Pieśń przerwana (proza)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pieśń przerwana |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1896 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Dużo przed południem, Juliusz Przyjemski, siedząc z książką w ręku na ławce ogrodowej, spoglądał często na domek, stojący w fasoli pośród ogrodu sąsiedniego. Sztachety nizkie i gałęzie drzew, rozstępujące się w alei pozwalały widzieć dokładnie wszystko, co się dzieje dokoła tego domku.
Widział naprzód człowieka wysokiego, chudego, z siwiejącymi włosami, który wyszedł na ganek w paltocie znoszonym, w czapce z gwiazdką, ze szczupłą teczką pod ramieniem. Za nim wybiegła Klara, i obie ręce położywszy mu na ramionach, coś mówiła do niego, aż podała mu czoło do pocałowania i do domku wbiegła.
Chudy, siwy człowiek poszedł zwolna ku bramce w parkanie, prowadzącej na ulicę, ale był w połowie drogi, gdy zatrzymało go głośne wołanie z wnętrza domku:
— Tatku! tatku!
Dziewczyna w sukni jeszcze nie dosięgającej ziemi, w błękitnej chusteczce na głowie, uczepiła się jego ramienia i razem już wyszli z ogrodu.
Przyjemski uśmiechnął się.
— Tatko poszedł do biura, siostrzyczka do magazynu... Ten Benedykt to sprytny ptaszek!... Powiedziałem mu wczoraj: »Dowiedz się!« — i dziś z rana już wszystko wiedział. Trzydzieści rubli na miesiąc, phi! bieda musi aż piszczeć. Naturalnie. Od tego są idylle, aby poetyzować na głodno! Czarny chleb zajada, a w koszyczku poematy nosi...
Spuścił wzrok na książkę, którą trzymał w ręku. Nie był to Rochefoucald, ale ta stara książka w podartej oprawie, którą wczoraj pożyczył od swojej nowej znajomej. Znowu kilkanaście wierszy zakreślonych ołówkiem; znowu więc ustęp ulubiony. Zobaczmyż jaki?
Słońce już gasło, wieczór był ciepły i cichy,
Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany,
U góry błękitnawy, na zachód różany...
Podniósł wzrok z nad książki, zamyślił się.
— Jak ja to dawno czytałem! jeszcze w dzieciństwie... Bardzo to ładne! Tu szczególnie pod temi drzewami, w tej ciszy, lektura bardzo stosowna... Dziś jeszcze nie oddam jej tej książki i przeczytam ją od początku do końca... Ciekawym, co też ona robi w tej chwili... za tą fasolą?
— Zapewne pierze, skoro ma do czynienia z balią. Taka jednak delikatna i z rozumkiem... Jak ona wczoraj mówiła o tej Najświętszej Pannie Paryskiej... bardzo ładnie... bardzo ładnie...
Czytał, myślał, odchodził, powracał, odszedł na długo i w parę godzin po południu wrócił znowu prawie o tej samej porze, o której wczoraj zobaczył Klarę. Usiadł na ławce z tą samą książką w starej oprawie i co chwila podnosił wzrok z nad jej kartek, spoglądając w ogród sąsiedni. Po pewnym czasie, szybkim ruchem pochylił się, aby lepiej widzieć przez gałęzie. Ktoś wyszedł na ganek z domku, nawet dwie osoby wyszły.
Jedną była staruszka w czarnem ubraniu, w czarnej chustce na siwiuteńkich włosach, drugą Klara, ubrana jak do wyjścia na miasto, w zarzutce ciemnej i kapeluszu słomianym, opasanym wstążką. Zeszły z ganeczku i prędko przeszedłszy ogród, wyszły przez bramkę w parkanie na ulicę.
— Basta! — uśmiechnął się Przyjemski, — poszła sobie i tu już pewno nie przyjdzie. Spłoszyłem ptaszynę. Szkoda, bo jest milutka!...
Ruchem nerwowym zamknął książkę i poszedł ku pałacowi z pogłębioną zmarszczką pomiędzy brwiami.
Klara od samego rana myślała nad tem: pójść, czy nie pójść? Dając śniadanie ojcu i dzieciom, sprzątając mieszkanie, gotując obiad, piorąc fartuch swój i różne drobiazgi dziecinne, co chwila zapytywała siebie: pójść, czy nie pójść do altanki bzowej, gdzie z pewnością zjawi się zaraz, po drugiej stronie sztachet, p. Przyjemski? Roboty szły jej dziś nie tak gładko jak zwykle, bo co chwila wstawała i myślała o spotkaniu wczorajszem.
Dziwny wypadek! Spotkać człowieka nieznanego, rozmawiać z nim tak długo i nawet książkę mu pożyczyć! Nie słyszałam nigdy, aby ktokolwiek tak pięknie czytał. Jaki on miły! Dziwna ta jego zmarszczka na czole, taka głęboka, a pod nią oczy takie szafirowe, szafirowe, czasem śmiałe i śmiejące się, a czasem takie smutne! Jaki on miły! Raz tak jakoś na mnie popatrzał, że chciałam wstać i uciec... Uczułam coś takiego, jakbym się na niego obraziła, nie wiedząc za co, ale potem zaczął mówić o księciu takie rzeczy zajmujące... Jaki on miły! Jak on to powiedział: »Pani nie trzeba nic odejmować i nic dodawać!« Jaki on miły!...
Ogień kuchenny rumieńcem gorącym okrył jej policzki; stawała też często przed otwartem oknem i z rozkoszą czuła powiewy wiatru, muskające ją po twarzy. Im więcej zbliżała się pora, w której zazwyczaj szła do altanki, tem większy niepokój ją ogarniał. Wreszcie zrobiła już wszystko, odjęła fartuch, wyjęła z szafki koszyk z robotą. Jeszcze raz: pójść, czy nie pójść?
Przy spojrzeniu na koszyk przypomniała sobie książkę pożyczoną wczoraj.
Jakże? trzeba pójść, choćby dlatego, aby tę książkę odebrać. Naturalnie, gdyby nie przyszła, cóżby uczynił z tą książką? Musiałby chyba ją odsyłać, i sprawiłoby mu to kłopot z jej przyczyny.
Ma się rozumieć, że pójdzie.
To jej altanka, ma prawo w niej przesiadywać, a ten pan może sobie tam przychodzić, albo nie przychodzić, co jej do tego!
Jaki on miły!... I cóż w tem złego będzie, jeżeli znowu trochę z sobą porozmawiają?
Postanowienie powzięte tak ją ucieszyło, że biorąc koszyk i biegnąc ku drzwiom, zanuciła:
— La, la, la! la, la, la!
Ale drzwi otworzyły się, nim do nich dobiegła, i ukazała się w nich staruszka, trochę krępa i ciężka, w czarnej sukni, z twarzą okrągłą i rumianą, pod włosami jak srebro błyszczącymi, przykrytymi czarną chusteczką wełnianą. Klara z uciechą pocałowała ją w rękę, ubraną w wełnianą mitenkę.
— Niech pani droga usiądzie... — zapraszała.
— Nawet siadać nie będę — ciężko dysząc odpowiedziała staruszka, ale przez chwilę nie mogła mówić dalej, bo z niejaką trudnością wyjmowała coś z kieszeni sukni.
Były to dwa rumiane jabłka i garstka cukierków, na straganie kupionych.
— Jabłuszka dla tatki, a cukierki dla dzieci, — rzekła, kładąc na stole przedmioty przyniesione.
Oczy jej duże i bardzo błękitne śmiały się pod siwemi brwiami, i uśmiech dobroduszny rozchylał szerokie usta. Klara pocałowała ją znowu w rękę.
— Dlaczego pani nie chce usiąść?
— A bo mi pilno, i przyszłam po ciebie. Teraz masz czas i możesz pójść ze mną do sklepów. Trzewiki nowe muszę kupić; widzisz, w jakich chodzę...
Wysunęła z pod czarnej sukni i pokazywała Klarze nogę dużą, płaską, w białej pończosze i prunelowym trzewiku, wydeptanym i znoszonym.
— Bez ciebie nie kupię. Oni mię oszukają, Bóg wie jakie dadzą, będę miała niewygodę. Szlarek mi też trzeba do ogarnirowania czepeczków; te, co były, podarły się na nic. Bez ciebie nie kupię. Zarzuć tam co na siebie i chodźmy.
Klara słuchała z głową pochyloną. Zrobiło się jej bardzo smutno, ale zaraz podniosła oczy i przemówiła raźnie:
— Dobrze, pójdę zaraz, tylko wezmę okrycie i kapelusz.
Zaraz też wyszły. Wyszedłszy, Klara zamknęła na klucz drzwi domku i klucz włożyła do kieszeni sukni. Ojciec miewał zawsze drugi przy sobie. Gdy przechodziły przez ogród, staruszka mówiła:
— Rozmienimy w sklepach pieniądze i dam ci na wpisowe dla Stasia. Już pora zapłacić, prawda?
— Dziękuję pani — szepnęła Klara. — Gdyby nie pani dobroć, nie wiem, jakim sposobem moglibyśmy Stasia posyłać do gimnazyum.
— Co tam, co tam! Ręka rękę myje. Ogarnirujesz mi czepeczki nowemi szlarkami, a?
— Z największą ochotą!
Przed bramką, prowadzącą na ulicę, obejrzała się na altankę bzową, przytuloną do ściany drzew wysokich i rozłożystych.
— Adieu! — pomyślała, i znowu zrobiło się jej ogromnie smutno.
Po zrobieniu sprawunków ze swoją starą znajomą i dobrodziejką, biegła do domu śpiesznie, gdy w bramce ogrodu spotkała się oko w oko z jedną z tych swoich przyjaciółek, o których wczoraj opowiadała Przyjemskiemu i które ją zawiodły. Zawiedziona, popłakała była trochę, ale nie chowała urazy do dziewczyny, która przyjaźniąc się z nią, wyśmiewała się z niej przed znajomymi, nazywając ją praczką, fląderką i t. p. Nie była już z nią w przyjaźni, ale przebaczyła jej oddawna, i widywały się z sobą niekiedy.
Blondynka świeża i różowa jak wiosna, wystrojona, z kwiatami na kapeluszu ślicznym, objęła ją i pocałowała.
Na Klarze jej pocałunki sprawiały przykre wrażenie czegoś fałszywego, ale poddała się im uprzejmie.
Paulinka była u niej i znalazłszy drzwi zamknięte, odchodziła.
Na zaproszenie Klary, aby wróciła, odpowiedziała, że nie ma czasu i że miała wpaść do niej tylko na chwilkę, bo dziś, za godzinę, wybiera się na przechadzkę zamiejską z towarzystwem dość licznem. Idą do lasu, biorą z sobą różne jedzenie w koszykach, bawić się będą bardzo wesoło. Szkoda, że to towarzystwo jest nieznajome Klarze, bo może wzięłaby udział w tej przechadzce...
— Ej nie — przerwała Klara, patrząc na jasną i strojnie zrobioną suknię rówieśnicy, — domu nie zostawiłabym na tak długo.
— A ojciec?
— Ojciec sypia po obiedzie. Ja ze Stasiem lekcye powtarzam.
— Zawsze cię namawiałam, abyś się z Perkowskimi zapoznała, mieszkając tak blizko... ale nie chciałaś. Wczoraj było nam wesoło, tańczyliśmy nawet trochę, i jeden był tylko zawód: pan Przyjemski nie przyszedł...
Klara doświadczyła uczucia małego uderzenia w piersi, ale tak dobrze opanowała siebie, że nawet powieka jej nie drgnęła. Paulina zaś trzepała dalej:
— Bo książe Oskar w tych dniach przyjechał i przywiózł z sobą sekretarza, który nazywa się pan Juliusz Przyjemski, jest w wielkich łaskach u księcia, u Perkowskich był parę razy dla interesów, naturalnie, przecież musiał pomówić o różnych rzeczach z rządcą pałacu. Otóż oni go zaprosili na wczorajszy wieczorek, a pomiędzy nami mówiąc, nawet i wydali ten wieczorek dlatego, aby sekretarza księcia zaprosić i przyjąć! Aż tu wziął i nie przyszedł. Szkoda, bo ogromnie byłam ciekawa tego p. Przyjemskiego! Młody podobno, brunet, przystojny i bardzo wesoły...
— Brunet!... — powtórzyła Klara.
Ale Paulinka śpieszyła się i wygadawszy co miała najważniejszego, żegnała ją, znowu obejmując i całując.
— Szkoda mi ciebie, moja duszko droga, że tak ciągle w domu siedzisz... Do widzenia, do widzenia! Lecę na obiad, a potem na przechadzkę...
Klara, wchodząc do domu, powtarzała sobie w myśli: »Brunet!« — i śmiała się: Wcale nie brunet, tylko ciemny blondyn. I niebardzo wesoły, ale owszem, trochę smutny. Paulinka, jak zawsze, trzepie o wszystkiem, co wie i czego nie wie. Ktoś jej powiedział, że brunet bardzo wesoły, ona też powtarza.
Pewno państwo Perkowscy zaprosili go na zbiorową przechadzkę za miasto, tak jak wczoraj na wieczór, i on pewno będzie im towarzyszył. Bo któżby nie chciał pójść za miasto, do lasu?... Jak im będzie przyjemnie i wesoło! Chciałaby tam być, w lesie, z tem towarzystwem; takby chciała, że aż obu łokciami oparła się o starą komódkę i dłonie przycisnęła do oczu, które napełniły się łzami. Po dwóch minutach takiego stania z łokciami na komódce i twarzą w dłoniach, zobaczyła ojca, wchodzącego z ulicy do ogrodu, i wybiegła na jego spotkanie.
Dzień przeminął i wieczór się kończył. W domku pomiędzy fasolą nawet już się skończył, bo małe okna jego pogasły oprócz jednego, należącego do pokoiku Klary.
Ona szyła jeszcze, ale po godzinie dziesiątej zostawiła robotę na stole, z zamiarem powrócenia do niej wkrótce i wybiegła na ganek.
Wywabiły ją z pokoju ciche szelesty fasoli, poruszanej małym wiatrem, i gwiazdy, które świeciły naprzeciw niej, za oknem.
Ganek miał parę wschodków, podziurawionych i kołyszących się od starości.
Usiadła na jednym z nich, dłonią twarz podparła i wpatrzyła się w wieczór piękny, cichy. Cicho tu było bardzo. Nikt już nie przejeżdżał o tej porze ulicą, ciągnącą się za parkanem, ustronną i prawie zamiejską. Od środka miasta dochodził szum daleki, przez odległość stłumiony i monotonny. Wielkie drzewa w ogrodzie książęcym czasem szumiały z cicha, czasem milkły i stały wśród zmroku, jak ściana czarna. Niebo sierpniowe było pełne gwiazd, które ciemność nocy czyniły podobną do zmierzchu wieczornego, pozwalającego rozpoznawać zarysy dość oddalonych przedmiotów.
Klara rozpoznawała swoją altankę ulubioną, przerwę w wielkiej alei i w głębi perspektywy, otwartej przez tę przerwę, ścianę pałacu, zarówno jak ściana drzew czarną wśród zmroku. Ale na jej tle czarnem jaśniał rząd świateł, które Klarze wydały się zrazu gwiazdami, z za drzew przeświecającemi. Wnet jednak rozpoznała, że były to okna oświetlone. Rzęd okien pałacowych, długich i wązkich na górnem piętrze był oświetlonym.
Odkąd Klara zamieszkała w sąsiedztwie pałacu, zdarzyło się to raz pierwszy. Nic dziwnego, skoro w tej chwili przebywał w nim właściciel.
Ciekawość, czy tylko książe znajduje się za temi oknami oświetlonemi, czy także i sekretarz jego? Zapewne oni często, albo i zawsze bywają razem. Ale pan Przyjemski może jeszcze nie wrócił z tej przechadzki zbiorowej za miasto, którą urządzili państwo Perkowscy. Może zaledwie teraz towarzystwo powraca z lasu. Czegoż mieliby się śpieszyć? Pogoda śliczna i oni pewno weseli. Przez kilka godzin chodzili po lesie, w którym o tej porze paprocie są takie ogromne i wrzos kwitnie...
Już przed kilku minutami oparła była łokcie o kolana i twarz położyła na obu dłoniach. Teraz z twarzą w dłoniach myślała o tym lesie zamiejskim, w którym była kilka razy w życiu i obraz jego przedstawiał się jej bardzo wyraźnie, z drobnymi nawet szczegółami. Wyraźnie widziała gęstwiny zielone, pod któremi biegła ścieżyna kręta, z obu stron ścieżyny brzozy cienkie z białą korą, wrzos liliowy, mech siwy, paprocie krzaczyste. Tą ścieżką idzie para ludzi: pan Przyjemski i Paulinka... Idą obok siebie i rozmawiają z sobą ciągle... On patrzy na nią szafirowemi oczyma, z pod tej dziwnej zmarszczki, i mówi: »Pani nie trzeba nic odbierać i nic dodawać...«
Wszystko to: las i parę przez las idącą widziała pod zamkniętemi powiekami tak jasno, jak w dzień jasny, ale za to w niej samej robiło się ciemno...
Nagle usłyszała głos aksamitny, który dzieląc nieco sylaby wyrazów, tuż nad nią wymówił:
— Dobry wieczór pani!
Nie wiadomo, co było w niej silniejszem: zdumienie czy radość. Byłaby raczej spodziewała się wszystkiego, niż usłyszenia w tej chwili tego głosu i zobaczenia człowieka, który stał przed nią, z kapeluszem w spuszczonej ręce, z twarzą, na której dojrzała pomimo zmroku uśmiech przyjazny i trochę żartobliwy.
— Przechadzając się po ogrodzie, zobaczyłem panią na ganku i nie mogłem oprzeć się pokusie powiedzenia pani: »Dobry wieczór«. Piękny wieczór, nie prawdaż? W tej chwili szczególnie stał się bardzo pięknym. Pani tak była zamyślona! O czem?
Z początku nie słyszała co mówił, tak silnie uderzało jej serce. Potem też, nie była jeszcze dość przytomną, aby na zapytania jego odpowiedzieć.
Stojąc na stopniu ganku, wskazała wązką ławeczkę.
— Proszę, niech pan usiądzie...
— A może tu lepiej będzie... pod gwiazdami...
Ręką z kapeluszem wskazał niebo i usiadł na stopniu ganku, który silnie zakołysał się pod nim. Ona usiadła także, nieco zdala. Już odzyskiwała przytomność umysłu i śmiałość; uczuciem panującem stało się w niej teraz uradowanie ogromne, które też dźwięczało w głosie, gdy zapytała:
— Którędy pan wszedł do naszego ogrodu?
— Drogą bardzo pospolitą. Przez bramkę w sztachetach.
— To prawda! Nigdy nie widziałam jej otwartej, zapomniałam, że istnieje...
— Zawiasy i zamek były zardzewiałe i otwierały się z trudnością, którą pokonałem. O czem pani myślała?
Otwartość wrodzona i radość coraz większa podyktowały jej odpowiedź wymówioną w sposób wesoły:
— Myślałam, czy też państwo wrócili już, albo może jeszcze wracają z przechadzki zamiejskiej...
Podniósł twarz ruchem oznaczającym zdziwienie.
— Kto to: państwo? — zapytał.
— Państwo Perkowscy i pan. Mówiła mi jedna znajoma moja, że państwo Perkowscy zaprosili pana na przechadzkę zbiorową, która musiała być bardzo przyjemną... Ale dlaczego pan nie był wczoraj na wieczorze u państwa Perkowskich? Bardzo pana tam czekano.
Przyjemski dość długo nie odpowiadał, a kiedy zaczął mówić, w głosie jego czuć było trochę śmiechu.
— