Pięć minut do północy/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Od pierwszych dni wojny Manon de Chevalier wstąpiła, jako sanitarjuszka-felczerka do szpitala wojskowego.
Pan de Chevalier, gdy posłyszał o wybuchu wojny, odrazu postarzał i zapadł na zdrowiu. Jednak, ani on, ani pani de Chevalier nie stawiali przeszkód córce.
Manon odjechała i tylko zrzadka wieści o sobie przysyłała z frontu.
Rzucono ją na pozycje pierwszej linji, gdzie personel lekarski nie miał chwili wytchnienia, znajdując się w ogniu bojowym.
Nareszcie w listopadzie 1914 r. Manon ze swoim szpitalem na dłuższy czas zatrzymała się w pobliżu słynnej z krwawych potyczek Chemin des Dames, niedaleko od Craonne.
Odcinek pomiędzy tem miastem, a zburzonym zamkiem St. Erme kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk walczących z sobą wojsk.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i wtedy rozpoczęły się zażarte szturmy niemieckie i prowadzone z porywem kontr-ataki oddziałów francuskich.
Gdy się wojska po potyczkach cofały na dawne pozycje, sanitarjuszki i sanitarjusze pod ogniem kulomiotów zbierali rannych i odwozili do szpitala.
W wigilję świąt po jednej z bitew, gdy Francuzi dotarli do St. Erme i, po całodziennej strzelaninie, musieli odejść, zasypywani ogniem artylerji, Manon de Chevalier otrzymała rozkaz od naczelnego lekarza wyjazdu na czele kilku wozów dla podnoszenia rannych i grzebania poległych.
W godzinę później, mały tabor, złożony z dziesięciu furgonów Czerwonego Krzyża, rozproszył się po polu.
Manon, mając do pomocy okolicznego wieśniaka, siedzącego na koźle, znalazła dwu rannych: oficera ze strzaskaną odłamkami szrapnela szczęką i starego, brodatego żołnierza z przebitym trzema kulami brzuchem.
Zmierzch już zapadał.
Obejrzała się, lecz nie dostrzegła innych furgonów szpitalnych. Widocznie, stały ukryte za niewysokimi pagórkami lub odjechały ku swoim.
Postanowiła raz jeszcze obejść pole, szukając rannych i zabitych.
Znalazła dwu poległych piechurów francuskich, leżących obok siebie.
Krzyknęła na woźnicę i razem z nim kopać zaczęła grób.
Gdy praca była skończona, wetknęła w świeży kopiec dwa karabiny poległych i zawiesiła na nich hełmy.
Mrok zapadł. Mróz tężał przed nocą. Na niebie zapalały się gwiazdy.
Manon z wieśniakiem powracała ku swemu furgonowi.
Nagle od strony dalekich pozycyj niemieckich błysnął projektor, liznął białym żądłem pole, oświecił samotne postacie, pobiegł dalej, lecz wnet powrócił i zatrzymał na nich swe oślepiające oko.
Huknęło działo i zagrzechotały kulomioty.
— Mój Boże... — jęknął wieśniak i bezwładnie osunął się na ziemię.
Z trudem podniosła Manon rannego i pomogła mu wgramolić się do furgonu. Wsiadła na kozioł i popędziła konie.
Pociski rwały się ztyłu, bliżej do okopów francuskich, lecz jeden granat upadł niedaleko od drogi i pęknął, rozrzucając ziemię i kamienie.
Spłoszone konie zerwały się i poniosły. Próżno sanitarjuszka usiłowała wstrzymać je. Pędziły przed siebie, oszalałe z przerażenia.
Skręciły z drogi, przecięły pole, i zbiegłszy na dno niegłębokiego wąwozu, stanęły same.
Manon zeskoczyła na ziemię i podeszła do furgonu.
Ranny żołnierz głośno jęczał i, widocznie, w malignie wołał co chwila:
— Marta! Marta...
Oficer ze strzaskaną szczęką, zaciskając ją obydwiema rękami, usiłował coś powiedzieć.
Manon weszła do furgonu i pochyliła się nad nim:
— Siostro... ten wieśniak... już umarł...
Zapaliła latarkę i zajrzała w twarz leżącego na słomie człowieka.
