Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Scena, jaką miał z królem książę Andegaweński, dała mu poznać okropne jego położenie.
Ulubieńcy króla, ukazywali mu upadek Gwizyuszów i tryumf Henryka, większemi, niż były w rzeczywistości; słyszał głos ludu, wołającego Niech żyje król i Liga!
Czuł się opuszczonym od osób, które go bronić miały.
Opuszczony od familii, zmniejszonej przez otrucia i zabójstwa, rozdzielonej przez niezgody, wzdychał zwracając oczy ku przeszłości i myśląc, że w walce z Karolem IX-tym, miał przynajmniej dwie pełne poświęcenia duszo i błyszczące głównie, jakiemi byli; Coconas i La Mole.
Żal straconych korzyści, jest jednym z najcięższych wyrzutów sumienia.
Pierwszy raz w życiu czujce się samym, książę Andegaweński wyrzucał sobie stratę Coconasa i La Mola.
W owym czasie, siostra Małgorzata kochała go i pocieszała.
Jakże wynagrodził tę siostrę?...
Pozostała mu matka, królowa Katarzyna. Lecz matka nigdy go nie kochała. Nigdy go nie używała, jak innych, to jest: nie był w jej ręku narzędziem i w tym względzie, oddawał sobie sprawiedliwość.
Jeszcze niedawno miał jedno przychylne serce i jeden miecz, więcej wart, niż sto innych.
Bussy! waleczny Bussy! przyszedł mu na pamięć.
Uczucie, jakiego doznawał Franciszek, podobne było do wyrzutów sumienia, bo obraził Bussego, aby zobowiązywać pana de Monsoreau.
Chciał zobowiązywać pana de Monsoreau, bo on znał jego tajemnicę, tę znał już król więc pana de Monsoreau nie było się co obawiać.
Napróżno się poróżnił z Bussym; czyn to, o którym wyraził się jeden wielki polityk, że był więcej niż zbrodnią, bo był błędem.
Jakąż miałby pociechę wiedząc, że Bussy wdzięczny, a zatem i wierny, czuwa nad nim; Bussy niezwyciężony, ulubieniec wszystkich, mający odważne serce, silną dłoń i zręczność, co wszystko sam Bóg tylko daje.
Gdyby Bussy czuwał nad nim, byłby pewnie wolnym i zemściłby się...
Lecz] jakeśmy powiedzieli, Bussy raniony w serce, schronił się do namiotu, a więzień pozostał na miejscu, pięćdziesiąt kroków nad fosą i obok ulubieńców króla, mogących wpaść niespodziewanie.
Przytem, dziedzińce pełne były szwajcarów i żołdactwa.
Przysuwał się i odchodził od okna, zapuszczał wzrok w fosę; lecz głębokość strwożyłaby najwaleczniejszego, a książę Andegaweński nie bardzo był odważnym.
Co chwila jeden ze straży, to Schomberg, to Maugiron, to Epernon, to Quelus, wchodzili, nawet bez oddania pokłonu i otwierał: okna, szafy, patrzyli pod łóżka i pod stoły, oglądali firanki i prześcieradła.
Co chwila wychylali się z balkonu i w fosę patrzyli.
— Na honor — rzekł Maugiron, wchodząc dla poszukiwań — ani się ruszę z salonu, gdzie w dzień, przyjdą mię przyjaciele odwiedzać, a w nocy, nikt nie przebudzi.
— Właśnie — rzekł d’Epernon, znać, że byliśmy wodzami, a nigdy żołnierzami; nie umiemy wytłumaczyć sobie znaku...
— Jakiego?... — zapytał Quelus.
— Jaki dał król, abyśmy strzegli księcia nie patrząc na niego.
— Tem lepiej, snadniej go pilnować, jak patrzeć na niego.
— O! nie spuszczajmy go z oka, zrobił uwagę Schomberg, dyabeł przebiegły...
— Nic przebiegłość nie nada, aby przejść przez ciała czterech jak my, zuchów.
Epernon wyprostował się i musnął wąsa.
