Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panicz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Wydanie | szóste |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nastał dzień święty, odczuty nietylko przez ludzi, ale jakby i przez całą naturę. Dzień wigilji Bożego Narodzenia. Biało i roźno. Pola zawalone śniegiem, że tylko szarzeją na widnokręgu ciemne zarysy chałup wiejskich, zanurzonych w białych mgławicach. Alabastrowa, chrupka masa śniegu pokryła słomiane strzechy, jak torty lukrem, drzewa oblepiła mroźna, kryształowa sadź tak szczelnie, że każda gałązka wyglądała jak by umaczana w miałkim cukrze. Przepych bieli ustroił świat suto, dziewiczo a chłodno, pachniało świeżością i lodem w powietrzu. Niebo nabrało jasnych refleksów, perłowo błękitnych z odcieniem seledynu, tak delikatnych, jak bywa cień na śniegu od przelatującego ptaka.
Mętność atmosfery, oraz pływające chwilami śnieżne tumany, nadają krajobrazom smętnej charakterystyki zimowej.
Las turowski szumiał cicho, jednostajnie pod mroźną sadzią, sosny dźwigały na sobie wielkie płachty śniegowe, które czasem ciężarem swym opadając sprawiały lekki, miękki szelest. Tutaj lekkie mgły śnieżne z pól nie miały wstępu, natomiast drzewa porozumiewały się z sobą błyskającemi wśród nich iskierkami drobnych kryształów. Gdy bór mocniej zaszumi, gdy następuje górna rozmowa czubów drzewnych, wówczas w lesie pada obfity, suchy śnieg niby siany przez olbrzymie sito, czasem ptak trzepocący się w koronach sosen wywołuje nagłą sypką lawinę. Zresztą cisza panuje tu uroczysta, jakby las oczekiwał zabłysnięcia na niebie pierwszej gwiazdki, by chrzęstem swym wznieść kolendę wigilijną. Tę modlitewną, nabożnie skupioną ciszę zmącił nagle hałas jakiś, idący z głębin leśnych czeluści, przykry trajkot kołatek i w ślad za tem wrzaski ludzkich, podnieconych głosów.
Marjan Turski ścisnął mocniej strzelbę i przygotowany do strzału, czekał. Zbliża się naganka. Baczność!
Turski patrzy przed siebie z zimną krwią, groźny, ale spokojny, jak potrzeba dla pomyślnego mordu.
Zahuczały na linji gęste strzały, jednocześnie Maryś ujrzał pomykającego wśród pni drzewnych lisa. Leśny zbój sunął jak ruda linja, śmigając zwinnie, wlókł kitę, nosem ostrym węszył niebezpieczeństwo. Turski opanował myśliwską gorączkę, pozwolił zwierzęciu zbliżyć się dostatecznie. Buchnął strzał. Lis majdnął parę razy w konwulsyjnym skoku i zarysował się rudą plamą na śniegu, rozciągniętą w martwym spokoju. Tuż za lisem, wbrew naturze, sadził sprężyście bury szarak, Maryś położył go dubletem. Poczem ucieszony trofeami pospiesznie nabijał strzelbę, gdy nagle zabrzęczało coś na drodze, poza nim. Zły za niespodziewany hałas odwrócił się gwałtownie i... skamieniał. Wszystka krew spłynęła szybko do serca, które zaczęło bić nienaturalnie. Na gładkiej, leśnej dróżce jechał strojny zaprzęg. Sanki małe, jak cacko, w nich jakiś obcy mężczyzna i... Maryla Korzycka. Ona, cała w białych, puszystych futrach, różowa i uśmiechnięta, żywo coś mówiła do stangreta, hamującego rozbiegane konie. Ujrzawszy Marysia tuż obok drogi, zbladła i zatrzęsła się jakby z przerażenia. Jej towarzysz zauważył to, badawczo spojrzał na Turskiego. Mijali go właśnie. Wtem Maryla widocznie już otrzeźwiona, skłoniła się głową młodzieńcowi, ale zawołała prawie ostro:
— Pańskie strzały spłoszyły nam konie!