Miał otwarte, pełne przerażenia oczy i krwawą pianę na wargach. Nos mu wydłużył się i zaostrzył, a koło ust i powiek już wypływały ciemne cienie.
Przeżegnała się i pokryła umarłego derką.
Dała pić jęczącemu miotającemu się żołnierzowi. Opatrzyła naprędce rannego oficera i zaczęła się rozglądać po okolicy.
Strzelanina ustała i cisza zaległa dokoła. Tylko po wierzchołkach strzaskanych drzew i na szczytach pagórków ślizgał się badawczy promień projektora.
Zawróciła konie i, starając się ukryć za nierównościami gruntu, sunęła ostrożnie ku okopom francuskim.
Nagle zatrzymała furgon.
Ujrzała bowiem leżącą koło krzaku przydrożnego skuloną postać, z trudem podnoszącą rękę.
Podbiegła do rannego i, ostrożnie świecąc z pod poły płaszcza elektryczną latarką, stanęła nad człowiekiem, usiłującym się dźwignąć.
Był to młody, niemiecki oficer. Miał prawie niewieścią twarz, pozbawioną śladów zarostu, pełne rozpaczy i cierpienia oczy.
Pomogła mu. Stanął na nogi, lecz w tejże chwili z wyciem i krzykiem padł i zaczął się wić z bólu.
— Pić... — wyrwało się rannemu.
Pobiegła do furgonu i przyniosła flaszkę z wodą i bandaże.
Napił się i, podnosząc na nią oczy, już mgłą zachodzące, — szepnął:
— Napiszcie do Giessen, że umarł Hans...
Wyprostował się nagle i zesztywniał. Śmierć, miotająca się dokoła, ujrzała go i dotknęła zimną dłonią.
— Hans... — powtórzyła Manon.
Wypłynęła z mroku nocy twarz starego towarzysza zabaw. Drgnęła. Opuściła się na kolana i uważnie wpatrywała się w twarz zmarłego.
— Nie! — pomyślała. — To nie był Hans von Essen.
Zmówiła krótki pacierz nad poległym i zamierzała iść ku furgonowi, gdy nagłe z wykrotów, wyrwanych wybuchami pocisków, wynurzyły się trzy głowy w hełmach.
Halt! — rozległ się cichy okrzyk.
Przystanęła i patrzyła.
Trzej niemieccy żołnierze podchodzili ku niej, naradzając się ze sobą.
— Musimy odstawić ją do sztabu — mówił jeden.
— E—e, daj spokój, Johannie! — odezwał się drugi. — Widziałeś, że pomagała naszemu oficerowi?
— Pewno, że się nie godzi krzywdzić takiej! — dodał trzeci.
— Mam rozkaz i muszę go wykonać! — nalegał pierwszy surowym głosem. — No, madame, jedź za nami! Bierzemy cię do niewoli.
— Pozwólcie mi dowieść rannych, którzy inaczej umrą! — prosiła Manon, składając ręce.
— Opatrzą ich w naszym lazarecie! — machnął ręką, unikając jej wzroku starszy żołnierz. — Mamy rozkaz, więc musimy odstawić panią do sztabu. Maksie, pojedziesz z furgonem, a omijaj St. Erme od wschodu, bo pod artylerję trafisz.
— Dobrze! — odpowiedział niechętnym głosem Maks, kierując się wraz z sanitarjuszką w stronę wozu. Dwaj pozostali ukryli się w wykrotach.
Maks zaciął konie i pojechał.
Manon widziała połyskujące światełka na lewo od drogi.
Zrozumiała, że omijali zamek St. Erme.
Uprosiła żołnierza, aby się zatrzymał, gdyż chciała napoić rannych i zmienić opatrunek oficerowi. Niemiecki żołnierz dopomagał jej. Wyciągnął z wozu skrwawioną słomę i z pobliskiego stoga przyniósł świeżej. Napompował do butli wody ze stojącej przy drodze studni i pojechał dalej.
Jadąc, ciągle mówił do Manon, ucieszony, że sanitarjuszka rozumie po niemiecku.
— Co, u djabła ciężkiego? — mruczał. — Odjechaliśmy już daleko. Sztab nasz pozostawał tuż za zamkiem, a tymczasem ciemno dokoła, żadnych wart nie spotykamy...
Jechali jeszcze dobrą godzinę. Miejscowość wciąż była pustynna.