— Ma słuszność — rzekł Quelus.
— Prawda — odpowiedział Schomberg — myślisz, że książę Andegaweński tak głupi, aby chciał przez naszę galeryę uciekać? Jeśliby chciał uciec, dziurę w murze przewierci.
— Czem? nie ma broni.
— Są okna — rzekł bojaźliwie Schomberg, który sobie przypomniał, że sam zmierzył głębokość fosy.
— A! okna! brawo!... — zawołał d’Epernon — widać, że skakałeś z wysokości czterdziestu pięciu stóp.
— Przyznam się, że czterdzieści pięć stóp...
— Dla niego! on tchórz i kuleje.
— Schomberg!
— Mój kochany — mówił d’Epernon — wiesz, że się niczego nie lękam; ale te przeklęte nerwy...
— Może — mówił poważnie Quelus — ci, których pozabijał w pojedynkach, ukażą mu się tej nocy.
— Nie żartujmy, zrobił uwagą Maugiron, wiele czytałem o ucieczkach za pomocą prześcieradeł.
— Słuszna uwaga Maugirona — rzekł d’Epernon — w Bordeaux widziałem więźnia, który uciekł w ten sposób.
— A widzicie — mówił Schomberg.
— Tak — odparł d’Epernon — ale potrzaskał sobie golenie i głowę rozbił; prześcieradło było krótsze o trzydzieści stóp, musiał skakać i tym sposobem uwolnił ciało z więzienia, a duszę z ciała.
— Prócz tego, jeżeli ucieknie — mówił Quelus — będziemy go ścigać.
— A to będzie dla nas stosowniejsza rola, jesteśmy bowiem myśliwemi, a nie strażnikami.
Skończono na tem rozmowę, że co godzina odwiedzać będą pokój księcia.
Ulubieńcy króla mieli słuszność sądząc, że książę nie będzie się kusił uciekać, zważając na przykre i trudne położenie.
Nie dla tego, aby mu odmawiali przebiegłości, dał jej albowiem dowody, w chwili kiedy przez trzy noce, w czasie świętego Bartłomieja, Małgorzata go przyjmowała.
Co chwila, blada postać księcia ukazywała się w oknie wychodzącem na okop Luwru.
Za fosą, ciągnął się placyk nie wielki, a za tym placem, widać było Sekwanę, lśniącą jak zwierciadło.
Z drugiej strony rzeki, piętrzył się olbrzym; to była wieża Nesle.
Książę Andegaweński z całą uwagą patrzył na zachód słońca; pilnie spoglądał na owe lekkie przejścia ze światła do ciemności.
Wzrok jego unosił się nad starym Paryżem, nad jego dachami, ozłoconemi ostatnim promykiem zachodzącego słońca i osrebrzonemi pierwszym promykiem księżyca; następnie uczuł ogarniającą go trwogę, widząc nad Luwrem zawieszoną chmurę ciemną.
Pomiędzy innemi słabościami, książę miał i tę, że lękał się piorunów i grzmotów.
W tej chwili, chciałby mieć przy sobie ulubieńców króla, chociażby mu i urągali.
Jednak nie mógł ich przywołać, nie chcąc narażać się na żarty.
Rzucił się na łóżko; niepodobna zasnąć. Chciał czytać; litery skakały mu przed oczami, jak czarne szatany; chciał pić, lecz wino zdawało mu się gorzkie; pochwycił lutnię Aurillego, zawieszoną na ścianie, lecz drganie stron, usposabiało go do płaczu.
Zaczął kląć jak poganin i tłuc, co znalazł pod ręką.
Był to zwyczaj familijny.
Ulubieńcy króla drzwi uchylili, ażeby zobaczyć zkąd pochodzi hałas; zahaczywszy, że książę tym sposobem się rozrywa, zamknęli drzwi, co jeszcze mocniej go rozgniewało.
Właśnie miał rozbić krzesło, gdy posłyszał szczęk szyby i uczuł ból w lędźwiach.
Myślał naprzód, że był raniony z kuszy, i że jaki sługa królewski strzelił do niego.