Mignęły Marysiowi w oczach rozhukane cuganty, zdobne w bogate pióropusze, ponsowa wspaniała siatka, dźwięknęły głośne jańczary i sanki popędziły naprzód, ginąc w mętnej perspektywie leśnej. Turski stał bez ruchu, tylko w uszach kołatał mu groźny głos Maryli: „pańskie strzały spłoszyły nam konie“ — co to za wyrażenie „nam “? więc jej i temu zgarbionemu mamutowi, co przy niej siedział? Ach tak! to jej narzeczony baron Poszyngier, miljoner, a ja... ja spłoszyłem im konie.
Maryś zaśmiał się, ale był to śmiech zdławiony, zgoła nienaturalny. Oprzytomniał, bo otoczyli go myśliwi, winszując zdobyczy. Zaczerniało od ruchliwego mrowia naganiaczów.
Paszowski wołał tubalnie.
— Osobliwość, panie mój! Zając na lisie leży, śmierć ich pogodziła. Ale sadzili na pana jak po drucie, dobre strzały, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. A ja zabiłem jakieś stworzenie przedpotopowe, które już chciało mnie pożreć.
— Tato zabił kunę — odezwał się Teoś — duza, bo juz starla.
— Ot, milczałbyś, jak nie masz czegoś mądrego do powiedzenia! Ale za to widziałem Djanę we własnej osobie, wprawdzie w najprzykładniejszej zgodzie z Akteonem, co jednak nie dowodzi, że z czasem go przemieni w jelenia...
— I psyprlawi mu rlogi, ha, ha ha! Śmiał się Teoś.
Denhoff trącił Paszowskiego bez ceremonji.
— Niech pan uważa... Turski. — rzekł z naciskiem.
Paszowski sapnął gniewnie.
— Więc niech ją sobie raz wyperswaduje. Dalibóg! co mu po niej, kiedy tam już inny na kwaterze i wstyd nawet, panie mój!
Maryś udał, że nie słyszał, Denhoff zagadywał, aż rozeszli się na nowe stanowiska.
Turski nic już nie zabił, nie uważał na śmigające szaraki, nawet w zakładzie, gdzie były sarny, nie pozbył się swej apatji. Stawał na stanowisku biernie, patrzał na śnieżną przestrzeń, na sosny obłożone śnieżnemi runami i myślał, że są tak samo białe, jak Maryla w swych futrach i tak samo chłodne. Przyszły mu do głowy dziwaczne refleksje nad życiem i wynikami jego. Dlaczego Maryla samą siłą uczuć i pragnień olbrzymich, jakie on dla niej żywi, nie należy do niego? bo i on jest dla niej tym jednym wybranym, ku któremu dąży jej cała istota, to się odczuwa, a ona idzie w inną stronę. Gna ją tam jakaś moc niepojęta, może wola rodziny, ale czyżby Maryla!... nie, prędzej tożsamość środowiska. Urosła, żyje ciągle w zatęchłej atmosferze przesądów niezdrowych i niezwalczanych. Jej rodzina, będąca tylko szlachecką z rodowodu; ale plutokratyczną ze stanowiska społecznego, uchodzi we własnem przekonaniu za arystokrację i nasiąka zakaźnemi dla się miazmatami. Z tego powodu Maryla, którą natura stworzyła inną, ale wychowanie spaczyło, poszła oto w kierunku przeciwnym od swych marzeń, lecz odpowiedniejszym dla istnienia. Pchana siłą nawyknień wytrwa całe życie w tej samej uperfumowanej nicości, tylko będzie zawsze łaknęła czegoś innego, co przeczuwa instynktownie w związku z człowiekiem kochanym. Powinien panować inny ustrój świata, naprzykład w dobieraniu się małżeństw niechby decydowały nie same kobiety, lecz i mężczyźni, którzy obecnie mają tylko rolę inicjatorów; oświadczywszy się są przygotowani na przyjęcie lub odmowę, zatem czekają wyroku, samoistnie nic działać nie mogą. Ale gdyby prawa pod tym względem były równe, wówczas można walczyć o zdobycie kobiety najdroższej, bo pragnąc, jej i odczuwając jej skłonność dla siebie, przezwycięża się wszystkie przeszkody. Bierze się kobietę jak swoją, bez skrupułów. Byłyby nadużycia, to rzecz zwykła, ale w wielu wypadkach ułatwiłoby się szczęście ludziom. Dawniejsze porywanie kobiet na żony nazywają barbarzyństwem, dzikością obyczajów, jednak wtedy mężczyźni mając większe praw w tej kwestji bywali szczęśliwsi, bo nie było konwenansów często uciążliwych, ani dzisiejszych obwarowań. Może i kobiety były szczęśliwsze?
