Pamiętnik z czasów wojny/Zima w okopach górskich

<<< Dane tekstu >>>
Autor Benito Mussolini
Tytuł Pamiętnik z czasów wojny
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZIMA W OKOPACH GÓRSKICH.

31 października.

Dzień słoneczny, spokojny. Rozchodzi się pogłoska, że nasz bataljon niebawem uda się na wypoczynek w stronę Ternovo nad Isonzo. Nowina ta niezmiernie raduje moich kolegów, ja jednak mam powody, by wątpić w jej prawdziwość. Nie chcę jednak psuć ich radości. Źródłem pogłoski jest jeden baon 120-go p. p., który świeżo nadszedł. W okopach śpiewają, palą, piszą listy. Nikt nie zważa na powszednie, ustawiczne strzały austrjackich posterunków, sprzątające od czasu do czasu któregoś z naszych żołnierzy. Sanitarjusz De Rita, rodem z Frosinone, opowiada o swoich przygodach amerykańskich. Spędził on w swoim czasie 6 lat w Ameryce i jest zwolennikiem republiki.
— I czemuż to jesteś republikaninem? — pytam go.
— Ano, bo byłem w Nowym Jorku…
W rzeczywistości nie rozumie nawet dobrze znaczenia wyrazu „republika“. Zresztą jest on napoły analfabetą. W każdym razie człowiek to dzielny i zżyty z uciążliwościami wojny. Jego utarczki słowne z innemi sanitarjuszami rozweselają całe nasze grono.
Nowa pogłoska: „Tolmino padło…“
Popołudniu otrzymuję zaproszenie od kaprala 13-tej kompanji, Giusta Sciarry, z Isernii. Był w lazarecie, by poddać się oględzinom lekarskim; tam udało mu się dostać dwie butelki Asti spumante, które przyniósł do okopów. Pijemy za zdrowie pułku i za pomyślność oręża włoskiego. Dzień jednak źle się kończy. O piątej rozległ się nad nami świst szrapnela. Jedyny jaki padł dzisiaj. Z jednego okopu podnosi się okrzyk boleści: trzej ludzie zranieni, na szczęście niezbyt ciężko.

1 listopada.

Zaczął się dla mnie trzeci miesiąc wojny. Co on mi przyniesie?
Noc cicha i pełna snów. Od kilku dni milczy artylerja nieprzyjacielska, wyjąwszy kilka strzałów wczorajszych. Milczy nawet „działko“. Co to oznacza? Czy przesunięto baterje, które dotąd ostrzeliwały naszą pozycję? A może wrogowie gromadzą większe zapasy amunicji, by urządzić nam porządny kilkudniowy ogień huraganowy? Kto może wiedzieć!
W schronach wre praca zawzięta. W każdym namiocie ognisko. Oznajmiają nam, że padre Michele odprawi mszę koło dowództwa pułku. Jednakże w mojej kompanji nikt się nie rusza. Popołudniu niebo się zachmurza. Deszcz, błyskawice.
— To burza zaduszkowa — odzywa się ktoś do mnie. W pobliżu mnie Ferraryjczycy Rizzati, Massari i Sandri niefrasobliwie rozmawiają o konopiach, komisjach, jarmarkach, burakach cukrowych, jak gdyby nie mieli innych kłopotów.
W sąsiednim namiocie Kremończycy Balista i Schizzi śpiewają parodję Tantum ergo. Deszcz zwolna przeszedł w śnieżycę. Terzi, pocztowy podpułkownika Cassoli, przechodząc koło mnie, rzuca mi smutną wiadomość:
— Corridoni zginął!
Z utęsknieniem oczekuję gazety. W okopach ujawnia się pomysłowość żołnierzy włoskich. Posiadanie świecy jest na froncie przywilejem, który przysługuje tylko oficerom i to jeszcze niezawsze. Co jednak poradzić na to, że noce tak nam się dłużą! Problemat nocnego oświetlenia rozwiązali bersaljerowie wybornie — z wielką oszczędnością materjału i bez skomplikowanego aparatu. Bierze się puszkę od konserwy i wlewa się do niej nieco oliwy od sardynek i nieco rozpuszczonego tłuszczu mięsnego. Z wystrzępionej onucy sporządza się knot, który wpuszcza się do środka, wyciągając jeden koniec przez dziurkę zboku puszki. Gdy knot ten dobrze się nasyci tłuszczem, tedy po jego zapaleniu można otrzymać światło, wprawdzie nieco bledsze od światła lampy łukowej, ale wystarczające do napisania lub odczytania listu. Kto nie wierzy, niech spróbuje.