Mijali spalone, zburzone wioski i samotne domy w zwaliskach.
Nagle niedaleko w polu błysnęło światełko.
— Nareszcie! — zawołał Maks. — Niech madame trzyma lejce! Pójdę dowiedzieć się o sztab.
Wzdychając, zlazł z kozła, i, stukając ciężkiemi butami po zmarzłej grudzie, poszedł ku domostwu, czerniejącemu w mroku.
Jakieś krzyki i odgłosy rozmowy dobiegły Manon.
Wkrótce kilka ciemnych postaci zaczęło się zbliżać ku furgonowi.
Otoczyli wóz, oglądali leżące postacie rannych i zmarłego wieśniaka.
— Kto wiózł tych truposzów? — rozległ się dźwięczny głos.
— Sanitarjuszka francuska, panie lejtenancie! — odpowiedział Maks.
— Gdzieście ją ucapili? — pytał oficer.
— Pozostawiono nas jako wywiadowców, pomiędzy zamkiem a francuskiemi transzami, panie lejtenancie. Ujrzeliśmy ten furgon i zatrzymaliśmy, bo taki był rozkaz od sztabu, aby, kogo ujrzymy, odstawić! — meldował Maks.
Oficer podszedł do Manon i, zaświeciwszy jej w twarz latarką, — zawołał, głośno cmokając:
— Cacko, a nie Francuzeczka! Chodź do nas, pieszczotko! Nie będziesz się nudziła przez noc...
Głośno śmiejąc się, porwał ją za rękę i ciągnął ku sobie.
— Panie lejtenancie! — surowym głosem rzekł Maks, zastępując mu drogę. — Ta sanitarjuszka, widzieliśmy na własne oczy, była miłosierną dla naszego rannego oficera. Nie godzi się tak postępować! Zresztą mam rozkaz odstawić ją do sztabu i odstawię.
— Szukaj swego głupiego sztabu, jak wiatru w polu! — zaśmiał się oficer. — Dawno już zwiał! Cofamy się na całej linji. No chodź-że, chodź, nie opieraj się, dzieweczko!
— Panie lejtenancie, ja jej nie oddam! Rozkaz sztabu, panie lejtenancie! — nacierał Maks.
— Co?! — wrzasnął lejtenant. — Co takiego?! Ty nie oddasz?! Ty? Psie jeden! Masz!
Ciszę nocną przeszył strzał rewolwerowy. Stary żołnierz krzyknął przeraźliwie i padł nawznak.
— Hej, wy! — rozkazał oficer. — Zdjąć tę dzierlatkę z wozu i do domu z nią! A szybko!
Próżno krzyczała i broniła się Manon.
Kilka mocnych ramion porwało ją i w milczeniu, niby na stracenie, poniosło ku dużemu domowi, gdzie się świeciły dwa okna na piętrze.
— Dla tych paniczów musimy imać się brudnej roboty! — odezwał się jakiś ponury głos.
— Psia służba! — wtórował mu inny.
Wnieśli Manon do oświetlonego pokoju i postawili przy progu.
Przerażona, oślepiona, jak przez mgłę, ujrzała stół, zastawiony butelkami i jakiemś jadłem, trzech młodzieńców w rozpiętych koszulach, dwie pijane wieśniaczki o nagich piersiach i rozsypanych na ramionach, potarganych włosach. W pokoju było gorąco, odurzał zapach wina i dymu cygar.
— Jesteśmy! — zawołał jeden z młodych ludzi. — To cacko najpierw do mnie należy!
Mówiąc to, podbiegł do Manon i, zacisnąwszy jej usta dłonią, wpadł z nią do sąsiedniego pokoju.
Ciemno tu było i zimno...
W mroku, z którego wynurzały się majaczące, blade plamy okien i czarne zarysy dużej szafy, po krótkiej, zaciekłej walce dokonana została ohydna, hańbiąca zbrodnia...
Ohydna i hańbiąca, a taka zwykła podczas wojny, we wszystkich wiekach i w każdymi zakątku ziemi, gdzie deptał ją niosący śmierć i śmierci czekający człowiek uzbrojony!
Ohydna i hańbiąca zbrodnia, a tak niepojęta i dziwna!...
Kulturalni ludzie przemocą zdobywali kobiety innych narodów.
