Pani Dubarry/Część I/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Pierwsza schadzka z królem
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXII.
Pierwsza schadzka z królem.

Ludwik XV nie mógł sam nadziwić się sobie.
Zatracił już był dawno dreszcz oczekiwania na kobietę. Tej oczekiwał z dreszczem. Jakby czarodziejska różdżka wyrwała go dotknięciem ze stanu leniwego podrażnienia zmysłów, w jakim przebywał, z atmosfery sztucznej lubieżności, z objęć apatycznej rozpusty.
Przychodziło ich do niego tyle. Były do siebie niezmiernie podobne. Rozpadały się na dwie wielkie grupy. Jedne przychodziły wystraszone, pognębione Jego Majestatem, ceremonialne, bezustannie oddające nu ukłony, pokorne niewolnice, które tępo czekały jego rozkazów, czyniły wszystko, czego żądał, ale zniewalały go do trudów nakazywania pieszczot — powoli, nudno, „brak temperamentu pokrywając wstydliwością, zbyt widocznie sztuczną. Oddawały mu się jakby oficjalnie, bez cienia miłości, czyniąc z oddania się obowiązek poddanek względem króla, którego obsłużenie uznawały za najwyższy zaszczyt. Wiało od nich nudą etykiety, która była śmiesznie niedopasowana do najpoufalszego zbliżenia się kobiety z mężczyzną. Nie było mężczyzny; był tylko król, który otrzymywał pieszczoty ceremonialne według własnych wskazań i musiał oczekiwać na nie, aż rozkaże. Nie lubił tych manier fałszywej i ckliwej wstydliwości, która pękała za jego wolą w sztywnych pieszczotach z urzędu. Bywał mimo swego doświadczenia i pewności majestatu zażenowany milkliwością tych kobiet, z któremi nie miał o czem pomówić pomiędzy jednym a drugim, nieśmiałym wobec Królewskiej Osoby, pocałunkiem.
Śród jego przygodnych partnerek w grze miłosnej był i drugi rodzaj, który też mu dojadł tak bardzo, że zapytywał siebie czasem, czy nie należałoby zacząć być cnotliwym, gdy nie stało wielkich faworyt, pań de Châteauroux i Pompadour, albo czy nie należałoby po niedawnej śmierci królowej Marji z Leszczyńskich poszukać sobie nowej małżonki, łączącej na ten raz powaby ciała i ducha z krwią zagranicznego królewskiego rodu. Ten gatunek kobiet były to triumfatorki, szczęśliwe zdobyciem prawa do jednej nocy w łożnicy królewskiej, przychodzące w szatach, które odrzucały już w progu, aby oczarować go ponętami swego ciała, zdobyć drugą i trzecią noc z prawem odnośnych nagród w brylantach i perłach. Robiły one rozhukane bachantki, udawały niepowściągliwą namiętność wobec postarzałego króla, były widocznie nieszczere w rzekomem uwielbieniu jego podupadłej męskości i blednących powabów niegdyś naprawdę pięknej postaci, raziły go objawieniami swego cynizmu, żenowały ofiarnym bezwstydem, w ostateczności nudziły i męczyły niemożnością sprostania narzuconej mu żywiołowości zmysłów. W tych rozczarowaniach kryła się podstawa częstych zmian wybranek na potrzeby króla-Don Juana.
Wyjątkowo zdarzały się istoty, pchnięte do jego łoża namową dostojnych krewnych-kuplerów, spekulujących na ich cnocie, lub naprawdę cnotliwe dziewczęta z różnych sfer, posłuszne wezwaniu króla; ich szczera wstydliwość i żałosne oddanie się niedoświadczenia onieśmielały nawet tego starego rozpustnika, który zjadł dosłownie zęby na wyszukanej strawie miłosnej, nie nasycały jego lubieżności, która zastąpiła stępiałą z wiekiem namiętność; doznawał wobec nich żalu i myślał, że jest grzesznikiem, co upokarzało jego poczucie Majestatu monarchy, mającego prawa do wszystkich owoców rozkoszy, rosnących na podwładnej mu ziemi francuskiej.
