<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan i szewc
Data wyd. 1850
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAN I SZEWC.


Na Starém mieście w Warszawie, w kamienicy z pozoru staréj, dziś opuszczonéj i wedle dawnego zwyczaju noszącéj na czele znak Ś. Jana, po którym odróżniano ją od sąsiednich domostw; chmurnego dnia późnéj jesieni, gromadził się w podwórzu, ciemnéj bramie i dokoła w ulicy, lud zaciekawiony.
Co chwila przybywali zwiększając kupę próżniaków, to chłopcy wysłani przez majstrów na miasto, to kucharki z koszami na ręku, to żydowstwo czyhające na zysk tam nawet, gdzie niéma do niego podobieństwa, to hałastra odarta, która nie wiedząc co z sobą zrobić i gdzie się podziać, rada była, że miała powód czas jakiś tu postać w błocie pod kapiącą rynwą, z rozziawioną gębą, pytając tych, którzy ją popychali i naciskali: — Co to się stało? co to takiego?
Nikt dokładnie o powodzie natłoku nie wiedział, żaden krzyk nie zapowiadał walki, żaden widok nie tłumaczył tego wezbrania ciekawości. Scisk tylko we wrotach większy niż gdzieindziéj wskazywał, że przedmiot ciekawy znajdować się musiał wewnątrz kamienicy. Ale i tam cicho było, i gwar tylko tłumu chwytało wytężone ucho nowo przybyłych. Jedni powiadali sobie po cichu, że w domu tym mąż zabił żonę; drudzy, że żona zabiła męża; inni, że mąż i żona potruli swe dzieci; inni nareszcie, że schwytano złodzieja i t. p. Nic nie wiedząc i niewiele widząc, ciekawi przybysze uparcie naciskali się przed kamienicą, oczekując sami nie znali czego, a oczekując z cierpliwością miejskich próżniaków, dla których sprawą najpilniejszą, jest sprawa cudza, coby ich nic obchodzić nie powinna.
— A co? pytał gruby rzeźnik sąsiada swego szewca w skórzanym fartuchu — a co?
— A — poczekajmy no, to się cóś dowiémy.
— Ale jak myślicie, co téż to być może?
— Albo ja wiém! pewnikiem zabójstwo nowe. Biéda żeśmy przyszli tak późno, téraz się ani docisnąć, ani zobaczyć, ani dowiedziéć.
— A poprobujmyż no panie bracie! idźcie no tylko za mną, dobre mam łokcie, będę kuksał, przedrzémy się taki do bramy.
To mówiąc rzeźnik, począł na prawo i lewo tak robić rękami, tak dusić i popychać, że kilka kroków na przód się posunął; a szewc, korzystając z uczynionéj próżni, popłynął za nim. Piérwszy odzywał się do tłumu łokciami, drugi ustami, wołając: — Puszczajcie no mnie, bom tam potrzebny.
Nie bez wielkiego mozołu dobrali się jakoś do samych wrót, które pominąwszy, w gęstszym niż na ulicy był ścisku, uwięźli. Rzeźnik już nawet rady dać sobie nie mógł. Szewc przyszedł mu w pomoc, odzywając się coraz głośniéj, ośmielony powodzeniem. — Co u licha! rozstąpcież się! muszę przecię przejść!
Argument ten lepiéj pomógł niż siła, i tłum uwierzywszy majstrowi na słowo, trochę się rozstąpił; znów więc w pocie czoła dwaj ciekawsi i niecierpliwsi posunęli się ku drzwióm niewielkim, roztwartym, wiodącym jak się zdawało do lichéj izdebki, któréj jedno małe kraciaste okienko wychodziło w ulicę. Drzwi te otoczone były szczęśliwemi co najpiérwsi przybiegłszy, to najlepsze widowiska miejsce zajęli.
Wspomagając się na przemiany, szewc z rzeźnikiem zbliżyli się do progu, a tu bez wielkich ceregielów usunąwszy przytomnych, stanęli nareszcie u celu.
Izdebka, którą ujrzeli przed sobą, była ciemna i pusta; w początku ciężko nawet do mroku w niéj panującego przywykające oczy, rozeznać nie mogły, co w niéj tak ciekawość pobudzać mogło. Aż nareszcie po chwili rzeźnik i szewc razem zobaczyli zbyt pospolitą nędzę, któréj widok nie wart był może tylu szturchańców i tylu wykrzyków.
