Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Książę Andegaweński pozostawszy sam, a widząc, że tylko godzinę będzie miał spokojności, dobył drabinkę, obejrzał każdy jej węzeł i spróbował mocy.
— Dobra — rzekł — a mimo to, mogę bok stłuc porządnie.
I znowu próbował drabiny.
— Długa, nie ma się co troszczyć...
Zamyślił się.
— Założyłbym się — mówił — że ci przeklęci ulubieńcy przysyłają drabinkę, abym ją przywiązał do balkonu, i kiedy będę się spuszczał, pochwycą mnie... o to zasadzka!
Później zastanowiwszy się, dodał.
— Niepodobna! nie są tak głupi, aby myśleć, że bez zabarykadowania drzwi, zechcę uciekać... Zanim drzwi wyważą, będę daleko. Właśnie tak bym uczynił, gdybym miał uciekać. Nie mogę przecież ufać drabince, znalezionej w pokoju królowej Nawarry, bo któż, oprócz siostry mojej, mógłby o niej wiedzieć? Zobaczmy, co za przyjaciel podpisał ten bilet? kto zna szafy mojego mieszkania, albo mojej siostry?
Nagle nowa myśl przyszła mu do głowy.
— Bussy! — zawołał.
W rzeczy samej, Bussy, którego tyle kobiet kochało, który był bohaterem królowej Nawarry; Bussy wytrawny w sztuce robienia bronią, odważny i zręczny, był jedynym przyjacielem, na którego mógł liczyć.
Wszystko mówiło księciu, że autorem kartki był Bussy; książę nie znał przyczyn urazy Bussego, nie wiedział bowiem o miłości jego dla Dyany de Meridor; prawda, mógł się domyślać, bo kochając ją sam, mógł przypuszczać, że i drudzy kochać ją mogą.
Sądził, że przychylność nie pozwala Bussemu być bezczynnym, skoro uwięziono pana jego.
Prócz tego, Bussy był szlachetnym i mógł chcieć zemścić się na księciu, powracając mu wolność.
Chcąc poznać prawdę, książę przystąpił do okna; przez mgłę ujrzał trzy podłużne cienie przesuwające się przez rzekę; były to konie, a na nieb siedzieli ludzie.
— Dwóch ludzi.... to Bussy i jego wierny Haudouin.
— Straszna pokusa — mruknął książę — jeżeli zasadzka, to zręcznie ułożona.
Poszedł zajrzeć przez dziurkę od klucza; dwóch jego strażników spało, dwóch innych grali w szachy.
Zgasił światło.
Otworzył okno, wychylił się na balkon.
Przepaść, którą okiem zmierzył, była w ciemności jeszcze straszniejszą.
Cofnął się.
Powietrze i przestrzeń mają niewypowiedziany powab dla więźnia, dlatego, zdawało się Franciszkowi, gdy wracał do pokoju, że go coś dusi.
To uczucie tak mocno nim owładnęło, że czuł obrzydzenie życia i obojętność śmierci.
Zdziwił się, że odwaga mu powraca.
Korzystając z chwili zapału, porwał drabinkę, uczepia u balkonu, zatarasował drzwi, będąc przekonany, że aby się dostać do niego, najmniej dziesięciu minut będzie potrzeba.
W końcu, wrócił do okna.
Szukał oczami koni i ludzi; lecz ich nie ujrzał.
— Wolałbym sam uciekać — rzekł — niż z przyjacielem mniej znanym; cóż dopiero z nieznanym?
W tej chwili, ciemność zupełna zaległa ziemię, a burza, grożąca od godziny, wybuchła gwałtownie.
Błyskawica rozdarła chmurę; zdawało się księciu, że ujrzał tych, których pierwej nadaremnie szukał.
Koń zarżał...
Nie było wątpliwości, czekano na niego.
Pociągnął drabinkę, aby się przekonać, czy mocno uwiązana; następnie, przestąpił balustradę i oparł nogę o sznurek.
Trudno opisać strach, jakiego doznawał, postawiony pomiędzy niebezpieczeństwem spadnięcia a pogróżkami brata.
Zaledwie zstąpił na szczebel, drabinka zamiast zachwiać, wyprostowała się.
— Czy przyjaciel, lub wróg ją podtrzymuje? czy przychylne czekają go ramiona, czy zbrojne prawice?
Nowy strach go opanował.
Ponieważ rękami trzymał się jeszcze balkonu, chciał zatem wracać.
Rzec można, że osoba niewidzialna, stojąca u stóp muru, odgadywała, co się dzieje w jego sercu, albowiem w tym samym czasie drabinka drgnęła.