I oto miał napotkać w Joannie jakąś przedziwnie zajmującą i słodką niespodziankę: szczerość figlarnej kobietki, wydzierającej się poprzez doskonale wykwintną sztukę najzdolniejszej wychowanicy hrabiego Dubarry, czar naturalności, niezniszczony, ale wzbogacony obfitością oryginalnych doświadczeń życia w zetknięciu się z nizinami bruku i wyżynami pałaców. Była to istota, która posiadała swoisty geniusz miłości: niezabitą oporność ceniącej wartość skarbów swego ciała figlarki, mówiącej „tak“ przez długie i liczne „nie“; ofiarność powoli rozgrzewającej się potrzeby wzajemnych pieszczot, wyczekującej najwyższego punktu rozgrzania mężczyzny, jeszcze wijącej się z wołaniem: „nie!“ — gdy już poddające się gibkie ciało namiętnie rozchylającemi się ustami stwierdzało nigdy niewyrzeczone „tak“. Słowem był to jakiś niesamowity splot wiecznej wstydliwości kobiecej z musem nakazanego przez geniusz rodzaju bezwstydu. Była tu prawda swawolnej natury z fałszem świadomego celów zdobywczej kobiecej sztuki rozmysłu w takiej przedziwnej łączni, że szczerość i kłamstwo wiązały się nierozróżnialnie w jeden akord niewieściego piękna: jakoby ktoś chemicznie połączył dziewicę z bachantką, przenikliwą subtelność z niepohamowaną naiwnością.
Kiedy hr. Dubarry odwoził ją późnym wieczorem w karecie do króla, czuła się szczęśliwa, ale pełna jakieś skupionej w sobie, radosnej powagi. Chciał jej udzielić pewnych napomnień i ostatnich wskazówek, które określił ze zwykłą swawolą, jako „namaszczenia”, ale zamknęła mu usta — bodaj poraz pierwszy w życiu — oświadczeniem:
— Milcz, drogi przyjacielu! Albo nauczyłam się już wszystkiego od twojej wyższej mądrości i puszczę ją w ruch w miarę potrzeby, albo nie zdążyłam się nauczyć, to w tej chwili na naukę jest zbyt późno i musisz zdać moją przyszłość na mądrość mego instynktu.
— Masz słuszność, dziecko! — odrzekł i odwiózł ją w milczeniu. Przy umówionych wrotach na szczelnie zawoalowaną (etykieta zachowała ten szczątek przyzwoitości, gdyż króla nie kompromitowały tylko publicznie uznane faworyty) oczekiwał Lebel. Prowadził ją przez opróżnione zgóry pokoje, przez jakiś kurytarzyk podziemny, przy którym czuwały milczące warty z zaufanych żołnierzy-szwajcarów; w jakimś saloniku, gdzie panował zmrok zupełny, szepnął do niej:
— Pamiętaj, pani, że... w przekonaniu króla jesteś szwagierką hr. Dubarry. Inaczej nie dało się to zrobić. Nie wydawaj się z tem, że okłamałem króla, jeżeli nie chcesz być odrazu „wylaną“, a w każdym razie nigdy już niepowołaną więcej do „nas“. Zawiodłabyś nadzieje opiekuna i swoje na wielką nagrodę i... naraziłabyś mnie osobiście za moją usłużność, która... warta jest czegoś więcej.
I otwierając drzwi, pchnął ją zlekka naprzód.
Znalazła się sam na sam z królem, który oczekiwał ją z zaniepokojeniem żaka, przygotowanego po oględzinach przez dziurkę u Lebla na „fenomen” według obietnic hr. Dubarry. Król na ten raz — wbrew zwyczajowi — miast w negliżu, wystąpił w pełni swego monarszego stroju, jakby zamierzał przepychem majestatu olśnić rzekomą hrabinę Dubarry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stanąwszy na progu sypialni królewskiej, w której rozesłane łoże oczekiwało dyskretnie za wspaniałym haftowanym w fantastyczne smoki i egzotyczne kwiaty parawanem — Joanna nagle zaniosła się od śmiechu.
Ludwik był oszołomiony. Nie powstał z miejsca — wychylił się jeno ze złoconych poręczy fotela i pożerczym wzrokiem ogarnął jej słodką twarzyczkę, wysoką fryzurę z jasnych włosów, obnażoną białą szyjkę, całą gibką figurkę i bujne kształty ciała, zarysowane pod przezroczystą gazą, gdyż ciemny płaszcz, którym się otuliła, opadł z jej ramion śród tej kaskady śmiechu.