2 listopada.

Corridoni padł na polu walki. Chwała, cześć mu! Napisałem dla Popolo kilkuwierszową wzmiankę poświęconą jego pamięci. Wiadomość o niej komunikuję mojemu towarzyszowi, gazownikowi Pecchio z Medjolanu. Początkowo nie chciał mi wierzyć, dopiero gdy mu pokazałem pierwszą stronicę Popolo, uwierzył i rozpłakał się.
Zaciekła śnieżyca. Wszystkie góry są śniegiem ubielone. Przychodzi rozkaz, by spakować tornistry i przygotować się do odmarszu. Nasza kompanja ma zluzować 9-tą, która już od pięciu dni znajduje się na najdalej wysuniętej linji okopów.

∗             ∗

Po dwóch miesiącach zaczynam lepiej poznawać moich towarzyszy i wyrabiam sobie sąd o nich. „Poznawać“ — to może za silne powiedzenie. Moje znajomości ograniczają się do mojego plutonu i poniekąd do mojej kompanji. Okopy w górach zmuszają każdego żołnierza do życia bądź samotnego, bądź tylko z kilkoma kolegami w jednym schronie. Staram się zgłębić psychikę tych ludzi, z którymi wskutek wypadków wojennych zmuszony zostałem żyć razem, a może i umierać.
A więc najpierw parę słów o „moralnej sile“ żołnierskiej. Czy ci ludzie kochają wojnę? Nie. Czy jej nienawidzą? Tem mniej nie można tego o nich powiedzieć. Poddają się jej jako jakiejś powinności, co do której niema żadnej dysputy. Gromadka Abrucyjczyków, której przewodzi mój przyjaciel Petrella, często śpiewa piosenkę:
A prowadzić wojnę trzeba,
Bo prowadzić kazał król…
Nie brak między nimi elementów ruchliwszych i bardziej wykształconych. Są to ci, którzy bywali zagranicą, w Europie i Ameryce, a przed wojną czytywali czasami gazety. Wojna obudziła w nich nienawiść do Niemców, a sympatje dla Belgów. Gdy żołnierz szemrze, powodem szemrania nie jest sama wojna, ale pewne przykrości i braki przypisywane przezeń zawsze „kierownictwu“. Nigdy nie słyszałem rozmów o „neutralności“ i „interwencji“. Przypuszczam, że wielu bersaljerów, pochodzących z zapadłych wiosek, nawet nie wie o istnieniu tych dwu słów. Wpływ rozruchów majowych tu nie dotarł. Pewnego dnia pojawił się jakiś rozkaz, na murach rozlepiono jakieś ogłoszenie. Wojna!… I chłop z równiny weneckiej, jak i chłop z Abruzzów, posłuchał rozkazu, nie prawując się o niego.
W pierwszych miesiącach wojny, bersaljerowie ze śpiewem na ustach przekraczali granicę; na czele każdego baonu szli trębacze grający fanfary. Po dwóch miesiącach operacje wojenne utknęły koło Serpenizzy. Gdy nakoniec przyszedł rozkaz ponownego podjęcia ofensywy, bersaljerowie pomimo gradu pocisków armatnich biegiem zdobyli kotlinę Plezzo i okopali się 400 m poza miastem, które Austrjacy wnet potem prawie doszczętnie zniszczyli granatami zapalającemi. Gdy bersaljerowie opowiadają o szczegółach tej ofensywy, w ich słowach jeszcze dzisiaj dźwięczy duma i entuzjazm z powodu owych zdobyczy.
Jednostajne i mozolne życie w okopach, gdzie codziennem widowiskiem są ruiny i śmierć, hartuje serca żołnierzy. Przemawiać do tych ludzi niepodobna. Zwołać żołnierzy pierwszej linji, aby wygłosić do nich przemowę, jest to tyle, co wystawić ich na natychmiastową i niechybną śmierć od pocisków nieprzyjacielskiej artylerji. Ducha żołnierskiego podtrzymują nie gazety, których nikt nie czyta, ani mowy, których nikt wygłosić nie potrafi, ale „nieprzyjaciel“, ustawiczna obecność nieprzyjaciela, który w odległości pięćdziesięciu do stu metrów od nas czai się i strzela…
Czy ludzie ci są pobożni? Niebardzo mi się chce wierzyć. Klną często i z upodobaniem. Niemal wszyscy noszą na przegubie ręki medalik z Matką Boską lub którymś ze świętych, ale u nich znaczy to tyle, co jakieś porte-bonheur, jakby jakaś maskota. Kto bowiem nie spłaca daniny przesądom okopów? Wszyscy to czynią: zarówno oficerowie jak i żołnierze. Przyznam się, że i ja noszę na małym palcu obrączkę zrobioną z gwoździa podkowy…
Większość tych żołnierzy odznacza się zarówno ze stanowiska fizycznego jak i moralnego wielką wytrzymałością. Gdyby stary Enotrio Romano powrócił znów na ziemię, napewno wobec tych ludzi, tak wspaniałych w swojej tężyźnie, wytrwałości i ofiarności, nie powiedziałby jak niegdyś:
Nasza ojczyzna znikczemniała!
Jakaż armja wytrzymałaby w takiej wojnie jak nasza!

