Pamiętnik z czasów wojny/Przy szpitalnem wezgłowiu Benita Mussoliniego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Benito Mussolini
Tytuł Pamiętnik z czasów wojny
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZY SZPITALNEM WEZGŁOWIU BENITA MUSSOLINEGO.
(Korespondencja Sandra Giulianiego, zamieszczona w Popolo d’ Italia).

W Krasie, 1 marca.

Przedwczoraj wieczorem dowiedziałem się z łamów Popolo d’ Italia o tragicznem wydarzeniu wojennem, które o mało co nie zostało opłacone życiem naszego dzielnego towarzysza broni.
Nie potrzebuję was zapewniać, że dzieliłem z wami wasz ból i niepokój.
Wkrótce potem udało mi się dostać kilka dzienników rzymskich. Mówiono, że rany Mussoliniego są liczne, ale niezbyt ciężkie. Trochę się uspokoiłem, jednakże nie pozbyłem się odruchowego pragnienia, by pospieszyć do Niego, uściskać Go i zasięgnąć dokładniejszych i pewniejszych wieści o Jego nieszczęściu.
Natychmiast poprosiłem o konieczną przepustkę, za której uzyskanie wielce jestem wdzięczny dowódcy mej grupy.
Nie mogłem się dowiedzieć, gdzie znajduje się szpital Nr. 46. Nikt nie słyszał, czy wogóle taki istnieje. Przypuszczaliśmy, iż zaszła omyłka, i doszliśmy do wniosku, że chodzi pewno o szpital Nr. 046, funkcjonujący koło Cormons. Nazajutrz rano wyprawiłem się we wskazanym kierunku.
Łatwo sobie wyobrazić rozczarowanie i gorycz, jakiej doznałem po przybyciu na miejsce. Szpital znalazłem, ale rannego w nim nie było! Straciwszy w ten sposób bezpowrotnie cały dzień mego urlopu, zdołałem w każdym razie dowiedzieć się, że szpital Nr. 46 znajduje się bardzo daleko, bo aż pod Akwileją.
Z ciężkiem sercem, zgryziony i upadły na ducha, powróciłem do swej kwatery. Jedna mi tylko została nadzieja: na drugi urlop. Istotnie udało mi się wkrótce uzyskać nową przepustkę.
Wyruszywszy zawczasu rano i zdobywszy upoważnienie do korzystania ze wszystkich środków lokomocji, skierowałem się z niecierpliwością do celu. Podróżowałem w najrozmaitsze sposoby: na samochodach ciężarowych, na jaszczach artyleryjskich, na furgonach, a niejednokrotnie per pedes Apostolorum. Ale szedłem wciąż naprzód.
W Sagrado, o czwartej popołudniu, natknąłem się na Manlia Morgagniego — administracyjnego kierownika naszego pisma — oraz na kolegę Garinei’ego z Secolo. Wracali z odwiedzin u Mussolinego. Dowiedziałem się, że bohaterski wojak miał silną gorączkę i że szpital 46-ty przeniesiono z Akwilei do Ronchi.
Na drodze z Sagrado do Ronchi (sześć do siedmiu kilometrów) nie udało mi się spotkać żadnej powózki. Mimo to dotarłem tam dość szybko.
W bramie szpitala (umieszczonego w pięknym pałacyku odrestaurowanym po uszkodzeniach wojennych) nie chciano udzielić mi wstępu. Podoficer inspekcyjny miał w tym względzie ścisłe polecenie, którego za żadną cenę nie chciał przełamać.
— Lekarze zabronili wszelkich odwiedzin. Za wielu ludzi tu przychodziło! Ranny bardzo cierpi. Dziś wieczorem miał 40° gorączki. Sam życzył sobie, żeby go zostawiono w spokoju. Bardzo mi przykro, ale nie mogę…
Powoływałem się na moje stanowisko redaktora Popolo, mówiłem o mojej trosce co do Jego losu, o braterskim afekcie dla mego Kierownika i Zwierzchnika…
Na nic to się nie zdało!