W wilgotnéj sklepionéj komórce, jedno tylko w bramę mającéj wyjście, jedno szczupłe więzieniowe kraciaste okienko w grubym murze głęboko wyciosane; na mokréj i czarnéj podłodze potrzęsionéj słomą, leżał trup młodéj jeszcze kobiéty, która w okropném cierpieniu życie skończyć musiała: Wyprężone ręce, skrzywiona twarz przedśmiertną boleścią, słupem stojące oczy, których nie było komu zamknąć, opowiadały o téj straszliwéj godzinie, w któréj duch ciało bezsilne opuścił. Znać było wielką walkę duszy, która musiała opiérać się chorobie i śmierci, nim uleciała z téj nędzy na świat lepszy. Łatwo było odgadnąć, co tę kobiétę trzymało przy życiu; bo tuż przy niéj na posłaniu dwoje małych dziatek licho odzianych, bladych i wynędzniałych, płacząc i tarzając się, wołały do umarłéj; — Matko, matko! wstań! wstań matuniu, chleba, daj nam chleba!
To dwójko biédnych siérot zdawało się być jednego wieku, i twarze chłopiąt podobne jak dwie krople wody, powiadały, że razem na świat przyjść musiały. Szarpali oni matkę budząc ją i płacząc, niekiedy poglądali na tłum stojący we drzwiach ściśnięty, jakby ten ich przerażał; wzrok odwracali z trwogą od progu i wołali coraz bardziéj przenikającym głosem: — Matuniu! matuniu!
Przeczucie powiadało sierotóm, że tłum ten był zwiastunem ostatniego i największego dla nich, a niepojętego im jeszcze, nieszczęścia.
Izba, w któréj się to działo, okazywała najostateczniejszą nędzę: nic w niéj sprzętów, nic coby obiecywało chléb powszedni nawet na jutro. Słoma, na któréj leżała nieszczęśliwa matka, była nawpół przegniła; ubranie umarłéj w łachmanach; dzieci lepiéj trochę odziane, ale i ich sukienki ze szmat się składały pozszywanych tylko dla ogrzania. W kącie na ławie drewnianéj walały się: miska czarna i próżna, garnek rozbity, dwie łyżki drewniane i nóż w prostéj drewnianéj oprawie, jakiego po wsiach do krajania chleba używają. Na ścianach po ćwiekach wisiały podarte szmaty odzienia okryte kurzem, rzucone na ćwiek z rozpaczą, bo już się nawet na okrycie nie przydały. U pieca dawno zgasłego walał się wygrzebywany popiół, w którym ani jednego nie było już węgla; łupiny kartofli zgryzione do szczętu okrywały podłogę — w dzbanie wody nie stało, — leżał wywrócony i suchy.
Blade twarze siérót niewiele się różniły od żółtego strasznego umarłéj oblicza; wychudłe ich rączęta, zbrukane włosy, zaczérwienione od łez oczy, rozpowiadały o okropnéj przeszłości. Sama jedna, bezsilna, z dwójgiem dzieci, biédna matka umarła ze śmiercią walcząc, bez kropli wody, bez kawałka chleba! Żadne z małych chłopiąt do klamki nawet dostać nie mogło, żeby drzwi otworzyć i o ratunek zawołać.
Jakaż to straszna, jak straszna śmierć tu być musiała! Lecz wreszcie wśród jęku dzieci skonała uboga niewiasta, a jakiś promyk nadziei zaświtał może u łoża śmierci; bo wyprężona jéj ręka trzymała krzyżyk mosiężny, wskazując, że nie umarła bez nadziei w Bogu.
Szewc i rzeźnik w progu stanąwszy, popatrzywszy, przeczytali sercem poczciwém tę kartę wydartą z wielkiéj, niezbadanéj, tajemnic pełnéj, xięgi życia ludzkiego. Obu im łzy się zakręciły na widok małych siérót, i różne myśli poczęły zwijać się po głowie; żaden jednak z nich nie miał jeszcze odwagi uchwycić w lot myśl dobrą.
