Pięć minut do północy/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Wojna szalała na całym świecie niemal.
Huk dział wstrząsał powietrze zaczajonej w zagadkowem milczeniu Azji — od morza Marmara do prastarej Mezopotamji i omdlałej w powodzi gorącego słońca Persji.
Wybuchały miny i torpedy koło brzegów Ameryki.
Szrapnele i granaty rozłupywały i ścinały wierzchołki olbrzymów dżungli afrykańskiej.
Krwawe widmo wojny biegło poprzez całą Europę, rzucając siew rozpaczy i zagłady.
Tylko w jednym kraju witano straszliwą zjawę z radością i nadzieją.
Krajem tym była Polska.
Przeżywała ona chwilę sprawiedliwej kary dla tych, którzy podstępem i gwałtem niegdyś rzucili ją na dno nędzy i byli teraz zmuszeni przyznać się do swojej zbrodni, proklamując pod naciskiem polskich bagnetów wskrzeszenie państwa polskiego.
Polacy widzieli zmaganie się zaborców i zrywali się do czynu.
W trzech strzępach dawnej Polski panowały trzy różne kierunki czynu, prowadzącego do odrodzenia ojczyzny.
W Wielkopolsce — legalna walka na polu ekonomicznej obrony prastarej ziemi piastowej, na którą parł kapitał i kolonista niemiecki.
W Kongresówce — dyplomatyczna ugoda, oddziaływanie na myśl rosyjską za pomocą sfer liberalnych i radykalnych.
Plan obłudny, zwodniczy, ciągle się urywający i na nowo wszczynany.
W Galicji samotny człowiek, pełen wiary niezłomnej, otoczony miłością jednych, a nienawiścią drugich, milczący brygadjer, Józef Piłsudski, wskrzesił plan wieszcza narodu polskiego — Adama Mickiewicza.
Natchniony poeta i wielki prorok przekazał swemu narodowi takie słowa:
„Ażeby była jakabądź forma rządu w Polsce, co ostatecznie wyrazi wola narodu, musi być powstanie w Polsce. Ażeby było powstanie w Polsce, musi być, choć jeden pułk polski. A że wy swojego nie macie, musicie go wziąć z rąk demokracji.“
Słowa te skierował niegdyś Mickiewicz do szlachty polskiej, która z biegiem lat niewoli na czyn szalony i śmiały już porwać się nie mogła.
Wytrwały brygadjer i jego pomocnicy, oddani idei walki zbrojnej o niepodległość ojczyzny, tworzyć zaczęli wojsko polskie w Galicji.
Sypnęła się do organizacyj wojskowych młodzież szkolna i akademicka, inteligencja pracująca, robotnicy, chłopaki wszystkich stanów.
Wstąpił do strzelców pogromca Borysa Suzdalskija — Alfred Małachowski.
Inaczej nie mógł postąpić.
Młodzieniec wyniósł z domu gorące pragnienie walki za swój kraj.
Za Polskę walczył ojciec Alfreda i zginął na szubienicy.
Alfred, będąc dzieckiem jeszcze, poprzysiągł za śmierć ojca zemstę Rosji.
Jako uczeń gimnazjalny brał udział w terorystycznych napadach bojówek, trafił do więzienia, a, zbiegłszy, przeszedł granicę rosyjsko-austrjacką i dotarł do Krakowa.
Tu odrazu wpadł w wir życia wojskowych organizacyj.
Czuł się w swoim żywiole.
Wstąpił do kadrówki, tego zarodka sławnej pierwszej brygady.
Ze spokojem i głębokimi przekonaniem śpiewał:

My — pierwsza brygada,
Żołnierska gromada.
Na stos rzuciliśmy swój życia los —
Na stos, na stos!

6-go sierpnia 1914 roku Alfred Małachowski wyruszył z kadrówką pod dowództwem porucznika Kasprzyckiego na front.
Polska rozpoczęła swoją pierwszą wojnę odrodzenia po długich latach ciężkiego letargu.
Nikt nie wiedział, jakie trudności przezwyciężał sztab polski, aż stworzył swoje brygady legjonowe.
Wszędzie były one na czele armij, walczących z Rosją.
Rozkazy dowódców austrjackich odzywały się z wielkiem uznaniem o waleczności i wytrwałości wojska polskiego.
Wysokie zalety bojowe legjonistów porywały także wrogich nam generałów pruskich, którzy polecili nawet swoim żołnierzom wznieść trzykrotny okrzyk na cześć polskich żołnierzy.
Alfred Małachowski bił się w Galicji, na Bukowinie i w Besarabji, otrzymał postrzał w bitwie pod Marmaros-Sziget, gdzie młodzi żołnierze polscy obronili południowo-wschodnie przełęcze Karpat i osłonili Węgry przed najazdem rosyjskim.
Tam do dnia dzisiejszego na przełęczy pantyrskiej pozostała sławna „Droga Legjonów“, a przy niej biały krzyż ze słowami:

„— Młodzieży polska, patrz na ten krzyż!
Legjony polskie dźwignęły go wzwyż,
Przechodząc góry, lasy i wały,
Do Ciebie Polsko i dla Twej chwały.“

Po wyjściu ze szpitala, Małachowski dostał szarżę podporucznika i bił się dalej, przechodząc różne koleje wojny.