3 listopada.

Wczoraj wieczorem przesunęliśmy nasze pozycje wprawo, o 200 m wyżej. Teraz zrozumiałem cel naszej ofensywy. Przypuszczam, że trzeba było obsadzić przełęcz między Vrsig i Jaworckiem, ażeby przeciąć austrjackie linje oporu. Ponieważ posuwaliśmy się plutonami i drużynami w szyku luźnym, przeto osiągnięcie nowych stanowisk zajęło nam niemal dwie godziny. Na szczęście deszcz nie padał. Mam schron jaki-taki. Dziś zaczął padać śnieg i deszcz. Austrjackie karabiny maszynowe trajkocą, ale my jak cukier „rozpuściliśmy się“ i dotąd nikt nie poniósł rany. Grzęźniemy w błocie. Maszerować drogą górską to tyle co brnąć po kolana w gęstej mazi. Przez okopy przepływa istny strumień błota.
Nie jesteśmy tu tak rozsypani jak poprzednio. — Działa austrjackie milczą. Także i nasze wypoczywają. Nawet gdy pada deszcz i śnieg, gdy dmie wichura, — o ile tylko nieprzyjacielskie działa milczą, — panuje wśród nas wesołość.

4 listopada.

Wczoraj wieczorem wysłano nasz pierwszy pluton na linję czat. Wyruszyliśmy o szóstej popołudniu.
Ulewny deszcz; głębokie ciemności. Zaczęliśmy wspinać się gęsiego po zapadniętej, błotnistej dróżce.
Ilekroć austrjackie rakiety świetlne przecinały niebo, rzucaliśmy się na ziemię. Gdy dotarliśmy na stanowiska, niełatwo było nam znaleźć miejsce osłonięte. Nie było ani iskierki światła, z wyjątkiem rakiet, po których zagaśnięciu zalegała ziemię ciemność o wiele bardziej nieprzenikniona. Wkońcu wczołgałem się za jakąś skałę wraz z moim drużynowym Mariem Simoni. Po chwili pytam drużynowego:
— Jaki front musimy przybrać w razie napaści ze strony Austrjaków?
— Na prawo…
Nie przekonała mnie ta odpowiedź. Odpowiedzialność posterunków, wysuniętych na linję czuwania, jest niezmiernie wielka: muszą one być rękojmią bezpieczeństwa i pierwszą obroną dla tych, którzy znajdują się poza niemi. Na szczęście Austrjacy nigdy pierwsi nie rozpoczynają ofensywy. Umieją wprawdzie wykonywać przeciwuderzenia, ale da zaczepki są niezdolni.
Koło północy, po sześciogodzinnym deszczu i grzmotach, nastaje głęboka cisza. Wszystko jest białe. Ponowa śnieżna. Ugrzęźliśmy w błocie, zmoknięci do szpiku kości. Simoni odzywa się do mnie:
— Nie mogę ruszyć palcami od nóg.
Śnieg pada cicho, cicho… I my staliśmy się biali. Zimno do krwi nam przenika. Skazani jesteśmy na zupełną nieruchomość. Każde poruszenie może zbudzić austrjackie karabiny maszynowe. Koło mnie ktoś jęczy zcicha. Porucznik Fanelli łaje go cichym głosem, ale bersaljer odpowiada mu głosem niemal rozpaczliwym i płaczącym:
— Panie poruczniku, ja przemarzłem, nie mogę ruszyć ani jednym członkiem…
To któryś z południowców. Ale i porucznik, który wszak pochodzi z Bari, musi się znajdować w ciężkim stanie. Wkrótce potem wzywa mnie i Simoniego i wysyła nas razem do kapitana, by prosić o zluzowanie. Jest godzina czwarta. Nasza warta miała trwać jeszcze czternaście godzin.
Znajduję kapitana w jego okopie. Nie może usnąć, czuwa i ćmi papierosa. Przy nim znajdują się podporucznicy Raggi i Daidone.
— No i cóż?
— Panie kapitanie, pan porucznik Fanelli kazał mi, żebym zameldował, że bersaljerzy, mający dziś pełnić wartę, nie mogą już dłużej wytrzymać. Po sześciu godzinach deszczu, czterech godzinach śniegu…
Kapitan zadaje mi jeszcze kilka pytań, poczem zwraca się do podporucznika Raggiego i mówi:
— Pan zluzuje wartę jedną drużyną trzeciego plutonu.
— Rozkaz, panie kapitanie, ale proszę o jedną przysługę: czy pan nie mógłby poczęstować mnie papierosem?…
Powróciłem do mego schronu; trzymał się on jeszcze jako tako, gdy natomiast wiele innych było wprost zasypanych śniegiem. Nareszcie świt. Była to najgorsza noc ze wszystkich, jakie w ciągu tych dwóch miesięcy spędziłem w okopach. O świcie:
— Pierwszy pluton, zbierać się do drogi!
Ażeby nieco się osuszyć, schodzimy ku stanowiskom zajmowanym przez nas poprzednio. Straże austrjackie natychmiast spostrzegły nasz przemarsz. Ta-pum! Ta-pum! Ta-pum! Siedmiu rannych padło, jeden po drugim; tylko dwóch ciężko rannych. Przybywszy na oznaczone miejsce, zapalamy wielkie ognisko.
Wita nas słońce. Pogodne niebo przywraca nam wesołość. Ogień nietylko wysusza naszą przemoczoną odzież, ale i raduje nam serca. Abrucyjczyk Pietroantonio, który przybył dobrowolnie z Ameryki, wraz z dwoma tysiącami innych, by służyć Ojczyźnie, opowiada nam ciekawe szczegóły z życia naszych kolonij za Oceanem. Entuzjazm, z jakim przyjęto wojnę wydaną przez nas Austrji, był tam wprost ogromny. Gromady ludzi tłoczyły się do konsulatów, by móc zaciągnąć się do wojska.
— Widziałem — mówi Pietroantonio — kilku niezdolnych do służby wojskowej, którzy z gniewu pokąsali sobie wargi do krwi.
Rzecz zrozumiała: miljony, miljony Włochów, zwłaszcza z południowych prowincyj, którzy w ciągu ostatnich lat dwudziestu krążyli po świecie, wiedzą z bolesnego doświadczenia, co to jest należeć do narodu, który pod względem politycznym i militarnym nie zdobył sobie w świecie pełnego uznania.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wysuszyłem nad ogniem stronice mojego dzienniczka. Niektóre z nich stały się wskutek deszczu nieczytelne.

6 listopada.

Gdy wczoraj wieczorem wracaliśmy z 2 linji, na której grzaliśmy się i posilali, zastałem mój schron obsadzony przez innych żołnierzy. Przydzieleni do nas artylerzyści użyczyli mi gościny pod swoim namiotem. Byli bardzo uprzejmi i chcieli podzielić się ze mną swą porcją żywnościową. Jest pomiędzy nimi i ochotnik, niejaki Cecconi z Vicenzy. Dziś nad ranem chmurne niebo, grożące burzą. Do roboty! Trzeba sobie zbudować okop. Trzy godziny wytężonej pracy. Pali się wielkie ognisko, celem osuszenia ziemi, na której następnie sami musimy się suszyć.

∗             ∗

Z dywizji przychodzi rozkaz telefoniczny odwołujący uczestników skróconego kursu dla aspirantów oficerskich. Z mojego pułku wybrano tylko pięciu.
Opuszczam kompanję, żegnam się z kapitanem. Wszyscy bersaljerzy przesyłają mi serdeczne pozdrowienia i życzenia. Addio, addio! Nie cieszę się wcale. Przyzwyczaiłem się już do okopów. Schodzimy ku Slatenikowi. Utrudzający marsz trzygodzinny. W niektórych miejscach ścieżka zmieniła się całkowicie w bajoro. Na w. 1270, w wielkim rowie strzeleckim drugiej linji, odpoczywamy. Podoficer rachunkowy Zanotti wystawia nam marszrutę. Tuż za okopami drugiej linji kwateruje 27. bataljon. We wszystkich oddziałach płoną wielkie ogniska. Tu i owdzie słychać głośno śpiewy. Pada deszcz. Szukamy schronienia w szopie kantyniarza. Za legowisko mamy słomiane opakowanie płócienne. Spanie jest rzeczą niemożliwą. W pobliżu mnie znajduje się Neapolitańczyk Jacobone, dyrygujący chórem Medjolańczyków. Śpiewają na całe gardło pieśń o „Biednej Rozecie“:
W dniu dwudziestym siódmym sierpnia,
Gdy krył ziemię mrok ponury,
Dopuścili się przestępstwa
Urzędnicy kwestury…“

7 listopada.

Zanim zeszliśmy do Caporetto, podążyliśmy ku kuchniom naszego bataljonu, gdzie nasi przyjaciele poczęstowali nas dobrą kawunią „poza kolejką“, jak się mówi w gwarze wojskowej. Pogoda niebrzydka. Marsz! Idziemy tą samą drogą, co niemal przed dwoma miesiącami. Widać małe jezioro Za Kraju. Jest tu cmentarz 6-go pułku bersaljerów, otoczony niskim murem. Pośrodku wznosi się wielki krzyż z obcęgami, młotkiem, gwoźdźmi i Piłatowym kogutem, raczej wyskrobanym niż wyrzeźbionym. Dokoła groby… Ile ich? Setki i więcej. Jeden z nich nakryty wielkim głazem. Podchodzę ku niemu i czytam:

Ppor. hr. Luigi Alberti.

Na drugim głazie piękny napis, zniekształcony jednak błędem ortograficznym: zamiast nuova wyryto nuoia. Jeszcze jeden głaz oznacza wspólną mogiłę. Napis na nim:

Tu wszyscy jesteśmy zjednoczeni.

Widok tego samotnego cmentarza u stóp stromego zbocza Monte Nero przejmuje nas ciszą i smutkiem. Spotykamy długą kolumnę mułów, ciągnącą z Ternovy. Dochodzimy do Tresengi, rojącej się od żołnierzy. Dzwony wielkiego i pięknego kościoła, oznajmiające właśnie południe, czynią na mnie szczególne wrażenie. W Tresendze wre praca. Z wszystkich stron budują baraki. Do Caporetto jest stąd parę kilometrów. Piękne gościńce, wyborne dojazdy. Ukazują się pierwsze znaki „innego życia“. Spotykamy oficerów w nieskazitelnych uniformach — i wypasionych, hożych ordynansów na koniach. Żołnierze nie mają tego dzikiego wyglądu co my. Wojna oglądana od strony tyłów nie jest sympatyczna. Dochodzimy do bystrej, jak niebo błękitnej, rzeki Isonzo. Caporetto. W ciągu tych dwóch miesięcy miasteczko urosło i stało się piękniejsze. Wciąż ten sam gwałtowny ruch samochodów ciężarowych i wozów wszelkiego rodzaju. Chłopi gapią się na naszą podartą i zbłoconą odzież, na brudne zczerniałe ręce i twarze. Robimy skromne miny, ale jesteśmy potrosze dumni, że staliśmy się punktem centralnym powszechnej ciekawości.

