Pani Bovary/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Zamek nowożytnej budowy, w stylu włoskim, z dwoma wystającemi skrzydłami i trzema balkonami, rozpościerał się u skraju rozległego trawnika, na którym pasło się kilka krów pośród rozrzuconych kęp wielkich drzew, podczas gdy klomby z rozmaitych krzewów, rododendronów, śnieżnic i bzów włoskich, pochylały swoje pęki niejednostajnej zieleni na krętą linię grubym piaskiem wysypanej drogi. Rzeka płynęła pod mostem; wśród zapadającego zmroku dawały się dostrzegać budynki słomą kryte, rozrzucone po łące, zakończonej dwoma lesistemi pagórkami; od tyłu pośród drzew wznosiły się w równoległej linii wozownie i stajnie, jedyne szczątki pozostałe z dawnego zburzonego zamku.
Wehikuł Karola stanął przed środkowym gankiem; służba wybiegła; margrabia sam postąpił i podawszy ramię żonie lekarza, wprowadził ją do przysionku, który był wyłożony marmurowemi płytami, bardzo wysoki, a odgłos kroków rozlegał się w nim jak w kościele. Wprost szły wschody, a na lewo ciągnęła się galerya, która wychodząc na ogród prowadziła do sali bilardowej, zkąd dochodziło stukanie kul z kości słoniowej. Przechodząc przez nią do salonu, Emma zobaczyła przy grze mężczyzn poważnej powierzchowności, w wysokich krawatach, przy orderach, którzy z milczącym uśmiechem swoje kije popychali. Na ciemnem futrowaniu ścian pozawieszane portrety, w wielkich złoconych ramach miały podpisy czarnemi głoskami wyryte. Emma wyczytała pod jednym z nich: „Jan Antoni d’Audervillers d’Yverbouville, hrabia de la Vaubeyssard i baron de la Fresnaye, zabity w bitwie pod Coutras, 20 października 1587”. A pod drugim: „Jan Antoni Henryk Guy d’Audervillers de la Vaubeyssard, admirał Francyi i kawaler orderu Św. Michała, raniony w bitwie pod Houghe-Saint-Vaast, 29 maja 1692, zmarły w la Vaubeyssard 23 stycznia 1693”. Dalszych trudno już było rozróżnić, gdyż światło lamp zwrócone na zielone sukno bilardu, resztę obszernej sali w pół cieniu zostawiało. Cień ten, mrocząc horyzontalnie zawieszone płótna, rozbijał się o nie podług rysów popękanego werniksu i ze wszystkich tych wielkich czarnych kwadratów złotem oblamowanych, występowały tylko miejscami jaśniejsze części, blade czoło, dwoje oczu patrzących za tobą, upudrowane peruki spadające na ramiona czerwonym płaszczem okryte, lub sprzączka podwiązki powyżej zaokrąglonej łydki.
Margrabia otworzył drzwi salonu; jedna z pań powstała (sama pani margrabina), postąpiła kilka kroków naprzeciwko Emmy i posadziwszy ją obok siebie na kozetce, zaczęła z nią przyjacielską rozmowę, jak gdyby ją znała od dawna. Była to kobieta lat mniej więcej czterdziestu, o pięknych jeszcze ramionach, orlim nosie, powolnej mowie, w giupiurowej chusteczce zarzuconej na ciemno-kasztanowatych włosach. Młoda jasnowłosa panienka siedziała obok niej na krześle z wysoką poręczą; kilku panów z kwiatkiem zatkniętym w dziurce od guzika, rozmawiało z temi paniami w około kominka.
O siódmej godzinie podano obiad. Mężczyźni, daleko liczniejsi zasiedli do pierwszego stołu, zastawionego w przysionku, panie do drugiego, w sali jadalnej, wraz z panem margrabią i panią margrabiną.
Emmę gdy tam weszła, owionęła ciepła atmosfera, przejęta wonią kwiatów i świeżej bielizny, zapachem mięsiwa i trufli. Woskowe świece w kandelabrach rzucały migotliwe płomyki po srebrnych dzwonach; rznięte kryształy, matowo ługowane, odsyłały sobie wzajemnie blade promyki, bukiety stały rzędem przez całą długość stołu, a na talerzach o szerokich brzegach, serwety poskładane w kształcie biskupiej infuły miały każda w szparze pomiędzy dwoma składami bułeczkę owalną. Czerwone łapki komarów wystawały z półmisków; piękne owoce w ażurowych koszyczkach piętrzyły się pośród mchu zielonego, przepiórki były podane całe w pierzach, kłęby pary wznosiły się do góry, a marszałek dworu w jedwabnych pończochach, krótkich spodniach, białym krawacie z żabotem, poważny jak sędzia, wsuwając pomiędzy ramiona gości półmiski z pokrajanem mięsiwem, jednym ruchem łyżki oddzielał wybrany przez ciebie kawałek. Na wielkim porcelanowym piecu posąg kobiety udrapowanej po samą szyję, spoglądał w milczeniu na salę pełną gości.
Na najpierwszem miejscu, sam pośród tych wszystkich kobiet, nachylony nad pełnym talerzem, z serwetą zawiązaną pod brodą jak dziecko, jadł starzec, a z ust mu kapały krople sosu. Oczy miał zaropiałe a z tyłu głowy harcap czarną wstążką związany. Był to teść margrabiego, stary książe de Laverdiére, dawny ulubieniec hrabiego d’Artois, z epoki myśliwskich wypraw do Vaudreuil i był kiedyś jak mówiono, kochankiem królowej Maryi Antoniny w przerwie pomiędzy panami de Coigny i de Lauzun. Prowadził życie hulaszcze i rozpustne, pełne pojedynków, zakładów, uwiedzionych kobiet, strwonił majątek i niesłychanymi zbytkami przeraził swoją rodzinę. Lokaj stojący za jego krzesłem wymieniał mu głośno do ucha potrawy, które starzec palcem wskazywał; a oczy Emmy zwracały się z zajęciem na tę ruinę z obwisłemi wargami, jak na cóś nadzwyczajnego i dostojnego. Ten człowiek żył na królewskim dworze i był kochankiem królowej!
Podano wino szampańskie z lodem. Emma uczuła dreszcz w całem ciele, wziąwszy w usta ten mroźny przysmak. Nie jadła jeszcze nigdy ananasów ani widziała granatów. Nawet cukier miałki wydał jej tu się bielszym i delikatniejszym niż gdzie indziej.
Po obiedzie panie i panny udały się do swoich pokoi zmienić toaletę na bal.
Emma zajęła się swym strojem z drobiazgową sumiennością debiutantki. Utrefiła sobie włosy podług zaleceń fryzyera i włożyła na siebie bareżową suknię, na łóżku rozpostartą. Karola ściskały nowe pantalony.
— Podpinki przeszkadzać nie będą do tańca, rzekł.
— Do tańca? powtórzyła Emma.
— Zapewne!
— Zwaryowałeś! wyśmianoby ciebie. Siedź spokojnie. Zresztą, to przyzwoiciej dla doktora, dodała.
Karol zamilkł. Chodził wzdłuż i wszerz pokoju, czekając aż Emma się ubierze.
Widział ją z tyłu, w zwierciadle, pomiędzy dwoma świecznikami. Czarne jej oczy wydawały się ciemniejszemi jeszcze niż zwykle. Bujne jej sploty, lekko wydęte ku uszom, błyszczały granatowym odcieniem; róża przy warkoczu drżała na ruchomej łodydze, ze sztuczną rosą na końcach listków. Miała na sobie suknię blado-szafranową, ozdobioną trzema pączkami drobnych różyczek z listkami.
Karol przybliżył się i chciał ją pocałować w ramię.
— Dajże mi pokój, rzekła; pognieciesz mnie.
W tem dała się słyszeć przegrywanie na skrzypcach z towarzyszeniem oboju. Emma zeszła ze wschodów, wstrzymując się z trafnością od zbytniego pośpiechu.
Kadryle już były zaczęte. Coraz więcej gości przybywało. Tłoczono się. Pani Bovary usiadła na ławeczce blizko drzwi.
Gdy kończono kontredansa, zrobiło się miejsce dla mężczyzn, którzy stojąc rozmawiali dla służby w liberyi, która wnosiła wielkie tace. W rzędzie siedzących kobiet poruszały się malowane wachlarze, bukiety przez pół zasłaniały zalotne uśmieszki, a flakoniki ze złotymi korkami poruszały się w dłoniach obciśniętych białemi rękawiczkami, odznaczającemi kształt wypieszczonych paznokci. Koronki, dyamentowe brosze, bransolety z medalionami, drżały przy stanikach, migotały na piersiach, szeleściły na obnażonych ramionach. Włosy odwinięte z czoła i skręcone z tyłu głowy uwieńczone były lub poprzeplatane jaśminem, niezapominajkami, granatami, kłosami lub bławatkami. Matki nieruchomie siedzące z twarzą nachmurzoną, miały po większej części czerwone turbany na głowach.