Poprosiłem o chwilkę rozmowy z kierownikiem szpitala, z którymś z lekarzy… Wkońcu dopuszczono mnie do lekarza-porucznika dr. Scipioniego. Powiedziałem, kim jestem, wyjaśniłem cel mej podróży, pytając, czy byłoby rzeczą do pomyślenia, żebym po odbyciu tak długiej drogi miał… wrócić jak niepyszny, nie zobaczywszy się z Mussolinim!
Oficer zrozumiał mnie.
— Niech pan zaczeka! Ale niech pan pamięta: wizyta ma trwać krótko!
Obiecałem… i nie dotrzymałem obietnicy.
Dwie minuty później byłem przy Nim. Nasze spotkanie było serdeczne i wzruszenia pełne. Pocałowałem go w czoło; on uśmiechnął się radośnie. Błysk jego pałających oczu zastępował słowa. Oczy te jasno mówiły, że moje nieoczekiwane przybycie sprawiło choremu wielką przyjemność. Przez chwilę milczeliśmy: on cierpiał, ja nie wiedziałem, jak zacząć.
— Jak się czujecie?
— Zupełnie dobrze!
— Czy macie silną gorączkę?
— E, przejdzie!
Na tabliczce nad łóżkiem chorego widniał napis: gorączka 39,9°…
Wyraziłem choremu najserdeczniejsze swoje uczucia oraz życzenia jego towarzyszy, przyjaciół, wielbicieli, wszystkich ludzi zacnych i szlachetnych, by przyjście do zdrowia było rychłe i zupełne.
— Wyzdrowieję wkrótce i całkowicie.
Wspólnie z jednym z pielęgniarzy pomogłem mu zmienić pozycję na łóżku. Zapytałem go o przyczyny wybuchu.
— Nie umiem powiedzieć o tem nic dokładnego — odpowiedział, poczem jął opowiadać cały fakt, tak jak został przedstawiony w jego „Notatniku“.
Spytałem Mussoliniego, jak się dokonało jego przeniesienie do oddziału miotaczy torped.
— W najprostszy sposób w świecie — odpowiedział z wielką pogodą. — Pierwszego lutego mogłem odejść w głąb kraju na dłuższy lub krótszy okres czasu. Zamiast tego wołałem pójść, jako ochotnik, na stanowisko dowódcy oddziału miotaczy bomb pod rozkazami jednego z oficerów. Nad garnizon w głębi Włoch przeniosłem „doliny“ Krasu na najniebezpieczniejszej kocie. Oto wszystko.
Mówiąc to, przesuwał zlekka głowę po poduszce. Oczy rozwarły mu się jeszcze szerzej.
Uśmiech zadowolenia — ten charakterystyczny, piękny uśmiech, nerwowy i kryształowy, znany wam tak dobrze — rozjaśnił mu bladą twarz. Pogłaskałem go po czole. Gest ten przypomniał mi, że chory ma wysoką gorączkę. Moja obecność stała się dlań mimowoli udręką; skłoniłem go bowiem do zbyt długiego mówienia. Spostrzegłszy to, namówiłem go, żeby się nie wysilał, poczem dodałem:
— Opowiem o tych odwiedzinach naszym towarzyszom i przyjaciołom.
— Tak, zróbcie to. I mówcie jasno a wyraźnie, że gotów jestem znosić jeszcze cięższe losy, byle zapewnić triumf ideałom sprawiedliwości, przyświecającym armji Czwórporozumienia. Powiedzcie, iż jestem dumny z tego, że spełniając najniebezpieczniejszy z mych obowiązków, krwią swoją zrumieniłem drogę do Trjestu!
Chwilę jeszcze rozmawialiśmy o innych sprawach, poczem zmusiłem mego zucha do milczenia, zagłębiając ręce w ogromne pliki telegramów i listów, leżących na jego szafce nocnej, na krześle, w nogach łóżka.
