przez całe życie, nie zapomniałem niektórych jego dobrych rad, a także pewnych wymówek oschłych, ostrych, po których, gdym wracał do domu, cóś mnie za gardło ściskało. Miał ręce grube i krótkie. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę, jak wchodzi do szkoły, jak stawia laskę w jednym kątku i płaszcz wiesza na wieszadle, zawsze tak samo, zawsze tym samym ruchem. I usposobienie miał zawsze to samo, zawsze sumienny, pełen dobrych chęci, uważny, jakby codzień po raz pierwszy rozpoczynał swój nauczycielski zawód. Pamiętam, jakbym go dziś słyszał, jak na mnie woła:.. „Bottini, ej Bottini! wskazujący i środkowy palec na pióro!“ Musiał się bardzo odmienić przez te czterdzieści cztery lata.
Zaledwieśmy wysiedli w Condove, zaraz poszliśmy szukać naszéj dawnéj ogrodniczki z Chieri, która ma sklepik w małej uliczce. Zastaliśmy ją z jéj dziećmi; bardzo się ucieszyła, widząc nas, opowiadała nam o mężu, który ma niezadługo powrócić z Grecyi, gdzie już od trzech lat pracuje, i o swojej córce, która jest w Zakładzie głuchoniemych w Turynie. Potem pokazała nam, którędy mamy iść, aby znaleźć mieszkanie nauczyciela, którego wszyscy tu znają. Wyszliśmy z miasteczka i wstąpiliśmy na drożynę, która wiodła pod górę, opasana kwitnącemi żywopłotami.
Mój ojciec nic już teraz nie mówił, wydawał się cały pogrążony w myślach o dawnych czasach, co chwila uśmiechał się i potrząsał głową. Naraz stanął i rzekł:
— To on. Założyłbym się, że to on.
Drogą zstępował z góry i zbliżał się ku nam staruszek, mały, z białą brodą, w kapeluszu o szerokich polach; opierając się na kiju, suwał nogami i ręce mu się trzęsły.
— To on! — powtórzył ojciec, przyśpieszając kroku.
Kiedy byliśmy już w małej odległości od niego, przystanęliśmy obaj. Staruszek również się zatrzymał i popatrzył na mego ojca. Twarz miał jeszcze czerstwą, oczy jasne i żywe.
— Czy to pan, szanowny panie — spytał mój ojciec, zdejmując kapelusz, — jesteś nauczycielem Wincentym Krozettim?
Staruszek zdjął również kapelusz i odrzekł głosem nieco drżącym lecz pełnym:
— Tak, ja nim jestem.
— A więc — powiedział mój ojciec, biorąc go za rękę — niech pan pozwoli, by dawny uczeń dłoń panu uścisnął i zapytał, jak się pan miewa. Przyjechałem z Turynu, aby się z panem widzieć.
Staruszek popatrzył na mego ojca ze zdziwieniem. Potem rzekł:
— Zawiele łaski... nie pamiętam... Kiedy moim uczniem? Niech mi pan wybaczy. — Nazwisko pańskie?
Mój ojciec powiedział swoje imię i nazwisko — Albert Bottini, rok, w którym był w jego klasie, oraz wymienił miejscowość, w któréj się wówczas szkoła znajdowała, i dodał:
— Pan mnie sobie nie przypomina, nic dziwnego. Ale ja odrazu pana poznałem!
Nauczyciel pochylił głowę i popatrzył w ziemię w zamyśleniu; powtórzył kilka razy imię mego ojca, który tymczasem oczu zeń nie spuszczał i uśmiechał się wesoło.
Naraz staruszek podniósł głowę, jasne swe oczy zwrócił na mego ojca i rzekł powoli:
— Albert Bottini? syn inżyniera Bottiniego tego, co to mieszkał na placu Konsulatu?
— Tak, tak, ten sam! — odrzekł ojciec, wyciągając rękę.
— Skoro tak... — powiedział staruszek — pozwólże mi, drogi panie, pozwól...
I zbliżywszy się, uścisnął mego ojca; jego biała głowa zaledwie mu do ramienia sięgała. Ojciec mój przycisnął policzek do jego czoła.
— Bądź pan łaskaw, wstąp do mnie — powiedział nauczyciel.