— Co to za los czeka to biédactwo? mówił sobie szewc oparłszy się o drzwi. — Wezmą gdzie może do jakiego szpitalu? dziad jaki wyuczy włóczęgi, a strzeż Boże i wszystkiego złego!
— Pójdzie to w świat, myślał rzeźnik, i będzie żyło, biédowało, męczyło się, póki może podobna téj śmierć oczów nie zapluszczy.
— Tak to z nami!
Wtém szmer dał się słyszéć w ulicy, i pociśnieni od tłumu szewc i rzeźnik, obejrzeli się ku wrotóm.
Piękna karéta bombiasta usiłowała przebić tłum i minąć zbiegowisko, ale napróżno woźnica batem smagał, krzyczał; konie się spinały, lokaje rozpychali; nie było podobna przebrnąć to morze ludu ściśniętego. Głowa pięknéj kobiéty ukazała się przez spuszczoną taflę powozu. Blond włosy pudrem śniéżnym okryte, w koronki, kwiaty, pióra i świecidełka ubrane, otaczały śliczną różową, białą, uśmiéchniętą twarzyczkę z dwójgiem oczów niebieskich. Kolce perłowe z brylantami, piękny naszyjnik podobny, suknia gołębiego koloru jedwabna, strojna w różowe wstęgi, zdobiły piękną panią.
Spójrzała mdlejącemi oczkami na lud i szybko cofając się w głąb karéty, spytała lokaja:
— Larose, dowiédź-że mi się co to jest? czemu nie jedziemy?
— Okropny ścisk JW. Pani! odparł Larose zdejmując stosowany galonowany jak suknia jego, kapelusz.
— Cóż to jest?
— Nie wiém, JW. Pani!
— Kiedy stać musiemy, pójdź-że mi się dowiédz!
Larose posłuszny poskoczył, ale zanadto zaufał galonóm swéj liberji i potężnemu głosowi, którym starał się lud rozpychać. Musiał wreszcie użyć tego środka, co rzeźnik, i nie łatwo za jego pomocą nawet dostał się do drzwi izby, która otwarta jeszcze wzbudzała tłumów dziwowisko. Tu rozpytawszy się nieco, powrócił co najrychléj do Pani siedzącéj w karécie i z nieukontentowaniem widoczném zagryzającéj usta.
— Cóż tam? spytała.
— To JW. Pani głupstwo — rzekł Larose pogardliwie machając ręką; jakaś uboga kobiéta umarła w téj kamienicy i dwoje chłopiąt bliźniąt zostawiła. Zwyczajnie hałastra się gawroni. — Ruszaj panie Tomaszu!
Ale łatwiéj to było powiedziéć niż zrobić: P. Tomasz z miejsca ruszyć nie mógł, jak wprzódy. Pani posłuchała lokaja, podumała, poruszyła głową i zawołała: — A cóż?
— Nie można przejechać!
— No! to zawrócić!
— Ba! gdyby można zawrócić, dawnobym to zrobił, rzekł stangret z mrukiem.
— Ale cóż z tego będzie? niecierpliwiąc się wołała Pani. Larose! rozpędźcie tych ludzi!
Larose z towarzyszem rzucili się w tłum, ale napróżno; każdy się wprawdzie tulił i ustąpić pragnął, ale nie było sposobu tyle miejsca zrobić, ile go powóz potrzebował; bo gdy z jednéj strony lokaje trochę rozepchnęli ciekawych, z drugiéj tłum się naciskał. Kilka minut ubiegły wśród niecierpliwych zżymań Pani, która miała już podnieść taflę, żeby wilgotne powietrze nie rozpuściło jéj pracowicie ułożonych pukli, gdy nowa postać zjawiła się u karéty, wprost pięknéj niecierpliwéj. Był to siwy starzec Kapucyn, który tylko co wyszedł z izby, gdzie leżało ciało umarłéj i płakały sieroty. Zbliżył się on pod powóz i pozdrowił piękną Panią pobożném:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— A to wy, Ojcze Serafinie! zawołała kobiéta — a! zmiłujcie się, czy nie potraficie mnie wyrwać z téj niewoli. — A! tak mi pilno! tak pilno!