Maryś zastanowił się.
— Czyby jednak kobiety nie przechylały się raczej do praw dzisiejszych, gdzie wybór męża całkowicie im pozostawiony? Napewno tak, zawsze któraś strona jest pokrzywdzoną. Teraz muszę patrzeć, jak Maryla jest zaręczoną z drugim, potem usłyszę o jej ślubie i muszę cierpieć w milczeniu. A ona?... Czemu jednak ona jest tak obojętną?... Nie kocha Poszyngiera, to fakt, więc czemu?...
Po skończonem polowaniu myśliwi zeszli się koło sań, wiozących zdobycz. Denhoff przestrzelał wszystkich i najwięcej zabił, Paszowski ogłosił go królem. Stanisław Rymsza miał również dużo na rozkładzie, nawet Perzyński, tylko Teoś Paszowski ani jednej sztuki, Maryś zaś prócz ostatniego lisa i zająca, dwa jeszcze poprzednie szaraki.
— Na pana szły sarny, kozioł był godny podziwu. Czemu pan nie strzelał — pytał Rymsza. — Dziwiłem się i posądzałem, że się pan chyba zdrzemnął pod tą sosną, bo żeby takie sztuki puścić...
— Co też pan mówi?! — oburzył się Paszowski — zawołany myśliwy, jak pan Marjan, spałby na stanowisku, to się jeszcze największej fujarze nie zdarzyło, nawet mojemu Teofilowi....
— Już tato zacyna krlotochwile...
— Panu Marjanowi baba, panie mój, przejechała drogę i stracił szczęście.
— Tss! Ale to była panna Korzycka, dla takiego widoku można z polowania zrezygnować — wycedził Perzyński.
A Paszowski spytał.
— Cóż pańska eskapada do Warszawy, w celach matrymonialnych? Nie udała się, hę!
— Tss! Za dużo pan posiada wiadomości.
— Ho, ho! ja wiem wszystko, nawet jak rośnie łozina, panie, na koszyki.
Perzyński zmieszany spojrzał na pana Wojciecha ponuro. Zaczęto się żegnć. Brewicz, Leśniewski, Perzyński, rozjechali się, każdy osobno, duże zaś sanie worczyńskie zabrały obu Paszowskich, Denhoffa, Rymszę i Turskiego.
— Spieszmy się do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, bo rychło błyśnie gwiazdka, pani matka będzie burczyć.
— Obiecaliśmy mamie być na piątą, więc zdążymy. Kto to jedzie naprzeciw? — spytał Turski.
Stangret odwrócił się z kozła.
— To starszy panicz z Zapędów, jedzie pewno znowu do Okorowa, do tej narzeczonej, Anielki Ratynianki.
Sanki zrównały się. Gustaw wychylony zawołał pierwszy, zatrzymując sanie.
— Panowie z polowania?
— Tak jest, a pan... na polowanie? — huknął Paszowski.
Trafione! Jadę sobie przy księżycu na... upatrzonego.
— Eee! Chyba już na konsumowanego, w ciepłej chałupie w Okorowie.
Gustaw zaśmiał się cyniczne.
— Nie, bez żartów, jadę na wilję do tej starej purchawki, panny Balbiny Tulickiej.
Winszuję! Przyjmie pana stuletnim majonezem, ale popić da miesięcznym cienkuszem, niby to senatorskiego miodu, bo taka tam proporcja w potrawach. Życzymy, aby się pan nie udławił struclą, z przeszłorocznych świąt, lub....
Lecz Denhoff przerwał Paszowskiemu.
— Ależ widzę po minie pana Gustawa, że jedzie na świeżutką sardynkę w Okorowie, przy której wszelkie archaiczne smakołyki Tulickiej idą w kąt.
Zniecierpliwiony Maryś, kazał jechać stangretowi dalej, Gustaw zawołał jeszcze.