I, nie czekając na odpowiedź, zawrócił się i w milczeniu poszedł ku swemu domowi. Za małą chwilkę znaleźliśmy się na jakimś dziedzińcu, przed małym domkiem o dwóch wejściach, dokoła jednego z których był nizki murek pobielany.
Minąwszy ów murek, nauczyciel otworzył kluczem drzwi i wprowadził nas do swego mieszkania. Był to pokój o czterech białych ścianach; w jednym rogu łóżko składane, pokryte kołdrą w białe i niebieskie kratki, w drugim stolik, a na nim kilkanaście książek, cztery krzesła i stara karta geograficzna zawieszona na ścianie; miły zapach jabłek napełniał powietrze.
Usiedliśmy wszyscy trzéj. Mój ojciec i nauczyciel patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu.
— Bottini! — zawołał nauczyciel, przyglądając się pilnie ceglanéj podłodze, na którą słońce, wpadając przez okno, kładło się jasnym promieniem. — O! pamiętam doskonale. Pańska matka to była taka zacna, dobra pani! Pan, pierwszego roku, siedziałeś przez czas jakiś w pierwszéj ławce na lewo, koło okna. A widzisz pan, jak pamiętam?! Widzę jeszcze tę pana główkę całą w kędziorkach.
Potém milczał chwilę zamyślony.
— Z pana to był dopiero żywy chłopak, jak ogień! prawda? — rzekł z uśmiechem. — Drugiego roku chorowałeś pan na dławiec. Pamiętam, gdyś pan taki chudy, blady, powrócił do szkoły, owinięty w szal mamy. Czterdzieści lat minęło, wszak tak? Pan taki dobry, że sobie starego biedaka przypomniał!... A wiesz pan? lat ubiegłych to tu było kilku moich dawnych uczniów; przyjechali tak samo mnie odwiedzić: jeden pułkownik, paru księży, kilku panów.
Zapytał mojego ojca, jaki jest jego zawód. Potém powiedział:
— Bardzo się cieszę, serdecznie się cieszę. Dziękuję panu. Bo to już kawał czasu, jak nikogo nie widzę. I kto wie... obawiam się, czy pan nie ostatni z moich uczni, którego oglądam, drogi mój panie.
— Co téż pan mówi! — zawołał mój ojciec. — Pan zdrów, czerstwy, po co te smutne myśli. Nie trzeba tak mówić.
— Och, och! — odrzekł nauczyciel — a tego pan nie widzi? — i pokazał trzęsące się ręce. — To już zły znak, drogi panie. Wydarzyła mi się ta bieda już przed trzema laty, jeszcze kiedym w szkole pracował. Z początku nie zwracałem na to uwagi; myślałem, że to minie. Ale nie minęło, a coraz było gorzéj. Przyszedł dzień taki, że już pisać nie mogłem. Ach! w tym dniu, kiedy po raz pierwszy postawiłem kleksa na kajecie mego ucznia, to tak mi było, jakby mnie kto nożem pchnął w serce, drogi mój panie. Jeszcze przez czas pewien walczyłem jak mogłem z tą biedą, potem stało się to niepodobieństwem. Po sześćdziesięciu latach zawodu nauczycielskiego musiałem pożegnać się ze szkołą, z uczniami, z pracą. A było to ciężko, wierz mi pan, bardzo ciężko. Kiedym po raz ostatni miał lekcyę, po ukończeniu jéj wszyscy odprowadzili mnie do domu... Ach! ileż to wówczas serdeczności od uczniów i ich rodziców doznałem!... ale smutny byłem, bo czułem, że już moje życie skończone. Już na rok przedtem umarła mi żona i jedynak, syn. Pozostało mi tylko dwóch siostrzanów, włościan. Dziś żyję z kilkuset lirów[1]emerytury. Nic już nie robię, każdy dzień taki długi, jakby się skończyć nie mógł. Mojem jedynem zajęciem, widzi pan, jest przeglądanie moich starych książek szkolnych, dzienników scholastycznych przez tyle lat zbieranych, kilku książek, które dostałem w podarunku. Oto tu — rzekł, wskazując na swój mały księgozbiór na stoliku, — tu są moje pamiątki, moje wspomnienia, cała przeszłość... Nic mi już innego nie pozostało na świecie. — Potém najniespodzianiéj zawołał: — Ja panu zrobię miłą niespodziankę, drogi panie Bottini.
