Pani Bovary/Część pierwsza/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Bovary |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwika Kaczyńska |
Tytuł orygin. | Madame Bovary |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przypominała sobie czasem, że to jednak były najpiękniejsze dni jej życia, tak zwane miodowe miesiące. Aby zasmakować w ich słodyczy, trzebaby zapewne było udać się do owych krajów pięknie brzmiących, gdzie chwile poślubne w najrozkoszniejszem się spędzają próżnowaniu! W pocztowym powozie, za niebieską jedwabną firanką, wjeżdża się stromą drogą pod górę, słuchając śpiewki pocztyliona, którą powtarzają sobie wraz z dzwonkami kóz i głuchym szmerem wodospadu. O zachodzie słońca oddycha się nad brzegami zatok cudną wonią kwiatu pomarańczowego; gdy noc zapadnie, siedząc we dwójkę na tarasie willi, z rękoma splecionemi, wpatruje się w iskrzące gwiazdy tworząc najpiękniejsze na przyszłość projekta. Zdawało jej się, że niektóre miejscowości musiały mieć na szczęście podobny wpływ jak na rośliny im właściwe, które gdzie indziej rosnąć nie mogą. Czemuż nie mogła stanąć na balkonie szwajcarskiego szałasu lub tęsknotę swoją zamknąć w jakim szkockim cottage’u przy boku małżonka w czarnej aksamitnej z długiemi połami, któryby nosił ciżemki, wysoki kapelusz i mankiety!
Może byłaby pragnęła zwierzyć się komuś z tych wszystkich marzeń. Lecz jak tu wyrazić nieokreśloną tęsknotę, która się zmienia jak kształt obłoków wiatrem pędzonych? Brakowało jej słów, sposobności, śmiałości.
Gdyby jednak Karol był chciał, gdyby się był mógł tego domyśleć, gdyby spojrzenie jego choć raz jeden było się z myślą jej spotkało, wtedy zapewne wezbrane jej serce byłoby się wylało jak spada owoc dojrzały ze wstrząśnionego szpaleru. Tymczasem w miarę jak się mocniej ścieśniała zażyłość ich pożycia, jakiś wewnętrzny rozbrat odrywał ją od niego.
Rozmowa Karola była płaska jak chodnik uliczny, a utarte zdania przesuwały się w niej w powszednich barwach, nie wywołując żadnego wrażenia, ani rozśmieszając, ani do zastanowienia pobudzając. Sam powiadał, że mieszkając w Rouen nigdy nie był ciekawy zobaczyć w teatrze paryzkich aktorów. Nie umiał ani pływać, ani się fechtować, ani strzelać i pewnego dnia nie potrafił jej nawet objaśnić technicznego wyrażenia tyczącego się konnej jazdy, na które w pewnym romansie natrafiła.
Czyliż mężczyzna nie powinien był wszystkiego znać, celować we wszystkich ćwiczeniach ciała, umieć wtajemniczyć w porywy namiętności, w subtelności życia, we wszystkie jego tajniki? On zaś niczego nie uczył, nie nie wiedział, niczego nie pragnął. Sądził ją szczęśliwą; a ona mu za złe miała ten spokój pogodny, tę ociężałą pewność siebie, to szczęście, które mu bezwiednie dawała.
Rysowała czasem, wielką było dla Karola przyjemnością stać i patrzeć na nią pochyloną nad rysunkiem, przymrużając oczy dla lepszego widzenia jej roboty, lub kręcąc gałki z chleba. Co do muzyki, im prędzej paluszki jej biegały po klawiszach, tem więcej się zachwycał. Dotknięcie miała pewne i bez zatrzymywania się przebiegała całą klawiaturę z góry na dół. Tak wstrząsany, stary instrument o pokręconych strunach, dawał się słyszeć aż na końcu wioski jeżeli okno było otwarte i nieraz pisarz komornika, przechodzący gościńcem z gołą głową i w skarpetkach, stawał z papierem w ręku, aby się tej muzyce przysłuchać.
Emma z drugiej strony, musiała domem zarządzić. Posyłała chorym rachunki doktorskich wizyt męża w dobrze napisanych bilecikach, które nie trąciły kupiectwem. Kiedy mieli w niedzielę którego z sąsiadów na obiedzie, znajdowała sposób podania jakiego dodatkowego półmisku, umiała układać na winnych liściach piramidy z renklodów, podawać słoiki konfitur przewrócone na talerzu, wspominała już nawet o kupieniu szklaneczek do płukania ust przy wetach. To wszystko wielki blask rzucało na dom Bovarych.
Karol wreszcie sam siebie wyżej szacować zaczął dla tego, że taką miał żonę. Z dumą pokazywał w sali dwa szkice ołówkiem jej roboty, które kazał oprawić w szerokie ramki złocone i zawiesił na zielonych sznurkach. W niedzielę po mszy stawał na progu swego domu w pantoflach krzyżową robotą haftowanych.
Powracał późno, około dziesiątej, czasem dopiero o północy. Zwykle bywał głodnym, a ponieważ sługa już spała, Emma mu sama usługiwała. Zdejmował surdut żeby być swobodniejszym. Wymieniał kolejno wszystkie osoby, które przez dzień widział, wioski które objechał, recepty które zapisał i zadowolony sam z siebie, zjadał resztki kotletów, kruszył ser, zapijał lekkiem winem, kładł się do łóżka, i chrapiąc zasypiał.
Ponieważ przyzwyczajony był do bawełnianej czapeczki, fular zsuwał się z głowy i rano włosy spadały mu na czoło potargane i pełne puchu z poduszki, której poszewka rozwiązywała się podczas nocy. Nosił zawsze długie buty pofałdowane przy kostce, podczas gdy reszta cholewy obciągnięta była jak na drewnianej nodze. Mówił że na wieś nic więcej nie potrzeba.
Matka pochwalała tę jego oszczędność; odwiedzała go bowiem tak jak dawniej, kiedy jaką gwałtowniejszą burzę przeszła w domu. Jednakże starsza pani Bovary zdawała się nieco uprzedzoną do swej synowej. Znajdowała ją za nadto wykwintną na ich majątkowe położenie; drzewa, cukru i świec wychodziło u nich jak w jakim wielkim domu, a ilość węgla, który się wypalał na kuchni, wystarczyłaby na dwadzieścia pięć potraw! Układała jej w szafach bieliznę i uczyła ją jak ma pilnować rzeźnika kiedy jej mięso przynosi. Emma z uległością przyjmowała te nauki, pani Bovary ich nie szczędziła, a wyrazy moja matko i moja córko zamieniały się przez cały dzień, wymawiane ustami lekko drgającemi, gdyż jedna i druga wyrażała się łagodnie głosem drżącym od gniewu.
Za czasów nieboszczki pani Dubuc, sędziwa matka czuła się jeszcze pierwszą w sercu Karola, lecz obecnie, miłość jego dla Emmy zdawała jej się od niej samej skradzioną; uważała się za pokrzywdzoną i patrzyła na szczęście syna ze smutnem milczeniem, jak bankrut, który się przez kraty przygląda ludziom ucztującym w jego dawnym domu. Przypominała mu nieznacznie własne trudy i ofiary dla niego ponoszone i porównywając je z niedbalstwem Emmy, wnosiła że nie było rzeczą rozsądną tak bezwzględnie ją uwielbiać.
Karol nie wiedział co na to odpowiadać; szanował matkę i kochał czule żonę; uważał zdanie pierwszej za nieomylne, a jednak znajdował drugą wolną od wszelkiego zarzutu. Po odjeździe pani Bovary, probował czasem ostrożnie i z nieśmiałością niektórych uwag jakich się z ust mamy nauczył, lecz Emma dowiódłszy mu jednem słowem że się mylił, odprawiała go do jego pacyentów.
Jednakże młoda kobieta chciała wzbudzić w sobie miłość podług teoryi jakie za dobre uważała. Czasem przy świetle księżyca, w ogrodzie, deklamowała mu wszystkie jakie umiała najtkliwsze poezye i śpiewała omdlewającym głosem tęskne adagia; lecz znajdowała go potem równie spokojnym jak poprzednio i Karol nie wydawał się ani bardziej rozkochanym, ani nawet wzruszonym.
Po kilkakrotnych usiłowaniach rozdmuchania w swem sercu miłości, które nie zdołały rozżarzyć ani jednej iskierki, niezdolna zresztą pojąć tego czego nie czuła, ani uwierzyć w to, co się nie objawiało przyjętemi formami, wmówiła sobie z łatwością, że uczucie Karola było chłodnem i umiarkowanem. Objawy tego uczucia stały się regularnemi jak zegarek: całował ją o pewnych godzinach. Było to przyzwyczajenie tak samo jak inne, niby wety naprzód oczekiwane po jednostajności codziennego obiadu.
Pewien leśniczy uleczony przez Karola z zapalenia płuc, darował żonie jego małą charciczkę angielską; Emma brała ją z sobą gdy szła na przechadzkę, bo teraz wychodziła czasem żeby nie mieć wiecznie przed oczyma nieśmiertelnego ogródka i gościńca pełnego kurzu.
Zachodziła aż do buczyny bannevilskiej, koło pustego pawiloniku tworzącego kąt muru, od strony pola. Rosną tam w rowie pomiędzy zielskiem, długie trzciny z krającemi liśćmi.