— Nie zatrzymuję, bo już o tej porze wszyscy porządni ludzie siadają do stołu, na sianie, ha, ha! Ja się wywinąłem z tego szablonu i umykam.
— I będę spożywał rybkę na surowo, także... na sianie, zatem powodzenia — wołał już za nim. Paszowski, do towarzyszów zaś rzekł:
To, panie mój, ananas, z pod ciemnej gwiazdy. Dopust Boży mieć takiego synala..
— Psecie tato, znalazł kogoś gorlsego niz ja — ucieszył się Teoś.
— A już wolę ciebie, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, boś niezbyt mądry, ale spokojny.
— Tyz nie barldzo wielki komplement.
W Worczynie panowie tylko się przebrali i zaraz nastąpiła wieczerza. W domu państwa Turskich wszelkie uroczystości odbywano bardzo patryjarchalnie. Więc i teraz rodzice Marysia łamali się opłatkiem, naprzód ze wszystkimi przy stole, potem w garderobie ze służbą. Całując syna, pan Turski rzekł.
— Bądź szczęśliwy, ale pamiętaj, że jesteś jedynakiem spadkobiercą Turskich i ich tradycji.
Marjan odrzekł ze smutnym uśmiechem.
— Trudne zadanie, ojcze, pogodzić moje szczęście... z twoją wolą.
— Z tra...dy...cją, powtarzam.
— To martwe słowo i... źle obecnie zastosowane. Ty ojcze nadajesz mu ważność i wysuwasz na pierwszy plan dla osiągnięcia celu. Tradycja? Ach ona tu nie odgrywa roli, tu tylko ojcze twój...
— No, dosyć Marysiu, nie mówmy o tem.
Zasiedli do stołu. Zaczęły się opowiadania myśliwskie, w których Paszowski najgłośniej krzyczał i najbezczelniej kłamał. Zaczął opowiadać o spotkaniu Maryli, lecz Maryś powstrzymał go jednem spojrzeniem.
Pan Wojciech skręcił na miejscu.
— Miałem mówić o sarnach w lesie turowskim, ale już wolę sięgnąć w przeszłość, kiedy to na pewnem polowaniu, goniąc za sarnami, powiesiłem się na drzewie razem z koniem. Ale wyborny ten majonez, pani mateczko. Dalibóg!
— Szczególne sarny, za któremi goni się konno — rzekł Denhoff.
— No, zapewne, pan ich nie mógł widzieć, bo to były sarny z mojej młodej epoki, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. Otóż, panie mój, jestem ja na wielkich łowach w lasach radziwiłłowskich na Wołyniu. Cały miesiąc trwały obławy, na różne sposoby, pańskie i chłopskie. Oho! jedzie barszczyk z uszkami! Delicje! Aż razu jednego na polowaniu par force z chartami, zapędziłem się za szarakiem tak gorliwie, że zająca charty dawno rozerwały, a ja gnałem na przepadłe wciąż naprzód. Pędem wpadliśmy z koniem do lasu, nawinęła nam się sarna, my za nią, panie mój, bałem się, że łeb sobie roztrzaskam, ale koń taki był jucha mądry, że w najszybszym biegu zginał się pod gałęźmi i przesuwał prawie na brzuchu. Więc tedy sarna umyka w gąszcze, my za nią, sarna w leszczynę, my w leszczynę, aż tu raptem sarna hyc! na drzewo wskoczyła, dalibóg! za nim obejrzałem się i mój koń był na drzewie, na sosnę wkroczył, prawda, że niska była i rosochata, aleć zawsze to sztuka. Tymczasem sarna, panie mój, tak zgłupiała na ten ekstraordynaryjny widok, że już się nawet nie broniła i takeśmy się sobie przyglądali wzajemnie, bo jej nie mordowałem. Cóż za barszcz! a uszka? ajaj! jak młodej panienki, język mi ucieka!
— Jakże się zakończył ten flirt myśliwego konno, z sarną na drzewie — spytał Rymsza ubawiony.