W pierwszej paczce, jaka wpadła mi w rękę, znajduję telegram bardzo serdeczny i uprzejmy od ministra Comandiniego; następnie przesuwają mi się przed oczyma depesze i listy od osób na wszelkich szczeblach społecznych: od szlachetnie urodzonego Gwidona Notariego dei Duchi della Rovere aż do skromnych i prostych robotników.
Oto telegram ministra Comandiniego:
Wzruszony tym chwalebnym chrztem ognia, który Cię nawiedził i umocnił, posyłam Ci najgorętsze życzenia rychłego i zupełnego przyjścia do zdrowia.
Bohaterska matka Filipa Corridoni przysłała z Pansuli kilka słów:
Moja rodzina jest bardzo przejęta i panu bliska.
W tych kilku słowach zawarła się cała dusza tej kobiety prostej i godnej podziwu.
Małgorzata i Cesare Sarfatti tak wyrazili swe uczucia:
Pozdrawiamy drogiego przyjaciela, dzielnego wojownika, przejęci podziwem, niepokojem i serdeczną życzliwością.
A doktór Risi:
Pozdrawiam twe chwalebne rany, które w przeszlachetnym idealizmie „koją i leczą.
A czcig. Bossi z Genui:
Osobiście i w imieniu Narodowego Komitetu antyniemieckiego, życzę Ci gorąco, bym mógł rychło znów cię zobaczyć — jako silnego kierownika w walkach na froncie wewnętrznym, niemniej ważnym od frontu zewnętrznego, na którym tak się zahartowałeś i odznaczyłeś.
Ale zebrać wszystkie te głosy byłoby niepodobieństwem…
Między innemi widzę depesze bardzo serdeczne: od porucznika-lekarza dr. Alberta Mostari, ranionego razem z Mussolinim w owym tragicznym wypadku; od kol. Uccellego z Corriere della Sera, od adwokata Hermana Jaracha z Medjolanu, od tow. Galassiego, od Giampola Manfredi z Castel di Sangro; od licznej grupy przyjaciół z Rzymu; od frakcji socjalistycznej z Turynu, od medjolańskiej sekcji republikańskiej, od frakcji socjalistycznej z Florencji, od Ligi antyniemieckiej w Medjolanie, od dziennikarzy rzymskich i medjolańskich, od „Bractwa Fratti“ z Forli, od „Prasy perjodycznej“, od „Faszystów medjolańskich“, od inż. Valsecchiego, od Klemensa Pinti, od Komitetu Federacji grup autonomicznych w Medjolanie, od komitetu propagandy patrjotycznej (również z Medjolanu), od b. radcy samorządowego Ludwika Bonomelli — oraz od wielu, wielu innych osób i instytucyj.
Major R. D., z tegoż pułku bersaljerów, co nasz dzielny wojak, tak pisze:
Mój drogi Mussolini, nie potrzebuję Cię zachęcać, byś trzymał się dzielnie. Obraziłbym cię, bo znam cię jako mego dzielnego bersaljera. Z całego serca tyczę ci rychłego wyzdrowienia, by mieć cię wkrótce znów przy sobie. Do widzenia, kochany kolego z okopów! Niech żyje Italja!
Alfons Vaiana pisze:
Ideje tyją dłużej niż ludzie, ale gdy te ideje mają takich, jak pan, obrońców, stają się ołtarzami, na których ludzie dobrowolnie oddają się na ofiarę. Dlatego tyczę panu — życia, i zdrowia!
A dr. Ambroży Binda, kapitan-lekarz z Medjolanu:
Najgorętsze tyczenia i uścisk! Oczekuję cię tutaj!