14 listopada.

Po sześciu dniach spędzonych w nieciekawej miejscowości Vernazzo nadchodzi dzisiaj, w niedzielę rano, rozkaz przywieziony przez motocyklistę dywizyjnego. Rozkaz brzmi: „Bersaljer Mussolini ma powrócić do pułku“.
Nie pytam o przyczynę. Wiadomość ani mnie nie dziwi ani smuci. Rzucam wzrokiem na Monte Nero i mówię do siebie: „Jutro będę na w. 1270!“ Z San Piętro Natisone wyraźnie widać na widnokręgu słynny „Nos Napoleona“. Moi koledzy są niemniej zaskoczeni niż ja, ale o wiele smutniejsi. Okopy nie mają w sobie siły przyciągającej, mimo że wszystkie niemal znajdowały się na mniej zagrożonych punktach i przeto były nieco odsunięte od bezpośredniego niebezpieczeństwa. Żegnam się pospiesznie, biorę na plecy tornister i udaję się do prowjantury. Podoficer rachunkowy wypłaca mi żołd, podaje marszrutę i wręcza konserwę.
Wyruszam w drogę. W San Piętro zatrzymuję się przy komendzie etapu, czekając na samochód ciężarowy, który ma mnie przewieźć do Caporetto.
Niespodziewanie spotykam Alberta Meschi, byłego sekretarza Izby robotniczej w Ferrarze, który wstąpił do wojska jako żołnierz obrony krajowej. Zaleca mi kwaterę w Caporetto u niejakiego Oresta Ghidoniego, który otworzył tu kram z suknem i lekkiemi materjałami wełnianemi. Atoli gdyśmy gawędzili, spacerując po ulicy, nagle na wózku dwukolnym nadjechał sam Ghidoni. Zostałem mu przedstawiony. Ghidoni jest Mantuańczykiem, który przesiedlił się do Carrary. Wieczór zapada. Zatrzymujemy się we wsi Pulfero, o dziesięć kilometrów od San Pietro. W gospodzie, ma się rozumieć, sami żołnierze. Są to alpinowie, wracający z frontu i udający się do szkoły podoficerskiej w Targhetto. Są i chłopi z okręgu Kremony, należący do rocznika 1883, dążący do Caporetto. Ludzie dorodni, z usposobienia pewni, pełni dobrej myśli. Zapewniają mnie, że w Cremonie niema głodu i że ludność z otuchą oczekuje końca wojny.

15 listopada.