— Co panią tak śmieszy, hrabino Dubarry? — zapytał.
Ale śmiała się srebrzyście dalej, zarażając: jego swym śmiechem.
— Nie mogę powiedzieć.
— Kiedy ja proszę!
— A ja nie chcę!
— Ja... rozkazuję.
— Oho!... tembardziej nie chcę.
— Błagam! — rzekł Ludwik, powstając i przykląkł na jedno kolano, chyląc głowę przed nią.
— No! to powiem — mówiła, opanowując śmiech z trudem. Bawi mnie to, że król... jest królem, a chce odemnie tego, co czyni mężczyznę w pewnej chwili poddanym najpośledniejszej kobiety. Bawi mnie to, że jeżeli król odrzuci strój, a ja... może zechcę uczynić to samo, to nie będzie tu ani króla, z przeproszeniem Waszej Królewskiej Mości, ani żadnej hrabiny, tylko poprostu... samiec i samica. Bawi mnie to, że do rzeczy tak prostych i zresztą miłych, król musi być królem, a ja hrabiną!
— Oho! — rzekł Ludwik, powstając — nie spodziewałem się, że taka śliczna główka może rozumować tak trzeźwo. Ale w tem rozumowaniu są błędy.
— O, proszę! Jakie?
— W trzech tezach trzy, a nawet cztery błędy... Primo: nie musimy być królem i hrabiną, skoro za wspólną zgodą, możemy zostać, jak to pani powiedziała — tylko mężczyzną i kobietą. Powtóre: samiec-lew, którym chciałbym być dla pani, nie przestaje być nigdy lwem wobec lwicy i byłby osłem, gdyby jej nie brał — istnieją więc różnice dostojności gatunków, które królowi każą chylić się do stóp hrabiny. Wreszcie — po trzecie i po czwarte — bogini nie jest najpośledniejszą kobietą, a mężczyzna nie zawsze jest poddanym kobiet, skoro nieraz bierze je gwałtem, jak jabym to chciał z panią uczynić.
— Oto! chciałabym to zobaczyć! — rzuciła figlarnie wezwanie.
— Zaraz!...
Zbliżył się do niej — wyciągnął ręce, aby ją objąć... Umknęła mu się... I rozpoczęła się scena zabawnej gonitwy naokół kozetek i stołu, rozstawionych wpośrodku, przyczem obalono parawan i niejeden fotelik. Oboje śmieli się szczęśliwie. Król zaczerwienił się, zasapał, rozpalił. Ona, zręczniejsza odeń, wymykała mu się ciągle — pozwoliła parękroć złapać się, dotknąć obnażonych ramion pocałunkiem, aby znowu wyrwać się i ukryć w kącie pokoju za jakimś meblem.
Śród tej gonitwy, która sprawiała mu rozkoszną iluzję, że odmłodniał i obudził stępiałe zużyciem zmysły, wabił ją pieszczotliwemi słowy:
— Bóstwo! jesteś najczarowniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem.
Odpowiadała:
— Ba! od Króla Ludwika spodziewałam się usłyszeć coś nowego.
— Nierozsądna! nie oceniasz, co znaczy, gdy to mówi król, który... miał w życiu najpiękniejsze kobiety.
— Ej!... może tylko najbardziej utytułowane... Król dba o tytuł...
— Nie! o piękno...
— Więc gdybym nie była... hrabiną Dubarry?
— Byłoby mi to wszystko jedno!
— A!... to mnie cieszy.
— Wolę, że nią jesteś... Boś godna każdego tytułu... I Dubarry — to nazwisko ładne. Ale doprawdy... jestem już zmęczony. Trudno mierzyć mi się z taką gazelą!...