— A tak panie mój, że i sarna bała się zeskoczyć z sosny i mój koń, zawieszony na dwóch konarach pod brzuchem, jak na popręgach, ani drgnął. Więcem zeskoczył sam i zwołałem wszystkich myśliwych na widowisko, to ci się zbiegli jak do cyrku, panowie i dojeżdżacze, a co było śmiechu, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, to i nie wypowiem. Dopieroż ja wpadłem na koncept i zawołałem głośno „hop, hop! Hallali!“ a dojeżdżacz panie ryknął w trąbkę sygnałową. A wtedy mój koń jak nie hopnie odrazu z drzewa na ziemię, jak nie runie naprzód, sarna panie w ślad za nim, bo już nabrała odwagi, wyprzedziła konia, ten znowu za nią i zdeptał pod kopytami nieboraczkę.
— Tylko tyle? ja myślałem, że razem wskoczyli na książęcy zamek w Ołyce i że ich tam można do dziś dnia oglądać, jaka curiosum — rzekł Denhoff.
— E! panie mój, zamek w Ołyce, to za wysokie progi na sarnie nogi. Co innego, gdyby się to zdarzyło w Wodzewie, na pański... pałac łatwo kozie wskoczyć, bo niski, panie mój, zresztą tam już tylko menażerji brakuje, nawet dyrektor już jest, w osobie Wrońskiego.
— Kto skończył uniwersytet w Oxford, ten nie zasługuje na takie żarty — rozgniewał się Denhoff.
A pewnie; O Oxfordczyku nie powiedziałbym tego, ale kto skończył Pacanów, ten w sam raz majster do kóz. Że zaś Wroński Oxfordu nie oglądał, za to ręczę; on trąci pacanowczykiem.
— Co nas Wroński obchodzi — przerwała kłótnię Ira — niech pan lepiej opowie, jak pan żywcem jadł dzika, panie Wojciechu.
— To nic osobliwego, panie mój...
— Tak, to rzecz zwykła, dzika zawsze się je żywcem; i na surowo — ironizował Denhoff z komicznemi giestami.
— Właśnie, że jadłem nie surowego, lecz pieczonego, jeździłem sobie na bestji cały tydzień, taki był zażarty odyniec! głód mi dokuczył, więc wyrzynałem słoninę z karku dzika i piekłem ją...
— Na jego czaszce, tak? — podchwycił Rymsza.
— Ale gdzietam! Słoninę zasadzałem na kordelas i opiekałem nad palącą się głownią, w powietrzu, odyniec zaś wciąż biegał jak wściekły. Cóż za sztuka jedzie! Karp w szarym sosie. Teoś jedz... bo to z rodzynkami.
— Że też temu odyńcowi nie zechciało się położyć? to dziwne! — odezwała się Ziula.
— Hę! dziw? Nie bardzo; jego przecie trochę bolał kark, więc biegał.
— Zresztą pan pewno po zjedzeniu karku i do szynek się zabrał — prawda? — spytał Maryś.
Wybuchnął śmiech.
— Do szynek? Hm! Znakomity karp! a jakże panie mój, jadłem i szynki, przez tydzień tom go tak objadł, że tylko szkielet świecił.
— I jeździł pan jeszcze na szkielecie, może wysysając mózg z czaszki?
— Nie, szacowny „Paniczu“, mózg z dzika zostawiam dla tych, co swego nie mają, przeto szwankują na dowcipie i umyśle, mnie on nie potrzebny.
— To pewno dla mnie ten mózg, to pod moim adresem docinek rzekł Teoś.
— Owszem, tobie także by się przydał, innym również. Mózgu nie ssałem, alem dla jejmość żony przywiózł niezgorszy woreczek sierści z dzika i jego kły.
— Myślałem, że pan jadł dzika razem z sierścią, to by tłómaczyło pańską szorstkość.
— Oho! Denhoff obosieczny, „zubastaja szczuka!“ Lepiej panie zaniechajmy kłótni, bo nową rybę wnoszą, aż w nozdrzach wierci od cudnego zapachu sosów. Szkoda czasu na gadanie, taką wilję, jak w Worczynie, to się je w skupieniu. A miodek panie... kasztelański, to nie cienkusz panny Balbiny.
— Ona ma również dobre miody i wina, ale tylko dla siebie — rzekła Ira.