Najeźdźcy, czujący wstręt niepohamowany do ludzi innej barwy, walczyli i dopuszczali się zbrodni, zdobywając kobiety tego szczepu, na który z pogardą najwyższą spoglądali; całowali ręce, usta i oczy tych kobiet, bezwiednie szepcząc do nich słowa uniesienia i żądzy, płodząc z niemi synów swoich i córki...
Dziwna, niepojęta zbrodnia!...
A może nie jest to zbrodnia? Może jest to wyższy nakaz życia, broniącego się przed czyhającą zewsząd śmiercią, instynkt, popychający do przedłużenia bytu zagrożonej istoty w nowem, mieszanem potomstwie?
Może, zresztą, nie jest to ani nakaz życia, ani instynkt rozrodczy, lecz nieznane prawo natury, w okresach wojny, niwelujące różnice rasowe i plemienne, a tworzące nowy, jednolity typ ludzki?
Czy nie jest to protest kosmosu przeciwko wojnom?
Protest, wytwarzający mieszany typ, w którym zagasnąć ma nazawsze duch nienawiści i krwawego porachunku?
Któż odpowie na te pytania?
Któż wypali na okrutnem obliczu wojny nowy stygmat ohydnej, hańbiącej zbrodni?
Manon długo leżała na zmiętem łóżku nieznanego wieśniaka, który wraz z rodziną musiał dawno już opuścić dom.
Była przytomna i nieprzytomna.
Przytomna, bo rozumiała całą głębię wyrządzonej jej krzywdy, całą wołającą o pomstę do nieba ohydę wypadku.
Nieprzytomna, bo nie miała sił płakać, rozpaczać, żalić się, a nawet wydać jęku lub wykonać najmniejszego ruchu.
Patrzyła szeroko otwartemi oczami w mrok, na blade, niby bielmem powleczone szyby i ciemne skłębione kontury szafy.
Nie słyszała żadnych odgłosów.
Cisza panowała w ciemnym domu i tylko jeszcze nieśmiało gryzła deski podłogi głodna mysz.
Chłód zakradł się do piersi kobiety. Wzdrygnęła się i z trudem uniosła ciężką głowę.
Leżała obnażona, przerzucona przez łóżko, z którego zwisały czarne, rozplecione jej włosy.
Niepewnym, bezładnym ruchem poprawiła ubranie i, kuląc się, zaczęła naciągać na siebie kołdrę.
Nagle posłyszała chwiejne, powolne kroki w sąsiednim pokoju.
Drgnęły powieki, grymas bólu i wstrętu skrzywił jej usta.
— Dość... dość! — krzyknęła rozdzierającym głosem, który, zdawało się, przebił ścianę ciemnej izby, wstrząsnął całym domem, bo drzwi gwałtownie się rozwarły i smuga światła wpadła w ślepy, zimny mrok.
— Siostro... siostro... — rozległy się chrapliwe słowa, przerywane jękiem i ciężkim oddechem.
Świadomość, podsycona wspomnieniem, powróciła.
Czując ból w całem ciele, szum w głowie i gwałtowne bicie serca, Manon uczyniła rozpaczliwy wysiłek. Opierając się na rękach, zwróciła oczy w stronę głosu, wciąż powtarzającego:
— Siostro... siostro...
Ujrzała w oświetlonym pokoju człowieka w skrwawionym, francuskim płaszczu. Miał obandażowaną głowę, a na gazie opatrunkowej widniała szkarłatna plama sączącej się krwi.
Poznała oficera ze strzaskaną szczęką, znalezionego na polu pomiędzy Craonne a St. Erme.
Przytomność odżyła.
Manon, jak smagnięta batem, już nie myślała o sobie. Poczucie obowiązku i litość bezmierna zagłuszyły ból i rozpacz.
Zwlokła się z łóżka i, otulając się kołdrą, wyszła do rannego.
Oficer odrazu spostrzegł bladą, wymęczoną twarz, włosy w nieładzie, porwaną bluzkę i świeże sińce na twarzy, obnażonej szyi i piersiach.
Drgnął i, zakląwszy, oparł się o stół, gdzie pozostały niedopite butelki, resztki konserw i chleba.
Boches odjechali w pośpiechu — mówił urywanym głosem. — Trzeba coś robić... siostro... siostro...!