Zwycięstwo lub honorowy odwrót zawsze towarzyszyły legjonom, lecz mimo to radości nie było w sercach odważnej młodzieży.
Nie było jej też i w sercu Alfreda.
Od matki mieszkającej w Krakowie i mającej rozlegle stosunki, wiedział o przeciwnościach, piętrzących się na drodze tworzenia wojska polskiego i osiągnięcia przyświecającego mu celu — niepodległości Polski.
Pani Małachowska donosiła o dwucn kuzynach Alfreda, którzy wstąpili do oddziałów Bajończyków i wałczyli po stronie Francuzów.
W legjonach, jak i w całej Polsce, wszyscy życzyli Francji zwycięstwa nad Niemcami, ciesząc się, że młodzież polska sławą się okryła na polu bitwy, walcząc pod sztandarami francuskiemi.
Legjoniści wierzyli, że Francuzi zrozumieją najbliższy cel Polski — obalenie Rosji i wiedzieli, że naczelna komenda nie zgodzi się na wysłanie legjonow na front zachodni.
Ciężkie wrażenie wywarła na nim wiadomość, że bardzo bliski mu brat cioteczny, Wacław Górski, poszedł na ochotnika do wojska rosyjskiego, uwierzywszy w odezwę wielkiego księcia Mikołaja, przeciwko któremu zaciętą i skuteczną walkę prowadziła carowa Aleksandra, wspomagana przez ministra Borysa Stuermera i awanturniczego, ciemnego popa Rasputina.
Z listu matki dowiedział się młody oficer o tem, że jadowity wpływ odezwy wielkiego księcia sparaliżował wszystkie zabiegi około powstania ludności polskiej w zaborze rosyjskim.
Wieści te gasiły radość w sercu Alfreda Małachowskiego, chociaż młody był, a wojna sławą okrywała nowe sztandary polskie i walczących pod niemi żołnierzy.
Ciężki cios spotkał go w bitwie nad Koprzywianką, gdzie nawet arcyksiążę Piotr-Ferdynand w rozkazie swoim z zachwytem i uznaniem wspominał „wielki rozmach wybitnego komendanta, walecznych oficerów i bohaterskich żołnierzy szóstego bataljonu pierwszej brygady legjonów“.
Na odcinku 6-go bataljonu doszło do bitwy na bagnety.
Alfred Małachowski na czele swojej kompanji z karabinem w ręku zderzył się z żołnierzami jednego z pułków syberyjskich.
Nie wiedzieli legjoniści, że w pułku tym służyli liczni Polacy.
Zderzenie było zaciekłe. Oficerowie pracowali bagnetami ramię przy ramieniu z żołnierzami.
Wśród wiary zaczęły się rozlegać okrzyki:
— Za Polskę! Bij!
Wtedy stała się rzecz straszna a nieprzewidziana.
Szara masa stojących w rezerwie sybiraków wypadła nagle z okopów i pobiegła ku Polakom, krzycząc coś, co zagłuszał zgiełk bitwy, trzask karabinów i warkot kulomiotów.
Myśląc, że do nieprzyjaciela nadciągają nowe posiłki, Alfred Małachowski skierował ku nim część swoich ludzi i wraz z nimi, jak orkan, spadł na biegnących.
Kilku strzelców-sybiraków bez życia padło na ziemię, a biegnący na ich flanku oficer, pchnięty bagnetem w brzuch, zatoczył się i krzyknął przeraźliwie:
— Stój! My Polacy! Przechodzimy do was!...
— Stój! Stój! — wołał Małachowski.
— Stój! — powtarzali komendę legjoniści, walczący w pobliżu.
Po zdobyciu okopów rosyjskich Małachowski pobiegł na pierwszą linję, aby porozumieć się z sybirakiem-oficerem.
Długo nie mógł go znaleźć. Nareszcie pokazano mu okop, gdzie umieszczono rannych legjonistów i jeńców. W kącie obszernej skrytki, ze stojącemi w niej kulomiotami rosyjskiemi, Alfred ujrzał postać ludzką, przykrytą szarym szynelem żołnierskim.
— Leży tam oficer... Umarł... — objaśnił jeden z legjonistów, zajętych wyciąganiem karabinów maszynowych.
Małachowski odsłonił głowę zmarłego.
Zobaczył bladą, wynędzniałą twarz, okoloną czarna brodą.
Schylił się nad zwłokami, rozpiął bluzę i, wyjąwszy z zanadrza pugilares, przeglądał dokumenty.
Nagle drgnął i z jękiem osunął się na ziemię.
— Podchorąży Wacław Górski... — przeczytał na jednym z papierów urzędowych.
Rozpacz i strach bezmierny zakradły się do duszy Alfreda.
— Zabijamy rodaków, braci, może ktoś z naszych żołnierzy zabije swego ojca! — szepnął.
Nielitościwy los wystawiał Polskę na najstraszliwszą próbę.
Polacy byli zmuszeni mordować się wzajemnie, rozrzuceni po wojskach Francji, Rosji, Niemiec i Austrji.
Umierali jednakową bohaterską śmiercią, lecz jakżeż różne myśli konały razem z nimi!
Ci, co nie chcieli, lub nie mogli walczyć w szeregach legjonów, ginęli

...jak niewolnik marny,
Zawleczony za włosy przemocą
I rzucony pod topór ofiarny.
Nic nie wiedząc dlaczego i poco?