— Słyszałem, że w Połowicach są takie zwyczaje; praktykantom i inżynierowi, który tam prowadzi roboty, dają liche piwo i obiad na ceracie, nawet tańsze potrawy, podczas gdy Tulicka z rodziną je na obrusie, wybredniejsze ma menu i dobre trunki, ale wszystko to razem, na jednym stole.
— Tam się jeszcze lepsze rzeczy dzieją — dodał Maryś — bo często, jak się rodzina pokłóci, to każde z nich przychodzi do stołowego pokoju, ze swoim cukrem i herbatą, a także każde osobno przyjmuje gości, głównie księdza Janusza. Jak on jest w salonie Balbiny, ona go buntuje by do nikogo z jej rodziny nie szedł więcej, w tem uchylają się drzwi, wyłazi czyjaś głowa ze szpary i woła księdza do siebie, tam ponawia się historja, więc, więc biedak idzie do trzeciej, osoby, aż w końcu nasłuchawszy się rodzinnych skargi i żalów, jednych na drugich, wychodzi z pałacu, jak z kąpieli, spocony.
— Osobliwy to dom, panie mój! Teoś jedz, bo to z makiem, znasz przysłowie. Pyszne łamańce, pani dobrodziko. A będzie szuszenina i kisiel żurawinowy?...
— Będzie, będzie, jak zwyczaj każe, dziewięć potraw. Nawet będzie kutia.
— To rozumiem! I dla zagórskich gości nakryte, a jakże!
— Wracając do Tulickiej — rzekł Rymsza — czy to ona kiedyś posłała na stację po nauczycielkę takim wózkiem w deskach od wożenia nawozu?
— Ach nie, ona przecież stara panna. To Korzycki z Zapędów, pokłóciwszy się z żoną o poprzednią nauczycielkę, posłał tak po nową — rzekł Turski ojciec. Ale wózek powrócił z dworca pusty, tylko nauczycielka poleciła fornalowi powiedzieć swemu panu, że jeśli on jeździ takiemi ekwipażami, to ona niema poco jechać do Zapędów, bo przywykła do innych. Kazała mu przytem nawymyślać i tym samym pociągiem odjechała.
Paszowski zaśmiał się.
— Jeżeli Gutek spełni swą solenną obietnicę daną starej Ratyniowej, w Okorowie, że się ożeni z jej córką, to Korzycki poszle taki ekwipaż po synową, może z lepszym skutkiem.
— Czy to już do tego dochodzi?
— O! Gutek nie próżnuje — rzekł Denhoff. — Codziennie o północy, stangret Gustawa wyprowadza cicho konie za bramę folwarku, wytacza tarantas, i jazda w konkury. Rano konie są w pianach, więc gdy Korzycki pyta, co to znaczy, nauczony stangret odpowiada, że to „zmora“ w nocy konie tak zajeżdża, i tak dotąd udaje się sztuka. Opowiadał mi to Skórski.
— Korzycki jest sprytny — mówił ojciec Ireny, on zaczai się kiedy na tę zmorę i złapie ją w osobie synka. Wtedy będą łozy, jak już raz podobno były. Ale Gucio rezolut, ledwo się wydostał z pod śledztwa, już znowu inaczej bryka.
— Siedział podobno w ulu, teraz się odświeża.
Pan Turski westchnął, jakby pod ciężarem wielkiego brzemienia. Rzekł poważnie.
Smutne to, że w naszej okolicy tak mało jest ludzi godnych wysokiego stanowiska obywatela kraju. Wielcy obszarnicy, jak Tulicka i Korzyccy, są jedynie przedmiotem żartów i krytyki, bo na nic więcej nie zasługują. Z tego powodu mamy duże szkody, kultura powinna iść z górę a tymczasem stamtąd idzie tylko zgorszenie. Taki Korzycki, nie potrafi sprzedać kupcowi w próbce czoło pszenicy, potem zaś oddaje mu prawie plewy i kłóci się, procesuje, czyż nie zatraca wiary i zaufania do obywateli? Ależ on robi. gorsze szantaże, mówić się o nich nie chce. I to jest obywatel, to polak?