Wstał, zbliżył się do stolika, otworzył skrzynkę długą, w której było dużo małych paczek papierów: każda była związana sznureczkiem i na każdej była data z czterech liczb wypisana. Szukał chwilę; rozwiązał jednę z nich, przejrzał wiele papierów, nareszcie wyjął jakąś kartę pożółkłą i podał ją memu ojcu. Było to jedno z jego szkolnych wypracowań z przed lat czterdziestu! U góry był napis: Albert Bottint: 3 kwiecień 1838 r. Mój ojciec poznał zaraz swoje duże pismo dziecinne i zaczął czytać z uśmiechem. Ale naraz oczy jego napełniły się łzami. Ja wstałem, pytając go z niepokojem, co mu jest.
On objął mnie ramieniem i, przyciskając do swego boku, powiedział:
— Patrz na tę kartę. Widzisz? To pismo mojéj biednéj matki; to ona własną ręką robiła te poprawki. A te ostatnie wiersze to już ona całkiem napisała. Nauczyła się naśladować moje pismo, a kiedy ja bywałem zmęczony i senny, kończyła za mnie robotę. Droga, święta moja matka!
I ucałował papier.
— Oto-powiedział nauczyciel, wskazując na inne powiązane papiery — moje pamiątki. Co rok odkładałem po jednem wypracowaniu piśmiennem każdego z moich uczni i wszystkie są tu, ponumerowane w porządku. Czasami je przeglądam, ot, tak sobie, i to tu, to tam parę wierszy przeczytam, a na myśl mi przychodzi tyle różnych rzeczy, tyle wspomnień, jakbym odżył w owych dawnych czasach. Iluż to ich, iluż przesunęło się przez moją szkołę, miły Boże! Zamykam oczy i widzę twarze i twarze bez liku, cały szereg klas, całe setki chłopców, z których dziś... kto wie, ilu już umarło! Wielu pamiętam dobrze. Pamiętam najlepiéj bardzo dobrych i najgorszych... tych, co mi przyczyniali wiele zadowolenia, i tych, co mi wiele chwil zatruwali; bo miewałem też niegodziwców, wiadoma rzecz, w takiéj liczbie! Ale dziś, rozumie pan, to już tak, jakbym się znajdował na innym świecie, to też wszystkich ich kocham zarówno.
Usiadł napowrót na dawnem miejscu i wziął jednę z moich rąk, którą zatrzymał w swych dłoniach.
— A o mnie — spytał ojciec z uśmiechem — czy też pan żadnych figlów albo grzeszków dziecinnych nie pamięta?
— O panu? — odrzekł staruszek, uśmiechając się również. — Nie; w téj chwili nie przypominam sobie nic takiego. Ale to wcale nie znaczy, abyś pan nigdy nie broił. Pan jednak byłeś rozważnym rozsądnym chłopczyną, choć tak bardzo żywym. Pamiętam, jak bardzo, jak niezmiernie matka pańska pana kochała... Ale jaki to pan dobry, jaki pan poczciwy, żeś mnie zechciał odwiedzić. Oderwał się pan od swoich zajęć, aby pojechać do biednego, starego nauczyciela!
— Ach, kochany panie Krozetti — odrzekł żywo mój ojciec. — Ja przecie pamiętam ten dzień kiedy moja biedna matka pierwszy raz mnie zaprowadziła do szkoły. Było to po raz pierwszy w życiu, iż musiała rozstać się ze mną na dwie godziny i pozostawić mnie za domem, w rękach osoby obcéj, nieznanéj. Dla téj zacnéj kobiety moje wstąpienie do szkoły było jakby wejściem w świat; było to rozłączenie pierwsze z całego dalszego pasma rozłączeń bolesnych lecz nieuniknionych: społeczeństwo poraz pierwszy zabierało jej syna, aby już go jéj nigdy całkowicie nie oddać. Była wzruszoną, ja również. Poleciła mnie panu głosem drżącym, a potém, wychodząc, jeszcze przez drzwi uchylone mnie przeżegnała z oczami pełnemi łez. I właśnie w téj chwili pan skinął ręką, patrząc na moją matkę, a drugą rękę do piersi sobie przycisnął, jakby chciał powiedzieć: „Niech pani będzie spokojną proszę mi zaufać.“ Otóż tego pańskiego ruchu, tego spojrzenia, z którego poznałem, żeś pan odgadł wszystkie uczucia, wszystkie myśli mojéj matki, tego spojrzenia, które mówiło: „Odwagi!“ które zarazem było szlachetnem przyrzeczeniem opieki, miłości, pobłażania, ja nie zapomniałem nigdy, na zawsze pozostało mi w sercu; i te to wspomnienia przywiodły mnie tu, do pana, z Turynu. I po latach czterdziestu przybywam, aby powiedziéć: „Dziękuję, drogi panie!“
Nauczyciel nie odrzekł nic; głaskał mnie po włosach jedną ręką, a ta biedna ręka drżała, trzęsła się, przeskakiwała od wierzchu głowy na moje czoło, od czoła na plecy.