Nagle zasłonił twarz ręką i zaczął szlochać.
Manon zrozumiała, że płakał nad nią. Ujęła go pod ramię i sprowadziła ze schodów.
Gdy wyszli z domu, obejrzała się dokoła.
Furgon, niby czarny karawan pogrzebowy, stał na drodze. Konie spały, opuściwszy głowy. Tuż przy wejściu siedział stary niemiecki żołnierz i, trzymając się za pierś, jęczał.
Nic do niej nie mówił, a gdy odeszła, prowadząc ze sobą francuskiego oficera, patrzał na nią nieruchomym wzrokiem.
Pomogła rannemu usadowić się na wozie i poszła ku domowi.
Zbliżywszy się do Niemca, obejrzała ranę.
— Macie przestrzeloną pierś, — szepnęła, — odwiozę was do waszego szpitala. Inaczej — umrzecie...
Żołnierz skinął głową i nagle porwał ją za rękę, przyciskając do niej usta.
Długo mozoliła się Manon, aż Niemiec wdrapał się na kozioł, gdyż koniecznie chciał powozić, aby dopomóc sanitarjuszce.
Furgon powracał dawną drogą.
Minęli opuszczone przez Niemców ruiny zamku i wyjechali na pole, gdzie niedawno ludzie bili się na bagnety i ręczne granaty.
Z wykrotów wyszli dwaj pozostali wywiadowcy.
— Stój! — zawołali, podnosząc karabiny.
— To ja — Maks Schultz, — odpowiedział powożący żołnierz.
Zbliżyli się. Maks długo opowiadał o tem, co zaszło przed domem, stojącym w polu, gdzie ich przyłapał jakiś podjazd, a później szeptać zaczął i oczami wskazywać na nieruchomą, zastygłą postać sanitarjuszki.
— Porzucili nas! — zakończył Maks swoje opowiadanie. — Wojska cofają się...
Żołnierze milczeli, nareszcie starszy z nich, dotykając dłoni Manon, — zapytał cichym głosem:
— Skrzywdzili panienkę?
— O, tak! — szepnęła, raczej jęknęła ledwie dosłyszalnym głosem.
— Dzikie zwierzęta, potwory, psy wściekłe! — wrzasnął Niemiec i, z całej siły uderzywszy karabinem o zmarzłą ziemię, strzaskał go, a pozostający w ręku odłamek odrzucił daleko. — Dość tego! Niech będzie wojna, ale nie zbrodnia, której wnukom naszym inne narody nigdy nie przebaczą! Panienko! Idziemy z wami...
Furgon ruszył naprzód.
Gdy pierwszy brzask rozświetlił pole, wysunięte na czoło warty francuskie ujrzały dziwne widowisko.
Droga sunął wóz ze zwisającemi pękami słomy.
Słaniający się niemiecki żołnierz z trudem kierował końmi. Siedząca obok niego, owinięta w kołdrę, uszytą z różnobarwnych gałganków, francuska sanitarjuszka patrzyła przed siebie nieruchomym, nieprzytomnym wzrokiem. Dwaj niemieccy żołnierze w hełmach kroczyli tuż przy furgonie, ponurzy i skupieni.
Jeszcze chwila i otoczyli ich wybiegający z okopów francuscy piechurzy.
Manon de Chevalier na wszystkie pytania odpowiadała milczeniem.
Nie rozumiała słów, skierowanych ku niej, a może nawet nie słyszała ich.
Na skamieniałej twarzy zastygł wyraz bólu i wstydu.
Maks słabym głosem, co chwila odpluwając bulgoczącą mu w płucach krew, i oficer ze strzaskaną odłamkiem szrapnela szczęką dawali zeznania, siedząc przed dowódcą odcinka Craonne.
Oficerowie sztabowi stali w milczeniu. Na ich wychudłych, bladych twarzach i w pałających oczach, zjawił się wyraz zaciętości i pogardy.
— To nie ludzie, to dzikie zwierzęta! — szeptali.
— Tak, messieurs, — powtarzał, kiwając głową, starszy z niemieckich żołnierzy. — Już powiedziałem to tam na polu. Ale nie wszyscy tacy, nie wszyscy! Gott!
Zakrył sobie twarz rękami, jak gdyby spadł na niego policzek bolesny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.