Serce Emmy mocniej zabiło gdy tancerz jej ująwszy koniuszczki jej palcy wprowadził ją do szeregu i stanęła czekając na swoją kolej. Niebawem jednak opanowała to pierwsze wzruszenie i kołysząc się odpowiednio do rytmu orkiestry, sunęła naprzód z lekkimi ruchami giętkiej szyi. Chwilami uśmiech igrał na jej ustach kiedy skrzypce grały solo z delikatnością właściwą temu instrumentowi; słychać było wtenczas dźwięczny odgłos luidorów przesypujących się tuż obok, na zielonych stolikach; potem cała orkiestra grzmiała znowu, trąbka wydawała świetny ton, nogi w takt się poruszały, suknie się wydymały i szeleściły, dłonie spotykały się i rozłączały, oczy spuszczały się i podnosiły kolejno tonąc jedne w drugich.
Kilkunastu mężczyzn w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu lub rozproszonych pomiędzy tancerzami, lub rozmawiających przy drzwiach, wyróżniało się od tłumu pewnem powinowactwem czy wspólnością, niezależną od rysów twarzy, wieku lub odmiennego stroju.
Ubranie ich, lepszego kroju, zdawało się być z miększego zrobione sukna, włosy ku skroniom nagarnięte, wykwintniejszymi woniały olejkami. Mieli oni płeć ludzi bogatych, tę płeć bladawą, uwydatnioną matową białością porcelan, połyskiem atłasów, pięknych mebli, którą utrzymuje wykwintny a umiarkowany sposób życia. Szyja ich poruszała się swobodnie w nizkich krawatach, długie faworyty spadały na odwinięte kołnierzyki; ocierali sobie usta chusteczkami haftowanemi, które wydawały woń delikatną. Podstarzali wyglądali młodo, młodzi zaś mieli w sobie cóś dojrzałego. W ich chłodnych spojrzeniach malował się spokój namiętności codziennie zaspokajanych; a z pod ugrzecznionego ich obejścia przebijało to właściwe grubiaństwo jakie nadaje przewodzenie w łatwych rzeczach, w którem siła się wyrabia i próżność bawi, ujeżdżanie rasowych koni i w towarzystwa kobiet pół światka.
O kilka kroków od Emmy, kawaler w granatowym fraku rozmawiał o Włoszech z młodą bladą kobietą, w perły ustrojoną. Unosili się nad grubością kolumn Św. Piotra, zachwycali się Wezuwiuszem, różami genueńskiemi, wychwalali Tivoli, Castéllamare. Kolizeum przy świetle księżyca. Emma drugiem uchem chwytała urywki rozmowy pełnej niezrozumiałych dla niej wyrazów. Otaczano młodzieńca, który przed tygodniem zwyciężył był Arabellę i Romulusa i wygrał 2,000 luidorów przesadziwszy rów, w Anglii. Jeden żalił się na swych dżokejów, którzy tyć zaczynali; inny na omyłki druku, które przekręciły nazwę jego konia.
Powietrze w salonie stało się ciężkiem i dusznem, światło lamp pobladło. Goście cisnęli się do sali bilardowej. Lokaj wszedł na krzesło i wytłukł dwie szyby, na szczęk rozbitego szkła, pani Bovary obróciła głowę i spostrzegła w ogrodzie, za oknami, twarze wieśniaków, którzy się przyglądali zabawie. Ten widok przypomniał jej folwark Bertaux. Ujrzała w myśli budynki gospodarskie, błotnistą sadzawkę, swego ojca w bluzie pod jabłoniami i siebie samą zbierającą jak niegdyś śmietanę z dzieżek w mleczarni. Lecz przy odurzeniu chwili obecnej, przeszłe jej życie, dotąd tak wyraźne, znikało we mgle i wątpiła prawie, czy ono było rzeczywistością. Znajdowała się tu; po za ścianami tej sali balowej, czarny cień przysłaniał wszystko. Jadła właśnie lody maraskinowe, trzymając w lewej ręce srebrną pozłacaną muszlę i przymrużała oczy z łyżeczką w ustach.
Pani obok niej siedząca upuściła wachlarz. Przechodził właśnie jeden z tancerzy.
Zechciej pan być tak grzecznym i podnieść mój wachlarz, który spadł tu za kanapę! rzekła piękna pani.
Młody człowiek ukłonił się, a podczas gdy wyciągał ramię, Emma zobaczyła rękę pani wrzucającą do jego kapelusza cóś białego, w trójkąt złożonego. Mężczyzna podniosłszy wachlarz podał go z uszanowaniem jego właścicielce; podziękowała mu skinieniem głowy i zaczęła bawić się swoim bukietem.