Usiadł. Przepełniała ją radość. Czuła się bliską marzonego triumfu. Wcale nie dogadzało jej planom to, że Lebel zaprezentował ją zaocznie, jako bratową hr. Dubarry. Jutro wyda się kłamstwo i król jej nie przywoła ponownie, o ile nie zwycięży go poprostu, jako... kobieta. Szła finezyjnie do swego celu, postanowiwszy zdobyć króla — prawdą!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie będziemy rozdłużali uroku tej sceny, wobec której słowo jest bladem. Powiedzmy krótko „nie śpieszyła“ się w jego objęcia, odsuwała figlarnie jego chciwe ręce, pozwoliła już na prośbę najgorętszą zdumionego, niemal zrozpaczonego dziwacznym oporem tego „dzikiego ptaka”, przyciągnąć się, obsypać pocałunkami na jego kolanach, wreszcie objęła go za szyję, przytuliła doń, rozgrzała pieszczotami, nagadała mu komplementów, że „jest najmłodszy i najśliczniejszy ze wszystkich królów na świecie“ (wistocie pobudzony, zaróżowiony niezwykle, odzyskał na chwilę swoją piękną młodość); ale w stanowczej chwili, gdy jej najbardziej pożądał, rzuciła mu się do nóg i z jakąś swawolną rozpaczą zawołała:
— Nie mogę być Twoją, królu, bo nie jestem... hrabiną Dubarry!
— Co za głupstwa! — machnął ręką. Bądź sobie, kim chcesz... Musisz być teraz moją!
— Teraz!... A ja chcę na zawsze!... O, królu! nie wiesz, kim jestem! Pochodzę... z błota ulicy.
Ostygł, wszelako nie tyle ze zgrozy, ile ze współczucia, nie z przestrachu przed czemś niewiadomie niskiem, lecz z żalu nad nią.
Klęcząc u jego stóp płakała naprawdę. Opowiedziała mu ze szlochem, w splątanym skrócie swoją martyrologię — wzruszyła, zajęła bogactwem swego losu, zaimponowała mu szczerością okrzyku: „Nie chciałam oszukać najmiłościwszego, najukochańszego z królów“. Ani on, ani ona sama nie spostrzegła, jak przez jej łzy zaświecił uśmiech, jak przez łzawą opowieść przedzierać się jęły rysy komiczne; charakteryzowała, karykaturowała, naśladowała gestami i tonem, jak wzorowa aktorka, różne osobistości z dworu, z któremi się spotykała, uderzyła go przedwczesną mądrością, dowcipnemi uwagami, które zaczerpnęła z nauk Dubarry, ośmieszyła przed nim przesądy urodzenia, była w miarę cyniczna, aby podniecić jego lubieżność, i w miarę poetyczna, aby go rozmarzyć urokami miłości — słowem ubawiła go niespodzianie, czarem przełamała jego nudę, przesyt, zblazowanie...
Wielokrotnie Lebel, dbający o sen króla, pukał, oznajmiając, że pora przerwać sielankę, ba król musi spać, a kareta pana Dubarry, jak umówionem było, czeka. Król przez drzwi rozkazał, aby kareta przybyła o świcie, a kamerdyner poszedł do djabła!...
Z przypuszczalnej godzinki „rendez-vous“, którą obiecywał sobie król, uczyniła się noc — noc dla króla najdziwniejsza w świecie. Joanna pozwoliła obnażyć skarby swego ciała, ucałować się do szału, ale nie zgadzała się położyć na królewskiem łożu; wykorzystała na rzecz odmowy galanterię króla i swoją nad nim przewagę fizyczną i jego omdlałość i jakieś resztki trzepocącego się w niej wstydu, lub kobiecego lęku, że jej czar przepadnie, jeżeli odda się zbyt szybko, już za pierwszym razem. Składała rączki modlitewnie, błagając, aby ją oszczędził nawet wbrew jej woli; — „to będzie ładniej na jutro“, szczebiotała, całując jego wypieszczone ręce. Wreszcie oszołomiła go, ogłupiła, zaimponowała urokiem istoty naprawdę niezwykłej, podając za motyw odmowy to, że... „nie może położyć się do łoża, na którem musiałaby rywalizować zazdrośnie ze wspomnieniami tylu innych kobiet, które król posiadał!“
I król podobnie, jak ongiś fryzjer Lamet, zadecydował, że tej niezwykłej kobiecie należy się... nowe łóżko.
Nie spali całą noc. Przegadali ją. Nad ranem była to już jakby sielanka narzeczeństwa. Król wypuścił ją ze swoich ramion o świcie oczarowany, rozkochany, tęskniący jeszcze przed jej odejściem i zapowiedział, że pomyśli dla niej o tytule, o pałacu, i oczywiście o specjalnem łożu miłości.
— Wszystko to oczekiwać będzie na ciebie w Compiègne.
— I król!... I mój król!... Mój najbardziej mój! — wykrzyknęła, zawieszając mu się przy ustach w pożegnalnym zachwycie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.