Tymczasem mój ojciec patrzył na te nagie ściany, na to ubogie łóżko, na kawał chleba i flaszeczkę oliwy, które były na oknie, i zdawało się, że chce powiedzieć: „Biedny nauczycie], po sześćdziesięciu latach pracy toż cała jego nagroda?“ Ale poczciwy staruszek był zadowolony i znów zaczął mówić z ożywieniem o naszéj rodzinie, o innych nauczycielach z lat owych, o towarzyszach szkolnych mego ojca, który jednych z nich przypomniał sobie, o innych zapomniał, i obaj nawzajem udzielali sobie wiadomości o tym, to o owym. Wreszcie ojciec przerwał tę rozmowę, prosząc nauczyciela, aby zechciał wraz z nami pójść do miasteczka na śniadanie do jakiéj gospody. On odpowiedział wprawdzie z całą serdecznością: „Dziękuję, dziękuję,“ ale zdawał się wahać.
Mój ojciec ujął obie jego ręce i prośbę ponowił.
— Ale jakże jeść będę? — powiedział wówczas nauczyciel — sam pan widzisz... z temi rękami, co tak okropnie skaczą... Wszak to i dla innych nie miło!
— My panu pomożemy, to nic! — rzekł mój ojciec.
I wówczas staruszek przystał, kiwając głową z uśmiechem.
— Śliczny to dziś dzień — powiedział, już wyszedłszy i drzwi zamykając na klucz, — śliczny dzień, kochany panie BottinL Zapewniam pana, iż do śmierci o nim będę pamiętał.
Mój ojciec podał ramię nauczycielowi, nauczyciel wziął mnie za rękę i zaczęliśmy w dół schodzić drożyną ku miasteczku. Spotkaliśmy dwóch chłopców bosych, którzy krowy pędzili, i jednego wyrostka, który przebiegł mimo nas z wiązką słomy na plecach. Nauczyciel powiedział mi, że ci dwaj pierwsi to uczniowie z pierwszéj klasy, trzeci zaś z drugiéj, i że z rana zwykle pędzą bydło na paszę, boso, i w polu pracują“ wieczorem zaś kładą obuwie i idą do szkoły. Było już niemal południe. Nie spotkaliśmy więcej nikogo. W kilka minut przybyliśmy do gospody, zasiedliśmy przy dużym stole, umieściwszy pomiędzy nami nauczyciela, i zaraz kazaliśmy podać sobie śniadanie. Gospoda była cicha, jak klasztor. Nauczyciel był bardzo wesół, a wzruszenie powiększało drżenie w rękach; prawie jeść nie mógł. Ojciec krajał mu mięso, łamał chleb, sypał sól do talerza. Aby mógł pić, trzeba było, by oburącz trzymał szklankę i jeszcze mu o nią zęby dzwoniły. Lecz mówił szybko i z zapałem i opowiadał o tem wszystkiem z twarzą pogodną, nieco zaczerwieniony, głosem wesołym, ze śmiechem niemal młodzieńczym. A mój ojciec patrzył nań, patrzył z tym samym wyrazem, z jakim, jak to dostrzegłem, patrzy czasem na mnie w domu, kiedy myśli o czemś i uśmiecha się sam do siebie, przechylając głowę na jednę stronę.
Nauczyciel wylał sobie trochę wina na piersi; mój ojciec wstał i wytarł mu ubranie serwetą.
— Ależ nie, nie; ależ mój drogi panie, ja na to nie pozwolę! — powiedział nauczyciel i śmiał się.