— Wroński zagrał z nim w jego dudkę i o dziwo! prześcignął Korzyckego w sprycie — zawołał Denhoff. — Kupował u niego torf. Korzycki ściągnął po pięć rubli za furę z naszą odstawą, więc Wroński wet za wet kazał wozy podwyższyć drugie tyle, tak, że każdy wóz zawierał w sobie dwa; fury te zaprzężone w czwórki wyglądały jak... okopy wodzewskie. Ale trzeba było widzieć minę Korzyckiego.
— Krzyczał pewno „jak niewiem co! oszukaniec jesteś“, prawda?
— Przeciwnie! wpadł w doskonały humor, zawołał wprawdzie, jak nie wiem co, ale bardzo wesoło i zapewnił, że mu się okrutnie Wroński podobał z tego postępku, że się dorobię ogromnej fortuny, bo mam sprytnego rządcę.
— A co! To właśnie charakterystyka Korzyckiego, tylko o tej fortunie źle trafił, pan i dorobienie się majątku, szczególnie z Wrońskim, to dwie rzeczy całkiem różne.
— Słusznie! zresztą jedynie z Korzyckim postąpił wedle jego systemu. Ja gdy mam w kieszeni 500 rubli czuję, że żyję jako tako, ale gdy mam tylko 100, wegetuję.
— A to się już pewno zdarza co raz częściej — rzekł stary Turski.
— Skąd pan wie?
— Domyślam się.
Denhoff posmutniał, twarz zaczęła mu drgać nerwowo. Ale prędko powrócił do równowagi, z komiczną miną zawołał.
— Ha! Jeśli w kieszeni zostanie mi tylko płótno, będę naśladował Gucia, wekselki, różne tam lichwiarskie, zakulisowe interesa. Ca ira!
— Ach dosyć o Korzyckich! — wstrząsnął się pan Turski, — pragnąłbym, aby nie tylko podczas takich uroczystości jak dzisiejsza, lecz wogóle, raz na zawsze nazwisko to wymazanem było z naszego słownika. By śladu nie zostało obrazu szalbierstwa...
— Kto jedzie na pasterkę — spytała nagle Irena, przerywając ojcu niemiłą dla Marysia przemowę.
Otrzymała wzamian niechętne spojrzenie pana Turskiego i wzrok Marysia wzburzony a pełen wdzięczności. Denhoff patrzał również na Irę z uznaniem. Po chwilowej ciszy powtórzyła swe pytanie.
— Jedźcie wszyscy młodzi, noc śliczna — rzekła pani Turska. — My z ojcem zostaniemy.
W tem Paszowski, od dłuższego już czasu zamyślony, jakby nie uważający na to, co mówiono, rzekł nagle.
— Obywatele, panie mój, obywatele! Dalibóg, że to pusty dźwięk! Polak, to co innego, najwięcej zaś znaczy określenie — człowiek. Jak jestem dobrym człowiekiem, to jestem dobrym obywatelem świata całego, bez względu na mój fach, czy ziemiański, czy szewski, czy kupiecki, czy jakikolwiek. To tylko u nas utarło się, że jak podlega krytyce obywatel-ziemianin, to panie mój, wielki gwałt! jeśli zaś naprzykład, szewc, to się mówi „no, nic dziwnego“. Tymczasem to jest stronne. Cóż to, czy obywatela Bóg ulepił z innej gliny? Do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, to absurd panie mój! Wśród obywateli znam takie jednostki, że porządny, uczciwy szewc mógłby i powinien ręki mu nie podać. Jak ktoś jest tylko rządcą, dzierżawcą, lub dajmy na to aptekarzem, przemysłowcem i tak dalej i dalej, to się uważa go za coś niższego niż obywatel ziemski, obywatel jest jakby w aureoli. Z jakiej racji? Niech będzie skończony pasorzyt, nicpoń, nawet łotr, ale obywatel-ziemianin, to mi dopiero zasługa! Nie przeczę, że jest to najniezależniejsze stanowisko, lecz nie jedyne dla osiągnięcia chwały.