Starzec popatrzał na nią zbladłemi oczyma, w których się łza kręciła, i odparł pocichu:
— Powinnabyś Pani podziękować Boga, który cię tu sprowadził.
— Za co? mój Ojcze!
— Masz sposobność zrobić dobry uczynek, który ci Bóg na wielkim i strasznym sądzie policzy.
— A! dam chętnie jałmużnę! odparła piękna Pani, szukając woreczka, w którym jasne brzękało złoto; dam chętnie cokolwiek na te sieroty, ale mi pomóżcie wyrwać się z tego tłumu. Co za powietrze!
— Cóż tu pomoże twoja jałmużna? rzekł smutnie Kapucyn. Tu dwoje biednych siérot leży na zgniłéj słomie, a nikt w Imie Chrystusa-dziecięcia nie poda im zbawczéj ręki.
— Ale cóż ja poradzić mogę na to, Ojcze Serafinie kochany?
— Możesz wziąść sieroty! rzekł Kapucyn.
— Jak to?
— Jak? wziąść i wychować sieroty! powtórzył Ojciec Serafin. Piękna pani słuchała, i zdawało się, że zrozumiéć nie mogła.
— A jeśli nie oboje, to jedno przynajmniéj.
Na twarzy kobiéty zarysowało się skłopotanie; odmówić nie chciała, posłuchać nie mogła.
— Opatrzę sieroty! rzekła ciszéj.
Kapucyn zamilkł i westchnął.
— Chcecie, zawołał po chwili, żeby wam Bóg pomagał a gdy do was w postaci nędzarza, sieroty, Bóg zapuka, wy go zbywacie — złotem. Ej! pamiętajcie, pamiętajcie, że Bóg za wasze modlitwy może także złotem tylko zapłacić. Da wam bogactwo, ale odmówi szczęścia i spokoju duszy. To mówiąc chciał odejść, gdy piękna pani, jakby nagle myśl lepsza przeszła jéj przez utrefioną główkę, odwróciła się ku niemu wychylając.
— Ojcze Serafinie, zawołała — Ojcze Serafinie! Kapucyn spójrzał na nią i wstrzymał się.
— Przyślijcie do mnie jedno z tych dzieci — zajmę się jego wychowaniem i losem.
— A Bóg ci dobry uczynek w trójnasób zapłaci! odpowiedział starzec z uczuciem, i szybko posunął się ku drzwióm kamienicy.
W téj chwili jakimś trafem osobliwszym, jak gdyby tłum czekał tylko na to, by się rozstąpić i zrobić miejsce powozowi; lokaje ujrzeli przerzedzający się ścisk, i konie same zwolna postępować zaczęły ulicą. Piękna pani podniósłszy taflę, pojechała daléj; Ojciec Serafin wszedł do ciemnéj izby. Skupieni u drzwi zrobili mu miejsce z uszanowaniem. Tu już poczciwy starzec dwójga dzieci przed chwilą płaczących nie znalazł.
— Gdzie są dzieci? zapytał.
— Ot tu! ot tu! zawołały kilka głosów. — Jedno wziął rzeźnik Bartłomiéj, drugie majster Maciéj.
— Czekajcie! czekajcie! wstrzymał ich siwy Kapucyn. Co myślicie robić z temi dziećmi?
— A co, rzekł naprzód szewc, całując w rękaw Xiędza i tuląc dziecię, które miał na ręku — ja nie mam dzieci, Ojcze Serafinie; godzi mi się wziąść sierotę, bo to obraz Syna Bożego; — będę chował jak swoje.
— A Bóg ci zapłaci! rzekł Kapucyn.
— To już dość, że dziecko będę miał — odparł szewc. Drugie pan Bartłomiéj bierze do siebie, choć to ma swoich kilkoro; ale jakże to biédactwo tak porzucić — toć to zginie marnie.
— Panie Bartłomieju! odezwał się Ojciec Serafin, a gdyby to dziecię, któreście wzięli, znalazło bogatszego i wolniejszego niż wy opiekuna.
— Gdzie? spytał oglądając się rzeźnik.
— Ja mu go wyszukać mogę.
— Alboż to u mnie z mojemi dziećmi będzie mu źle?
— Uchowaj Boże! ale wam może być przyciężko, macie swoich kilkoro.