Po kolacyi, na której była obfitość win hiszpańskich i reńskich, zupy rakowe i migdałowe à la Trafalgar, wszelkiego rodzaju zimne mięsiwa i galarety drżące na półmiskach, powozy zaczęły się powoli rozjeżdżać. Uchyliwszy róg muślinowej firanki, można było widzieć przesuwające się w cieniu światła ich latarni. W salonach zrobiło się przestronniej; kilku graczy dotrzymywało jeszcze placu; muzykanci chłodzili sobie palce wilgocąc je na języku; Karol drzemał plecami o drzwi oparty.
O trzeciej rano zaczął się kotylion. Emma nie umiała walcować. Tymczasem wszyscy walcowali, nawet panna d’Audervillers i margrabina, pozostawali już bowiem sami tylko goście zamkowi: nie więcej nad kilkanaście osób.
Jednakże jeden z tancerzy, którego nazywano poufale wicehrabią i którego mocno wycięta kamizelka leżała jak ulana na piersiach, przyszedł powtórnie zapraszać panią Bovary, upewniając ją, że ją poprowadzi i wszystko będzie dobrze.
Zaczęli powoli, następnie coraz prędzej. Kręcili się i wszystko kręciło się razem z nimi, lampy i meble i obicia i posadzka, jak tarcza w drążku osadzona. Koło drzwi suknia Emmy oplątała nogi tancerza, on spuścił wzrok na nią, ona podniosła oczy na niego, jakaś niemoc ją ogarnęła: zatrzymała się. Po krótkiem wytchnieniu puścili się znowu; wicehrabia szybkim ruchem pociągnął ją aż w koniec galeryi, gdzie zadyszana, o mało co już nie upadła i na chwilę oparła głowę o piersi jego. Potem wirując ciągle, ale już wolniej, odprowadził ją na jej miejsce; zmęczona i odurzona, oparła głowę o ścianę i przymknęła oczy.
Gdy je otworzyła, jedna z tancerek siedziała na taburecie postawionym na środku salonu, a przed nią klęczało trzech tancerzy. Wybrała wicehrabiego i skrzypce znowu się ozwały.
Przypatrywano im się. Przebiegali i powracali, ona z pochyloną głową i prawie nieruchoma, on ciągle w jednej pozie, w pół przegięty, z zaokrąglonem ramieniem, twarzą naprzód podaną. Ta umiała walcować! Wirowali długo i wszystkich przetrzymali.
Porozmawiano jeszcze kilka minut, poczem powiedziawszy sobie dobranoc a raczej dzień dobry, goście udali się na spoczynek.
Karol trzymał się poręczy, nogi się pod nim uginały. Przepędził pięć godzin z rzędu stojąc przy zielonych stolikach i przypatrując się wistowi, którego zgoła zrozumieć nie mógł. To też z uczuciem wielkiego zadowolenia ściągnął z nóg buty.
Emma zarzuciła szal na ramiona, otworzyła okno i wsparła się na niem.
Noc była ciemna. Deszcz kropił. Odetchnęła wilgotnem powietrzem, które jej chłodziło rozpalone powieki. Muzyka balowa dźwięczała jej jeszcze w uszach, a usiłowała opierać się senności, aby przedłużyć jeszcze złudzenie tego wystawnego życia, które niebawem porzucić będzie trzeba.
Dnieć zaczęło. Emma wpatrywała się długo w okna zamku, usiłując odgadnąć jakie pokoje zajmowali wszyscy ci, których poznała na balu. Byłaby chciała wiedzieć jakie było ich codzienne życie, przeniknąć je, zlać się z niem.
Tymczasem drżała z zimna. Rozebrała się i położyła do łóżka, obok Karola, który spał jak zabity.
Na śniadanie liczne się zebrało towarzystwo. Pozostawano najdłużej kwadrans przy stole, nie podano żadnego likworu, co wielce zadziwiło, doktora. Następnie panna d’Audervillers pozbierała w koszyczek ułamki ciasta, żeby je zanieść łabędziom, pływającym po stawie i wszyscy poszli do cieplarni, gdzie dziwaczne rośliny najeżone kolcami piętrzyły się piramidalnie pod wiszącymi kloszami, z których jak z przepełnionych gwiazd wężowych, spadały długie zielone splątane nici. Pomarańczarnia znajdująca się na końcu, tworzyła kryte przejście aż do zamkowych oficyn. Margrabia, chcąc zabawić młodą żonę lekarza, zaprowadził ją obejrzeć stajnie. Ponad żłobami w kształcie koszów, umieszczone były porcelanowe blachy z wypisanemi na nich nazwami koni. Każdy z rumaków poruszał się, gdy koło niego przechodzono mlaskając językiem. Podłoga w stajni błyszczała jak posadzka w salonie. Zaprzęgi powozowe ułożone były pośrodku na dwóch ruchomych kolumnach, a wędzidła, bicze, strzemiona i łańcuszki, rzędem poukładane pod ścianami.