Dziś pierwsza rocznica założenia Popolo d’Italia. Wspomnienia, tęsknica. Posępny poranek. O dziewiątej rano opuszczamy Pulfero. Trzech godzin potrzeba, żeby się dostać do Caporetto. Jak zwykle, ogromny ruch samochodów ciężarowych i wozów. Powiadają, że tyły żywią front, jednakże sądzę, że one raczej go objadają. Na tyłach znajduje się naprawdę ogromna armja, podczas gdy linja bojowa tworzy jakby cienkie pasemko, które z oddali zdaje się niknąć. Podczas marszu Ghidoni wyjaśnia mi zawiłe, ale ciekawe szczegóły polityczne. Wolne godziny popołudniowe spędzam w Caporetto. Miasteczko jest pełne żołnierzy. Tu i owdzie wyrosły, jak z pod ziemi, wielkie baraki, a nawet postawiono parę nowych domów z kamienia. Pod wieczór udaję się na cmentarz wojskowy. Krzyżów przybyło. Grobów jest ze czterysta, wśród nich czterdzieści oficerskich. Leży tu i pułkownik Negretto. Na jego grobie wielki wieniec bronzowy, ofiarowany przez tych, którzy jeszcze nie doczekali się zbawienia. Odczytuję kilka napisów na krzyżach. Są pomiędzy nimi i Austrjacy.
Jedyny grób, ozdobiony kwiatami, jest grobem Austrjaka, a na krzyżu widnieje napis: „Józef Waltha z armji nieprzyjacielskiej… Trudno o rzecz bardziej charakterystyczną dla naszych rodaków.
W jednym rogu cmentarza cywilnego są dwa groby bez krzyża i napisu. Jeden z żołnierzy objaśnia mi, że leżą tu dwaj żandarmi austrjaccy, którzy w pierwszych dniach wojny rozstrzeliwali naszych.
Na końcu cmentarza wojskowego, otoczonego drutem kolczystym, ukazuje się wózek, ciągniony przez dwóch saperów. Na wózku leżą dwie trumny. Pomagam zdjąć pierwszą: jest ciężka, bo zawiera zwłoki dwóch żołnierzy zmarłych w szpitalu polowym. Zmierzch. Posępny nastrój. Powrót do miasteczka. Kupuję Resto del Carlino i znajduję pierwszą wiadomość o bombardowaniu Werony. Gromadki żołnierskie czytają gazetę. Inni dążą do kościoła. Wchodzę i ja za innymi. Kościół ma w nawach bocznych galerje, z których wierni wychylają się jak z loży w teatrze. Ławki, galerje, schody pełne żołnierzy. Nie brak i oficerów. Obok starych ludzi stoją młokosy. Jeden z alpinów ma łzy w oczach. Przy ołtarzu stoi ksiądz, przepowiadając słowa litanji. Żołnierze powtarzają chórem: „Ora pro nobis“.
Po błogosławieństwie żołnierze przy wtórze poważnych i niskich dźwięków organu śpiewają hymn jakiś. Ja milczę. Nie znam ani słów ani melodji. Refren brzmi:
Pobłogosław, o Matko,
Włoskich wojsk męstwo
I w Imię Syna swego
Daj im zwycięstwo!
Pieśń kończy się, przeciągłym, brzmiącym głośno, jękiem organów. Żołnierze się rozchodzą.

16 listopada.

Jestem jedynym bersaljerem 11 kompanji, który powraca do pułku. — Marsz. W pobliżu Tresengi przechodzę koło prochowni. Wartownik przygląda mi się i poznaje mnie. Jest to żołnierz 120 p. p. z Romagni. Od strony Monte Nero wieje zimny wiatr. Spieszę się, więc nie zatrzymuję się w Ravnie. Jest tu kilku bersaljerów z mojego baonu, przybyłych w celach aprowizacyjnych. Mówią mi, że 33 baon znajduje się nie na Jaworcku, ale na w. 1270. Pocieszająca wiadomość. O sześć godzin marszu mniej! Długa kolumna mułów, które na grzbietach dźwigają żołnierzy z odmrożonemi nogami. W Za Kraju spotykam kryte nosze. To niosą umrzyka. Za marami postępuje jakiś kapral — zapłakany. Poznaję go; jest z 8 kompanji. Szlochając, odzywa się do mnie:
— Podporucznik Mario Bottigelli zginął. Wczoraj wieczorem padł trafiony kulą karabinową, gdy wskazywał stanowiska swemu plutonowi. Niesiemy go na cmentarz w Caporetto.
Koło cmentarza 6. pułku bersaljerów zawieja śnieżna smaga mnie po twarzy. Monte Nero nie widać. Śnieg sypie. W okopach, gdzie dostałem się po trzygodzinnem brnięciu w śniegu, odnalazłem swych przyjaciół. Oficerowie i żołnierze witają mnie z radością prawdziwą.

17 listopada.

Burzliwa noc. W schronie było nas jedenastu. Zaopatrzeni byliśmy nadzwyczaj kiepsko. Mróz iście syberyjski. Ale dziś rankiem znów jaśnieje słońce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Benito Mussolini i tłumacza: Józef Birkenmajer.