Dalej widzę listy i telegramy z życzeniami od Danta Diniego, Giovanniego Capodivacca, Giseldy Brebbia, Idy Bacchi z Medjolanu; od Camilla i Erminji Guaitani z Cassano d’Adda, od Luigiego Boni z Forli, od wydawcy Ferdynanda Zappiego z Werony, prof. G. C. Ferrariego z Imoli; od grupy robotników w Turynie, żołnierzy: G. B. Ronconiego, Pietra Montaniego z Reggio Emilia itd.
Zdaje mi się, że godnie zakończę tę nawałę wybranych na chybił-trafił życzeń i pozdrowień, przytaczając dosłownie taki oto list nadesłany z Ferrary:
Wielmożny Panie, jak życzyłbym dobrze mojemu synowi, walczącemu w Krasie, tak życzę i Panu, żołnierzowi włoskiemu i socjaliście, szybkiego wyzdrowienia. Oddany Panu Angelini Giocanni, prosty robotnik.
Ile szlachetności i serca w tych kilku skromnych rządkach pisma!
Czas nagli. Noc nadchodzi. Mussolini zapada w coraz to wyraźniejsze odrętwienie. Gorączka, zamiast się zmniejszyć, stale wzrasta. Szepcę mu w ucho parę słów. Otwiera oczy, wyciąga do mnie rękę, uśmiechając się słabiuśko.
— Jaki skarb uczuć kryje się w tych listach i telegramach! — mówię.
— Istotnie! — odpowiada nasz bohaterski bersaljer. — Istotnie! Podziękujcie przyjaciołom, którzy byli ze mną w tej godzinie. Podziękujcie im, wznosząc okrzyk: „Niech żyją Włochy!“
Twarz Mussoliniego, obramiona bandażami spowijającemi jego głowę, wydaje mi się teraz znacznie bledszą. Także i czoło znów rozpalone…
Nachylam się nad nim. Zamieniamy z sobą pocałunek. Oddalam się, oglądając się raz po razu w stronę jego łóżka. Jego oczy iskrzące się i czarne — tak niezwykłe i sugestywne wśród tej białości jego twarzy, łóżka i przepasek — tworzą z tą bielą dziwny kontrast. Mimo wszystko są tak zdumiewająco pogodne!
Wychodząc wdałem się w rozmowę z doktorami: Scipioni’m i Colvini’m.
— Stan zdrowia Mussoliniego — słyszę z ich ust — nie jest groźny, jednakże rany nie są tak lekkie, jak niektórzy opowiadali. Wprost przeciwnie. Wiele ran przechodzi na wylot, a w dolnych częściach ciała są poważne uszkodzenia. Jedna z ran, na prawem udzie, dosięga szerokości 10 cm. Inne obrażenia dotyczą głowy, prawego ramienia (obojczyk jest złamany), przedewszystkiem zaś prawej ręki strzaskanej w przegubie. Liczba odłamków znalezionych w jego ciele po prześwietlaniu, wynosi około czterdziestu. Wyciągnięto niemal wszystkie w ciągu dwóch operacyj. Wysoka gorączka, jaką ma chory, nie powinna nikogo przerażać. Wynikła z procesu zapalnego rany w nodze, gdzie zachodzi niebezpieczeństwo wysiąku. Biedak zmizernieje! W każdym razie, gdyby nawet nie było żadnych komplikacyj, Mussolini nie przyjdzie zupełnie do siebie wcześniej jak za jakie 50 dni. Gdyby gorączka ustąpiła, mógłby za jaki tydzień przenieść się z tego szpitala gdzieindziej.
Zebrawszy dla przyjaciół te wiadomości, pożegnałem się z doktorami, jednocześnie smutny i podniesiony na duchu.
W głęboką noc (księżyc świeci i huczą armaty) kreślę te dorywcze zapiski. Zimno siarczyście!