Pan Turski był trochę zirytowany, Denhoff również. Pierwszy uczuł się urażony ze swego stanowiska poważnego obywatela, któremu zaprzeczają prawa trzymania batuty społecznej, drugi z widzenia arystokratycznego, bo uważał, że prym na święcie mają tylko obywatele-ziemianie. Odezwał się Turski:
— Przyzna, pan jednak, panie Wojciechu, że obywatel, wogóle ziemianin, jest to karmiciel całego społeczeństwa, zatem to jednostka wybitna. Widziałem kiedyś obraz przedstawiający oracza, do którego wybiega z pobliskiego miasta cała zgraja ludzi z łyżkami w rękach, błagając go o chleb powszedni. W tej gromadzie widać kupców, lekarzy, prawników, rzemieślników, klasę robotniczą, wszystko to na ziemian patrzy, na ich pracę i produkta. Nie zaprzeczy pan, że obywatelstwo ma głos miarodajny w kraju, że my jesteśmy osią i wszystko się koło nas kręci, wszystkie szprychy społecznego koła.
— Kraj nasz jest osią, my zaś obywatele jesteśmy jedną z wielu szprych społecznego koła.
— W każdym społeczeństwie zawsze być musi uprzywilejowana klasa ludzi, taki układ świata, tą klasą jesteśmy my, — dodał Denhoff.
— Jeszcze nie pan — w każdym razie — odciął Paszowski. — Tu może stanowić i przeważać szalą czyn jakiś intensywny i szlachetny, nigdy sam tytuł obywatela. Powtarzam, że to pusty dźwięk, dzwon w który wiele warstw nauczyło się uderzać na chwałę obywatelom, bez uwagi na to, z jakiego jest metalu i czy ma serce. Tymczasem ten dzwon bywa często, ach! panie mój jakże często trąbą, zwykłą trąbą miedzianą, nawet zardzewiałą. Ale dmie w nią sam i dmą inni, ci co ich olśniewa tytuł obywatela, najczęściej drugi obywatel, naiwny a biedniejszy. W naszej okolicy człowiekiem solidnym zatem i poważnym reprezentantem ziemiańskiego obywatelstwa jest pan Turski, nasz gospodarz, Brewicz, bardzo szanowna osobistość, no, Korski hrabia, gdyby nie pewne jego poglądy, mniej patrjotyczne i jeszcze paru. Że jednak na miedzianych rurach mam nie zbywa, exemplum panna Balbina i... ale mniejsza, o to, o tem każdy wie.
— Czy to może mnie pan nie dopowiedział? — zaśmiał się Denhoff.
— Pan wie o kim chciałem rzec. Pan zaś mógłby się stać obywatelem ziemskim pod każdym względem — non plus ultra — ale chcąc to sięgnąć trzeba pracy i woli.
— I floty niech pan doda.
— To też to jedno, co jest, jak dotąd, pańskim udziałem.
— Czy pan myśli, że ja się także wszystkim podobam? — rzekł Turski. — Jestem przekonany, że mię obgadują, aż miło.
— Ajej! Czemu nie. Przedewszystkiem robią to miedziane trąby. Zresztą ja, panie mój, doszedłem do przekonania, że ludzie stale się obgadują wzajemnie, to im widocznie potrzebne do trawienia. Niema się czem martwić. Na pana mówią, że pan jest dumny i nazbyt arbitralny, ale tylko tyle, nic więcej nigdy nie słyszałem, bo i niczego się ponadto nie doszukają. Ale naprzykład Gucio K. pewno mówi na mego Teosia, że jest osłem, Teoś zaś na niego, że jest cymbałem. Stosunkowo bywa tak ze wszystkiemi. Teoś słyszysz?
Ale Teoś razem z Ziulą i Rymszą, w salonie, zapalali już świeczki na choince.
Pani Turska powstała, za nią wszyscy i życząc sobie szczęśliwego „za rok“ przeszli do drzewka. Tu zabawa, obdarowywanie się prezentami, niespodzianki różne, drobne lecz miłe. Poczem Ira siadła do fortepianu, pan Turski zaintonował pieśń „Anioł pasterzom mówił“. Zgodny chór głosów z dominującym basem Paszowskiego, rozpłynął się po starym dworze, budząc uśpione po kątach od wielu, wielu lat toż samo echo.
Pieśń natchnęła wszystkich dziwnie, uroczyście, jakby przedwieczna noc betleemska powracała dorocznie, by jedynym powiewem swym rzucić czar.