— A! zdrajco, a! podły — mówił — ty śmiałeś do mnie strzelać?
I potoczył się na kobierzec.
Padając, dotknął ręką czegoś twardego, nierównego i Ciężkiego.
— To kamień — rzekł — ale przecież wystrzał słyszałem.
Wyciągnął nogę i chociaż go bolała, poczuł, że nie jest ranionym.
Podniósł kamień i opatrzył szybę.
Kamień był tak silnie rzucony, że przedziurawić szkło, a nie rozbił.
Zdawał się być owinięty papierem.
Myśli księcia inny przybrały kierunek.
— Czy kamień rzucony był przez jaką przychylną mu osobę?
Pot wystąpił mu na czoło; bo nadzieja, jak rozpacz ma swoje niepokoje.
Zbliżył się do światła.
Kamień owinięty był papierem, obwiązany sznurkiem jedwabnym.
Zerwać jedwab, odwinąć papier i przeczytać, było dziełem jednej sekundy; uczuł się zmartwychwstałym.
— List!... — pomruknął, ukradkiem patrząc w około siebie.
I wyczytał:
„Czy ci smutno? a lubisz powietrze i wolność? Wejdź do gabinetu, gdzie królowa Nawarska ukrywała twojego przyjaciela, La Mola; otwórz szafę, za paczką pończoch znajdziesz podwójne dno; za tem dnem jest drabinka jedwabna; przywiąż ją do balkonu, a dwóch silnych ludzi będzie czuwało nad tobą. Silny koń zaniesie cię w bezpieczne miejsce.
— Przyjaciel!... pomyślał książę — nie wiedziałem, że mam przyjaciela. Któż jest tym przyjacielem, który myśli o mnie?
Zastanowił się chwilę i pobiegł do okna; nie było nikogo.
— Miałażby to być zasadzka? — pomruknął Franciszek, którego wszelkie uczucia zabijało niedowierzanie. — Naprzód, trzeba się przekonać, czy ta szafa ma podwójne dno i czy tam jest drabinka?...
Książę bez światła, udał się do gabinetu, do którego tylekroć wchodził ze drżeniem serca, spodziewając się w nim zastać królowę Nawarry jaśniejącą pięknością, którą cenił wysoko i więcej kochał, jak przystoi na brata.
Tym razem, serce poczęło mu bić okropnie.
Otworzył szafę, obmacał deski i na dole znalazł kryjówkę.
Otworzył ją i napotkał jedwabną drabinkę.
Jak złodziej uchodzący z łupieżą, książę uciekł ze swoim skarbem
Dziesiąta wybiła.
Spodziewając się odwiedzin swoich strażników, schował drabinkę pod poduszkę krzesła i usiadł na niem.
W pięć minut, wszedł Maugiron w szlafroku, trzymając gołą szpadę pod pachą i stoczek w ręku.
Wchodząc do księcia, mówił do swoich przyjaciół.
— Niedźwiedź się wścieka, trzeba być ostrożnym, aby nie pożarł.
— Zuchwalec! — pomruknął książę.
— Zdaje mi się, że Wasza książęca mość do mnie mówiłeś? — dumnie zapytał Maugiron.
Książę powściągnął gniew, rozumując, że kłótnia może przeszkodzić ucieczce.
Odwrócił się tylko tyłem na krześle.
Maugiron, idąc za staremi podaniami, obejrzał prześcieradła i okna, zobaczył szybę stłuczoną, lecz sądził, że książę to zrobił.
— A co, żyjesz Maugiron? — zawołał Schomberg — kaszlnij, abyśmy wiedzieli o tobie.
Książę trzaskał palcami z niecierpliwości.
— Mój niedźwiedź jest spokojny i łagodny.
Książę gorzko się uśmiechnął.
Maugiron nie mówiąc słowa, wyszedł i drzwi za sobą na podwójny spust zamknął.
Kiedy został sam, rzekł:
— Bądźcie baczni, panowie, bo niedźwiedź jest zręczny.