∗             ∗

Rankiem 2 kwietnia Benito Mussolini w towarzystwie Dr. Piccagnoniego, komendanta szpitala potowego, w którym leczył się po otrzymaniu ran, przybył do Medjolanu, powitany radośnie i serdecznie przez redakcję POPOLO D’ ITALIA i wielu przyjaciół, z niecierpliwością oczekujących jego przybycia.
Z wielkiemi ostrożnościami wyniesiono go z łóżka wagonowego i przewieziono do okręgowego szpitala Czerwonego Krzyża przy Via Arena, gdzie przyjął go kpt.-lekarz Dr. Ambroży Binda, związany z Mussolinim węzłami braterskiej przjaźni.
Dr. Binda tak opowiada o czasie, w którym miał pieczę nad chorym:
Opuszczając strefę połową, Mussolini pisał mi: „Jestem zmęczony, potrzeba mi wypoczynku. Przygotuj mi łóżko w swoim szpitalu.“
I 2 kwietnia dostał się do mojego oddziału…
Był wtedy okropnie zbiedzony, silnie anemiczny i gorączkujący.
Został umieszczony w małym pokoiku na drugiem piętrze. Musiałem — zrazu codziennie, potem co dwa dni — być świadkiem długich i bolesnych zabiegów, które on znosił ze stoicyzmem i siłą ducha, czyniącą wielkie wrażenie nawet na nas, cośmy już byli oswojeni z widokiem najokropniejszych ran, spowodowanych bronią nowoczesną.
Nigdy nie chciał brać narkotyku, nawet gdy szło o konieczność operacyj uzupełniających.
Szczególnie bolesną była rana na prawej goleni, która wskutek odsłonięcia ścięgien i nerwów wielce dawała się we znaki podczas operacji.
Jeden miał tylko niepokój: „Powiedz mi, Binda, czy odzyskam znów sprawność członków? Czy będę mógł wrócić do okopów?“
Czas swój spędzał na studjowaniu języka rosyjskiego i angielskiego oraz na czytaniu dzieł literackich i politycznych.
Godziny popołudniowe spędzał stale w towarzystwie żony, zacnej i poczciwej pani Racheli, oraz swych dzieci: Eddy i Wiktora. Brunona jeszcze nie było na świecie.
W czasie jego pobytu w szpitalu nie było polityka — włoskiego czy z krajów sprzymierzonych, któryby, przejeżdżając przez Medjolan, nie poczuwał się do obowiązku, by przesłać pozdrowienie lub życzenia naszemu męczennikowi.
Miał on przyjazne słowo dla każdego ze swych towarzyszy w szpitalu i nie chciał przed nikim mieć pierwszeństwa, gdy szło o kolejność lekarskich zabiegów.
Powiedział podobno któryś z lekarzy czy myślicieli, że pierwszem lekarstwem pomagającem do wyzdrowienia jest silna wola. Nigdy tak namacalnie nie stwierdziłem prawdziwości tego powiedzenia jak wtedy, gdy szło o Mussoliniego.
Chciał wyzdrowieć; chciał, by noga odzyskała swą sprawność — i nie było takich bólów, któreby pohamowały jego wysiłek.
W jego ciele pozostały — i tkwią po dziś dzień — odłamki pocisku: w prawem przedramieniu, w prawej goleni, w kostce prawej nogi i w lewej ręce. A ile razy dają mu się dotkliwie odczuć!
W sierpniu Mussolini, opierając się na szczudłach, wyszedł ze szpitala.

∗             ∗

Cała prasa włoska ówczesna ogłosiła wiadomość o wypadku Mussoliniego, wraz z wyrazami sympatji lub współczucia.
Także i prasa francuska zajęła się nim obszernie, nie szczędząc mu słów najserdeczniejszej solidarności.
Z gazet zagranicznych, które o fakcie owym pisały, wspomnieć należy: Journal des Débats, Le Figaro, La France, Homme Enchainé, L’ Eveil, La Victoire, Humanité, Action Franęaise i Radical.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Benito Mussolini i tłumacza: Józef Birkenmajer.