Rozglądała się najpierwej w około dla zobaczenia czy nic się nie zmieniło odkąd tu była po raz ostatni. Znajdowała na tem samem miejscu naparstniki, kępy ostu w około drobnych kamieni i bluszcz pnący się wzdłuż trzech okien, których okiennice zawsze zamknięte pruchniały na zardzewiałych zawiasach. Myśl jej błądziła zrazu bez celu, podobnie jak charciczka, która biegała po polu, szczekała na żółte motyle, polowała na polne myszy, lub gryzła makówki brzegiem pola rosnące. Potem młoda kobieta siadała na murawie i grzebiąc w niej końcem parasolki powtarzała sama do siebie:
— Mój Boże! po co ja też za mąż poszłam?
Zastanawiała się nad tem, czy nie byłaby mogła przez inny zbieg okoliczności innego napotkać człowieka i usiłowała wyobrazić sobie jakie byłyby to niedoszłe wypadki, to życie odmienne, ten mąż którego nie znała. Wszyscy w istocie byli podobni do Karola. Mógł być pięknym, dowcipnym, eleganckim, powabnym, takim zapewne są ci, których pozaślubiały dawne jej towarzyszki z klasztoru. Co też one teraz robiły? W mieście, przy gwarze ulicznym, lampionach teatralnych i balowych, prowadziły życie przy którem serce się rozszerza i zmysły rozkwitają. Jej życie tymczasem, było zimne jak stodoła z oknem od północy, a nuda, jak milczący pająk snuła swe sieci we wszystkich zakątkach jej serca. Przywodziła sobie na pamięć dnie rozdawania nagród w klasztorze, kiedy wstępowała na estradę po swoje wieńce. Tak ładnie wyglądała w białej sukience, wyciętych prunelowych trzewiczkach, z włosami w dwa warkocze splecionymi! panowie pochylali się ku niej i prawili jej grzeczności gdy wracała na swoje miejsce; dziedziniec klasztorny pełen był powozów, przesyłano jej od drzwiczek pożegnania, nauczyciel muzyki przechodził kłaniając się ze skrzypcami pod pachą. Jakież to dawne dzieje! jakie dawne!
Przywoływała swoją Dżali, brała ją na kolana, głaskała wysmukłą jej główkę i mówiła do niej:
— Pocałuj twoją panią, Dżali, ty, która nie masz żadnych zmartwień.
Potem przypatrując się smętnym oczom wysmukłego zwierzęcia, które powoli ziewało, rozczulała się i porównywając go do samej siebie, mówiła doń głośno, jak do osoby zasmuconej którąby chciała pocieszyć.
Czasem przeciągały chłodne powiewy od morza, które przynosiły z sobą lekką woń słonawą. Wtenczas pochylały się z jękiem, liście buków drżały szeleszcząc, podczas gdy wierzchołki kołysząc się bezustannie, szemrały na jednakową ciągle nudę. Emma otuliła się szalem i wstawała.
W ulicy drzewami wysadzonej, zielonawa jasność dzienna przeciskając się przez liście, oświecała mszystą murawę, która skrzypiała lekko pod jej stopami. Słońce zachodziło, niebo czerwieniło się pomiędzy gałęziami, a jednostajność drzew pod linię sadzonych wydawała się jak ciemna kolumnada odbijająca się na tle złotawem; strach ją ogarniał; przywoływała Dżali, powracała szybko do Tostes gościńcem, rzucała się na fotel i przez cały wieczór już pozostawała milczącą.
Lecz przy końcu Września nadzwyczajny wypadek zaszedł w jej życiu: otrzymała zaproszenie do la Vaubeyssard, do margrabiego, d’Audervillers.
Będąc sekretarzem stanu za Restauracyi, margrabia, chcąc powrócić do życia politycznego, oddawna przygotowywał swoją kandydaturę do Izby deputowanych. Podczas zimy rozdawał ubogim drzewo, a na posiedzeniach rady gminnej, domagał się zawsze natarczywie dróg dla swego okręgu. W porze największych upałów zrobił mu się w ustach wrzód, z którego Karol wyleczył go cudem prawie, przeciąwszy go w samą porę. Pełnomocnik margrabiego posłany do Tostes dla zapłacenia za operacyę, opowiedział wieczorem pryncypałowi, że widział przepyszne wiśnie w ogródku doktora. Że zaś wiśnie nie bardzo się powodziły w la Vaubeyssard, pan margrabia poprosił Bovarego o kilka szczepów, uważał potem za swój obowiązek podziękować mu osobiście, zobaczył Emmę, znalazł że miała zgrabną figurkę i że nie kłaniała się po wiejsku, tak dalece, że nie sądzono w pałacu przekroczyć granic popularności, ani z drugiej strony popełnić niezręczności, zapraszając młode małżeństwo do zamku.
Jednej środy tedy, o trzeciej godzinie po południu, państwo Bovary pojechali w swoim karyklu do la Vaubeyssard, z walizą przywiązaną z tyłu i pudełkiem od kapelusza postawionym na fartuchu. Karol nadto trzymał jeszcze tekturowe pudło pomiędzy kolanami.
Przybyli o zmierzchu, w chwili kiedy zaczynano zapalać lampiony w parku, dla oświecenia nadjeżdżających powozów.