Rozmowę przeplatał téż łacińskiemi wyrazami. A na ostatku podniósł szklankę, która mu w ręku się trzęsła, i powiedział z powagą:
— A więc, kochany panie inżynierze, zdrowie pana, pańskich dziatek, oraz na uczczenie pamięci zacnéj matki pańskiéj!
— Zdrowie pana, mój dobry, kochany nauczycielu! — odrzekł mój ojciec, ściskając mu rękę.
A w głębi izby stał gospodarz i kilku innych ludzi, którzy patrzyli i uśmiechali się tak jakoś dobrodusznie, przyjacielsko, jakby im miłą była ta skromna uczta, wyprawiana na cześć ich nauczyciela. Po drugiéj wyszliśmy z gospody i nauczyciel oświadczył, że chce nam koniecznie towarzyszyć na stacyę. Mój ojciec znów podał mu ramię, a on znowu wziął mnie za rękę: ja niosłem jego laskę. Ludzie przystawali na ulicy, patrząc na nas, gdyż tam wszyscy go znają; niektórzy kłaniali mu się.
W pewnem miejscu ulicy usłyszeliśmy z otwartego okna gwar wielu głosów dziecinnych; to uczniowie w szkole czytali. Staruszek się zatrzymał i zdawało się, że posmutniał.
— Oto, kochany panie Bottini — powiedział, co mnie martwi. Słyszeć głos dzieci w szkole i już nie być wśród nich, i myśleć, że tam jest inny nauczyciel. Ja przez lat sześćdziesiąt słuchałem téj muzyki i serce moje do niéj nawykło... Teraz jestem bez rodziny. Nie mam już dzieci.
— Ach, nie mów tego, drogi panie — powiedział mój ojciec, prowadząc go daléj, — jeszcze pan ma tyle swoich dzieci rozproszonych po świecie, które nie zapomniały pana, tak jak ja nie zapomniałem.
— Nie, nie — odparł nauczyciel ze smutkiem;nie mam już szkoły, nie mam już dzieci. A bez dzieci nie długo już pożyję. Prędko moja ostatnia wybije godzina.
— Nie mów tak, nie myśl tak, mój drogi nauczycielu — powiedział ojciec. — W każdym razie pan zrobił tyle dobrego, pan tak szlachetnie użył swego życia!
Stary nauczyciel pochylił na chwilę głowę na ramię mego ojca, a mnie ścisnął za rękę, Byliśmy już na stacyi, pociąg miał odejść za chwilę.
— Bądź zdrów, drogi nauczycielu! — powiedział mój ojciec, całując go w oba policzki.
— Żegnam pana, dziękuję, bardzo dziękuję! — odrzekł nauczyciel, biorąc w swoje drżące dłonie rękę mego ojca, i przycisnął ją sobie do serca.
Potém ja go ucałowałem i uczułem, że twarz ma od łez wilgotną. Mój ojciec popchnął mnie zlekka do wagonu, a w chwili, gdy sam już miał wsiadać, odebrał szybko nauczycielowi jego prosty kij, na którym się opierał, i natomiast włożył mu w ręce swoją piękną laskę ze srebrną gałką, i wyrzniętemi na niéj pierwszemi głoskami swego imienia i nazwiska, mówiąc:
— Zachowaj pan ją na pamiątkę ode mnie.
Staruszek usiłował zrazu ją oddać, a swój kij sękaty odebrać; ale mój ojciec już był w wagonie i zamknął drzwiczki za sobą.
— Bądź zdrów, mój dobry nauczycielu!
— Bywaj zdrów, synu! — odrzekł nauczyciel, podczas gdy pociąg już zwolna ruszył z miejsca — niech cię Bóg błogosławi za tę pociechę, którąś sprawił biednemu starcowi.
— Do widzenia! — zawołał jeszcze mój ojciec głosem wzruszonym.
Lecz nauczyciel pokiwał głową przecząco, jakby chciał powiedzieć: „Już się nie zobaczymy!
— Tak, tak; do widzenia, do widzenia! — powtórzył mój ojciec.
A on, wznosząc drżącą rękę ku niebu, odpowiedział:
— Tam!
I znikł nam tak z oczu, z tą ręką podniesioną do góry.





  1. Lir-frank, pięćdziesiąt groszy naszych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.