— E! gdzie się pożywi troje, pożywi się i czworo.
— Ale mu losu nie dacie?
— A któż mu go da?
— Widzieliście ten powóz, który tędy tylko co przejechał. — Pani go bierze na wychowanie.
Rzeźnik głową pokiwał: — To to państwo jakieś! Wiécie Ojcze, na czém się to kończy pańska opieka nad sierotą? Ot — dadzą do kuchni i zwala się to w kącie; a u mnie z mojemi dziećmi, to się wychowa jak moje własne. Losu to mu nie dam, ale go pracować nauczę.
— Nie chcę wam dobréj myśli odbiérać, rzekł Kapucyn. — Bóg chęci poczciwe policzy za skutek; ale któż wie? może tam dziecku lżejszy chléb, słodsze życie zgotowane? Chcieliżbyście stanąć losowi i Opatrzności Bożéj na przeszkodzie?
— Panie Boże uchowaj! Jak chcecie i rozkażecie Ojcze Serafinie, jak się wam podoba! — Jeśli mi powiécie oddać, oddam dziecko; ale Bóg widzi, że mi go żal. Pańska opieka oczy wypieka! Chleba mu i u mnie nie zabraknie; — ale jest cóś droższego od chleba, poczciwość. Téj tam zkąd mu będzie wziąść, kiedy go za oczy dadzą na płatne ręce? Zresztą, Ojcze, jak się wam widzi!
— Mnie się widzi, poczciwy Bartoszu, że ja tam sam, póki Bóg da życia, na sierotę naglądać będę; a choć to u panów różnie bywa, nie powinnićby zmarnować daru Bożego. Pójdźcie no za mną z tém dzieckiem.
Szewc, który jak widać, lękał się bardzo, żeby mu Kapucyn dziecka nie odebrał; nim się Ojciec Serafin rozmówił z rzeźnikiem, umknął zgrabnie, i przebiwszy się przez tłum posunął żywo ku domowi, tuląc sierotę do swego skórzanego fartucha.
Maciéj był ubogi, ale poczciwy i pracowity; dostała mu się szczęściem równie dobra żona, któréj jedyném strapieniem było, że dzieci nie mieli. Przy pracy chléb choć nie najbielszy, był zawsze, w zimie nie marźli, odziać się przystojnie było za co, a jeszcze i w skrzyni zapaśnych kilka talarów w węzełku bywało; ale to wszystko nie cieszyło ich, bo życie płynęło bez celu, starość przychodziła straszna, samotna — dziecka nie mieli. Kilka razy ofiarowała się pani Maciejowa do Częstochowy, do Sokala, do S. Antoniego: zawsze napróżno.
Maciéj więc, jak drogi dar Boży, przyjął sierotę, którą niósł żwawo spiesząc do domu. Wkrótce téż stanął na progu, i ani się postrzegł, że żona zwabiona w ulicę zgiełkiem, czekała go w bramie. Dopiéro natrąciwszy się prawie na nią, rozśmiał się na całe gardło, serdecznie, poczciwym śmiéchem ubogich.
— A to co? zawołała Maciejowa, cofając się trochę przestraszona.
— A ot co jest! Pan Bóg nam dał dziecko!
— Co? zkąd? jakie dziecko?
— Nieszczęśliwą sierotę — chłopczyka! Ale to potém o tém; naprzód trzeba tę biédotę nakarmić, napoić, ogrzać, odziać, bo to ledwie dycha.
Pani Maciejowa skwapliwie rzuciła się otwiérać drzwi izby, nad któréj oknem wielka, żółta tablica z czarnym bótem i kutasem ogromnym wisiała.
— Pokaż-że no, pokaż, zawołała. — A! jak Boga kocham piękny chłopiec! Ale cóż to za nędzniątko! Chryste Panie! jaki żółty, by kość.
A gdy dziécię się rozpłakało, porwała je namiętnie i przytuliła do piersi.
— Hej! krzyknęła na chłopca, żwawo Jacku po mléko, po bułkę, po jaja — naści dwa złote.
Maciéj śmiejąc się, wziąwszy w boki, stał przed swoją Jejmością i szeptał:
— A co? prawda, że dobrze zrobiłem, żem ci to niebożątko przyniósł? hę? a nie podziękujeż-że mi Jejmość?