Ci zaś, co „swój życia los“ sami rzucali na stos, umierali za wolność ludu, za nowe drogi szczęścia i spokoju dźwigającej się z gruzów ojczyzny.
Ostatnia iskra wesołości młodzieńczej, ostatni promyk radości zgasły w oczach Małachowskiego.
Stał się ponury i milczący...
Nie mógłby już spokojnie kierować ogniem przeciwko okopom, gdzie być może czaili się rodacy. Prosił więc o przeniesienie go do kawalerji.
— Jakaż różnica? — pytało go dowództwo.
— Przy szarży konnej łatwiej spostrzec, kogo ma się przed sobą, no, i porozumieć się... — mówił, mrocznie patrząc na starszych oficerów.
Tegoż dnia spotkał w sztabie dawnego przyjaciela — rotmistrza Zbigniewa Dunin-Wąsowicza, odjeżdżającego do swego pułku ułanów.
Alfred Małachowski opuścił bataljon i wyruszył z przyjacielem na nowe pozycje pod Rokitną.
W tydzień później rotmistrz otrzymał jakiś rozkaz od dowódcy odcinka pułkownika Küttnera. Przeczytał go dwa razy i oczy odważnego oficera błysnęły ogniem niezwykłym.
Zrozumiał bowiem całą doniosłość i bohaterstwo nowego trudu żołnierskiego.
Od 9-go czerwca na całym froncie pomiędzy Witchówką, Zadąbrówką i Ryngaczem, a także wzdłuż drogi do Kocmania druga brygada legjonów prowadziła walkę ofenzywną. Wśród huraganowego ognia artylerji i piechoty polskie oddziały, wykazując wielką wytrzymałość, posuwały się naprzód, brały jeńców i zdobywały kulomioty.
Dowództwo naczelne postanowiło dla przyśpieszenia rozstrzygającej chwili na froncie rzucić kawalerję na okopy rosyjskie.
Austrjacki sztab wysłał rozkaz do komendy legjonów, aby przystąpiono niezwłocznie do rozwiązania tego, zdawało się, niewykonalnego zadania.
Rozkaz przesłano rotmistrzowi Wąsowiczowi.
W kilka minut później 60 jeźdźców, stanowiących drugi szwadron ułanów, bez wahania rzuciło się na pewną śmierć i, jak huragan, wśród morderczego ognia rosyjskiej piechoty i karabinów maszynowych przemknęło wzdłuż poczwórnych okopów nieprzyjacielskich.
W sąsiednich transzach chwilami milknął ogień Moskali, zdumionych i przerażonych odwagą i niebywałym w dziejach wojny porywem.
Alfred Małachowski, rozpuściwszy konia, pędził obok wachmistrza Nowakowskiego. Czuł, jak żądza bohaterstwa wzbiera mu w piersi. Ta garstka młodzieży polskiej stała się ogromnym pociskiem, pchniętym potężną siłą woli niezłomnej.
Jeden po drugim padali ułani.
Stoczył się z siodła rotmistrz Dunin-Wąsowicz; wraz z końmi padli porucznicy Topór i Włodek. Krzyknąwszy, pochylił się ku grzywie konia ugodzony w głowę wachmistrz Nowakowski.
W pierwszym szeregu, gdy ułani już docierali do czwartego szeregu okopów, pędził drugi wachmistrz Adamski, lecz zachwiał się i spadł z siodła.
Przez czwarty okop przemknęło tylko sześciu jeźdźców siekąc szablami uciekających Moskali.
Małachowski o niczem już nie myślał. Widział tylko plecy i karki nieprzyjaciół, błyskał szablą, bódł nią i rąbał, słysząc obok groźne okrzyki ułana Maliszewskiego.
Gdy sześciu bohaterów doszło nareszcie do flankowych pozycyj polskich, podporucznik zbladł nagle i potoczył się z konia.
Ocknął się dopiero w szpitalu. Miał drugą kulę w płucach, a gdzieś głęboko w mózgu przeświadczenie, że brał udział w najwspanialszym czynie kawalerji, w nieśmiertelnej szarży, godnej polskich wiarusów z pod Samosierry, a opromieniającej nowym blaskiem sławy oręż polski.
Był słaby i wyczerpany, zdawało się, że lada chwila zagaśnie nikła iskierka życia, a jednak czuł po raz pierwszy od długich miesięcy głęboką radość.
Coś śpiewało mu w duszy i grało, aż wszystko zlało się w triumfujący chór anielskich głosów.
Ujrzał dokoła tłum zjaw, takich drogich i bliskich — Zbigniewa Wąsowicza, Orlicza-Dreszera, Beliny, Prażmowskiego, Topora, Włodka, Bolesława Mościckiego i setek innych, o obliczach młodych, groźnych i skupionych w rozkoszy natchnienia.
Chór grzmiał coraz potężniej:

„Na wiosny idącej gody,
Ująwszy ciężki swój młot,
Wykuję jeden dzień młody
I jeden najwyższy lot!“...

Ciemność go otoczyła. Runął w otchłań bez kresu i dna. Zemdlał....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.