Wreszcie Karol poprosił jednego z masztalerzy, aby mu zaprzągł do jego karykla. Przyprowadzono przed ganek wehikuł i po upakowaniu wszystkich bagaży, małżonkowie Bovary pożegnali obojga państwa margrabiostwa, wsiedli i odjechali z powrotem do Tostes.
Emma w milczeniu patrzyła na szybki obrót kół. Karol, siedząc na brzeżku ławeczki, powoził z rozstawionemi ramionami, a konik kłusował w hołoblach za obszernych na niego. Lejce uderzały go po grzbiecie wilgotniejąc od pokrywającej go piany, a waliza w tyle przywiązana uderzała ciągle o pudło.
Gdy się znajdowała na wysokości Thibourville, wyminęło ich kilku wesołych jeźdzców na koniach, z cygarami w ustach. Emmie wydało się że poznaje wicehrabiego, odwróciła się, lecz zobaczyła już tylko głowy schylające się i podnoszące, podług nierównej kadencyi kłusa lub galopa.
O ćwierć milki dalej trzeba było się zatrzymać aby sznurkami powiązać zerwany naszelnik.
Lecz Karol, rzucając ostatnie spojrzenie na swój zaprzęg, spostrzegł cóś na ziemi, pod nogami konia, schylił się i podniósł cygarnicę haftowaną zielonymi kordonkami, z wyszytym na środku herbem jak na drzwiczkach karety.
— Są tu nawet jeszcze dwa cygara, rzekł, to będzie na wieczór, po obiedzie.
— Alboż ty palisz? zapytała.
— Czasem, gdy się zdarzy sposobność.
Włożył swoją zdobycz do kieszeni i popędził konika.
Gdy przybyli do domu, obiad nie był gotowy. Pani się rozgniewała. Nastusia zuchwale odpowiedziała:
— Wynoś się precz! krzyknęła Emma, Ubliżasz mi. Wypędzam cię.
Na obiad była zupa cebulowa i kawałek cielęciny ze szczawiem. Karol siedząc naprzeciwko Emmy rzekł, zacierając ręce z zadowoleniem:
— Miło jednak powrócić do domu!
Słychać było z kuchni płacz Nastusi. Karol lubił tę dziewczynę. Niegdyś była ona jedynem jego towarzystwem podczas nudów wdowieństwa. Była to pierwsza jego pacyentka, najdawniejsza w kraju znajomość.
— Czy ty ją na prawdę oddaliłaś? zapytał wreszcie.
— Zapewne! Czy mi nie wolno rozporządzać się w moim domu? odpowiedziała.
Potem ogrzeli się w kuchni czekając na uporządkowanie pokoju. Karol zapalił cygaro. Za każdym kłębem dymu spluwał i wstrząsał się.
— Zaszkodzisz sobie, rzekła pogardliwie.
Odłożył cygaro i pobiegł do studni napić się szklankę zimnej wody. Emma pochwyciła cygarnicę i wrzuciła ją prędko do szafy.
Jakże długim jej się wydał dzień następny! Przechadzała się po swoim ogródku, zatrzymując się przed grządkami kwiatowemi, przed szpalerem, przed gipsowym zakonnikiem, przyglądając się z osłupieniem wszystkim tym dawnym rzeczom tak dobrze jej znajomym! Jakże wieczór balowy dalekim już jej się wydawał! Cóż to było, co taki przedział położyło pomiędzy onegdajszym porankiem a dzisiejszym wieczorem? Wycieczka do Vaubeyssard zrobiła wyłom w jej życiu, na kształt owych wielkich rozpadlin, jakie burza wyrywa czasem w ciągu jednej nocy w górach. Poddała się jednak swemu losowi; pochowała ze czcią do komody swoją świetną toaletę, nie wyłączając atłasowych trzewiczków, których podeszwy zażółcone były woskiem z posadzki. Serce jej było do nich podobnem: zetknięcie z bogactwem zostawiło na niem cóś co się już zatrzeć nie dało.
Wspomnienie tego balu stało się odtąd główne zajęciem Emmy. Każdej środy mówiła sobie budząc się zrana: — dziś tydzień,.. dziś dwa tygodnie... dziś trzy tygodnie, byłam tam!.. Z czasem twarze pomieszały się w jej pamięci, zapomniała melodyi kadrylów, zatarły się w jej umyśle barwy liberyi i obić, szczegóły niektóre zginęły, lecz żal pozostał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.