— Trzymają drabinkę — rzekł — i nie chcą abym upadł. Dalej, odwagi!
Zaczął zstępować.
Franciszek poczuł, że drabinka była wyprężoną i że ją oddalono od muru.
Ześliznął się, jak strzała.
Nagle, gdy miał ziemi dotykać, posłyszał te wyrazy:
— Jesteś ocalony.
Pochwycono go i zaniesiono na brzeg fosy; stamtąd pchnięto pomiędzy przekop, gdzie drugi oczekiwał człowiek.
Tam znów pochwycono go za kołnierz i zaniesiono nad rzekę.
Konie stały tam, gdzie je widział. Teraz pojął, że cofać się nie może, ze zależy zupełnie od wybawców swoich.
Podbiegł do jednego z koni i wskoczył na siodło.
Dwaj towarzysze to samo uczynili.
Ten sam głos co pierwej, przemówił:
— Ostrogą konia!
Wszyscy ruszyli galopem.
— Dotąd doskonale — pomyślał książę — ufajmy, że koniec będzie dobry.
— Dzięki ci, dzięki Bussy — mówił cicho do jeźdzca po prawej stronic, okrytego po głowę czarnym płaszczem.
— Ostrogą konia!... — odezwał się ten sam głos.
Trzej jeźdzcy znikli jak cienie.
Przybyli do fosy Bastylli, którą przebyli przez most zarzucony wczoraj przez tłumy ludu, dla ułatwienia przejścia.
Skierowali się ku Charenton.
Koń księcia zdawał się mieć skrzydła.
Nagle, towarzysz z prawej skierował się ku laskowi Vincennes, mówiąc zwięźle jak zwykle:
— Pójdź.
Towarzysz z lewej toż samo uczynił, ale w milczeniu.
Od chwili odjazdu, jeszcze wyrazu nie wyrzekł.
Książę chciał zatrzymać konia, bo lękał się, aby go nie wprowadzono w zasadzkę.
Było zapóźno; szlachetne zwierzę nie słuchało wędzidła, jednak zwolniło biegu, gdy dwaj inni pierwej to uczynili.
Książę znalazł się na łączce, gdzie dziesięciu jeźdźców czekało, a księżyc, wyszedłszy z za chmur, odbił się od ich pancerzy.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Do pioruna!... — odrzekł ten, którego pytano — to znaczy, żeśmy ocaleni.
— To ty, Henryku!... — zawołał osłupiały książę — to ty moim wybawcą?..
— Cóż cię to zadziwia?... — odpowiedział Bearneńczyk. — Alboż nie jesteśmy w przymierzu?...
I spojrzawszy w około, zawołał na swojego towarzysza:
— Agrypa, gdzie jesteś?
— Tutaj — odpowiedział d’Ambigné, który do tego czasu ust nie otworzył.
— Czy tak obchodzisz się z końmi?
— Dosyć, dosyć — rzekł król Nawarry — niechaj nam dwa pozostanie, byle dobrych, to dosyć.
— Gdzie mnie prowadzisz, kuzynku?.. — zapytał Franciszek niespokojnie.
— Gdzie chcesz — odparł Henryk — tylko jedźmy prędzej, bo król Francyi lepsze ma konie i może ich poświęcić ile zechce.
— Czy mogę iść, gdzie mi się podoba?... — zapytał Franciszek.
— Zapewne, czekam twoich rozkazów — odpowiedział Henryk.
— A więc do Angers.
— Niech i tak będzie; będziesz przynajmniej u siebie.
— Przeciwnie, u ciebie.
— Ja pod Angers opuszczę cię i udam się do Nawarry, gdzie moja dobra Małgorzata czeka.
Biedaczka! musi się nudzić bezemnie.
— Nikt nie wie, że tu jesteś? — zapytał Franciszek.
— Przybyłem sprzedać trzy dyamenty mojej żony.
— Bardzo dobrze.
— I przekonać się, jak bardzo Liga mię zniszczyła.
— Przeciwnie, nic nie straciłeś.
— Dzięki tobie.
— Jakto mnie?
— Bezwątpienia; gdybyś zamiast odrzucenia naczelnictwa Ligi, był je przyjął, byłbyś wszystkich przeciwko mnie połączył i tem samem mnie zgubił. Dlatego, skoro dowiedziałem się, ze król odrzucenie twoje ukarał więzieniem, starałem się wydobyć cię z niego.
— Zawsze łatwowierny — rzekł do ’książę Andegaweński — nie trzeba mieć sumienia, aby go zwodzić.
Podano świeże konie, których dosiadłszy, obadwa wraz z d’Aubigné, ruszyli galopem.