— Niech ci Bóg płaci! daj ci Boże zdrowie! ściskając męża żwawo poczęła mówić Majstrowa — ale powiédź-że no mi, wszakżeś go nie ukradł, chowaj Boże! gadajże jak to było?
Dziécię płaczące ciągle utulać się poczynało pieszczotami szewcowej, a Maciéj siadłszy na łóżku rozpowiedział wszystko jak było, i w jakim był strachu, żeby mu Kapucyn nie odebrał sieroty. — Nie prawdaż? dodał w końcu, że dobrze mi się udało!
— Dobrześ zrobił, i taki nie godziło się inaczéj — przerwała zarumieniona od radości Majstrowa. To cię tam Bóg posłał w dobrą godzinę. Nie mamy swojego dziecięcia, przybiérzemy sobie sierotę. A — patrz no — dodała, wszak to nawet nieszpetny będzie chłopiec — oczy niebieskie, nosek mały, i gdyby nie przynędznienie, toby to nawet na cóś pańskiego wyglądało.
Szewc zupełnie podzielał zdanie żony, i oboje usiadłszy na łóżku, na którém złożyli sierotkę, poczęli marzyć o niebieskich migdałach swojéj przyszłości. Że téż nigdy człowieka srogie nawet doświadczenie nie oduczy tych zawodnych rachunków na jutro. Bo kiedyż się pochwalić możemy, żeśmy przyszłość odgadli?
Z długiéj narady wypadło, że szewc miał nazajutrz rano pójść się dowiedzieć, co to była za jedna ta niewiasta nieszczęśliwa, któréj się tak mizernie opuszczonéj zmarło.
Maciejowa całą noc nie zmrużyła oka i siedziała nad dziecięciem. Inaczéj stało się z drugim sierotą, którego Bartłomiéj z Xiędzem Serafinem odnieśli na Krakowskie przedmieście do pałacu Pani Starościnéj. Murgrabia żonaty i obarczony familją, poleconém miał sobie zająć się hodowlą dziecka, dla którego przybrana matka innego uczucia nad trochę litości nie miała. Płatne ręce zajęły się bez przywiązania, bez czułości, opatrzeniem piérwszych potrzeb jego; a Starościna, niby obiecując los lepszy sierocie, zapowiadała, że za piérwszą zręcznością na wieś ją odeśle.
Xiądz Serafin krzątał się, jak mógł, koło nieszczęśliwych sierót i zmarłéj ich matki. Złożywszy w bezpieczne ręce dwóch malców, zebrawszy składkę na koszta pogrzebu nieznajoméj kobiéty, sam się zajął ostatnią dla niéj posługą.
Wysłał babki szpitalne, żeby ciało obmyły, ubrały i przygotowały do trumny, którą już zamówił u sąsiedniego stolarza; a nic, lub tak jak nic, nie mogąc się dowiedziéć o zmarłéj, na wypadek późniejszego jakiego odkrycia, usiłował dziecióm przynajmniéj pamiątkę ich pochodzenia i pokrewieństwa zostawić.
Na szyi kobiéty znaleziony krzyżyk bronzowy, rozpiłowany wzdłuż na dwoje, jedyną pamiątkę po matce, odniósł sam do szewca i murgrabiego, zawieszając je z błogosławieństwem na szyjach bliźniąt. Więcéj nie było ich czém dzielić. Uwinięte w czarną szmatkę papiéry okazały, że dzieci chrzczone były imionami Jana i Marka; nazwisko nosiły tylko matki — a matka zwała się Tekla Lutyńska. Lecz zkąd pochodziła, dla czego przybyła do Warszawy; z czego się w początku utrzymywała, kto był ojcem sierot, kto ona sama? nic nie powiadało. Papiéry w oryginale oddał Xiądz Serafin szewcowi, kopją ich poświadczoną wręczył Starościnie. Wychowańca szewca nazwano Markiem, dziecię przez panią wzięte Janem.
Wychodząc z ubogiéj izdebki szewca zastanowił się w progu starzec i obróciwszy do poczciwych rzemieślników na pożegnanie, rzucił im te wyrazy ostatnie:
— Moje dzieci, dobrze to bardzo, żeście przytulili sierotę; ale pamiętajcież, jak wielką na siebie odpowiedzialność, jak straszne w obliczu Boga bierzecie obowiązki. Wiécie co Chrystus powiedział o tych, co niewinnemu dziecięciu stają się zgorszenia przyczyną! Poprowadźcie sierotę drogą poczciwą i nie dajcie jéj się zepsuć, aby was całą późniéj wieczność nie przeklinała.
Ze smutnie spuszczoną głową poszedł jeszcze starzec potém do Starościnéj. Tu przystęp był trudny: przecież wyczekawszy w przedpokoju, gdzie zbłocone otarł sandały, puszczony został do wnętrza. Winien to był wielkiéj swéj pobożności, sławie, jaką świątobliwym żywotem pozyskał, a może i niemiłéj często prawdzie, któréj się ludzióm rzucić w oczy nie wahał. Starościna wybiérała się w odwiedziny i stała przed wielkiém zwierciadłem, które całą jéj zręczną postać odbijało; klęcząca sługa obciągała na niéj i opinała suknię korónami obszytą i sznurami złocistemi poprzewiązywaną.
Ujrzawszy w zwierciadle siwą brodę Kapucyna, Pani Starościna szybko odprawiła służącą, i wyrobiwszy trudny uśmiéch na ustach, zbliżyła się ku niemu.
— A cóż Ojcze, spytała, kontenciście ze mnie, wszak już spokojni być możecie o waszą sierotę?
— Spokojni! o! nie Pani, nie jestem o nią jeszcze spokojny, nie będę póki mi nie dacie słowa, że sami czuwać nad nią będziecie.
— Mój Ojcze — wszakże —
— Wszakże — wzięliście ją, opiekujecie się — chcecie powiedziéć? Oj! to nie dosyć, Mościa Starościno. Potrzeba na płatne ręce nie spuszczając się, nie zostawując za oczyma, dowiadywać się, pilnować i czuwać. Wzięliście na siebie cały przyszły los dziecięcia.
Starościna piękne usteczka zagryzła.
— Powtarzam ci Ojcze Serafinie, bądźcież spokojni.
— O sierotę to ja spokojny jestem; Bóg jéj zginąć nie da; ale nie chciałbym wam, zamiast do dobrego uczynku, być powodem do grzechu. O was to mi chodzi — czuwajcie!
— Trudnoż żebym mu była niańką, mój Ojcze.
— Bądźcie matką, to lepiéj — odezwał się Kapucyn.
— A! dobrze żeście matkę wspomnieli, usiłując odwrócić rozmowę, zawołała Starościna, przecież dowiedziéć się musieliście, kto była ich matka, kto ojciec?
— Mało lub nic, rzekł smutnie staruszek spuszczając głowę — matce było imie, Tekla.
— Tekla? spytała Starościna wlepiając oczy w Kapucyna — Tekla, a nazwisko jéj?
— Lutyńska, rzekł Kapucyn.
Wezdrgnęła się piękna pani, lecz nie dając poznać, że ją co ubodło, poczęła ze spuszczoną głową rękawiczki naciągać.
— Ojca nie znamy, dodał Kapucyn. Imie dziecięciu waszemu Jan; drugiemu synowi, którego wziął poczciwy szewc jeden, Marek — metryki obu złożyłem w kopji u murgrabiego. Starościna nic już nie odpowiedziała; nie można było wytłumaczyć sobie, jakie nią uczucie zawładło, bo spuściła oczy, udawała bardzo zajętą swym strojem, a róż i bielidło nie dozwalały przejrzeć, czy zbladła, czy się zarumieniła; widać przecie było jakąś w niéj nagłą zmianę i jakby niepokój. Kapucyn mówił dłużéj o obowiązkach opiekunów — milczała; nareszcie odszedł, a Starościna, na którą konie w dziedzińcu czekały, rzuciła się na kanapę i z osłupiałym wzrokiem poczęła dumać głęboko. Trzy razy dawano jéj znać, że konie na nią czekają, trzy razy weszła służąca i dwa razy zajrzał lokaj; ona jeszcze siedziała nieruchoma, zamyślona. W ostatku porwała się żywo, spójrzała przechodząc w zwierciadło i siadła do karéty.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.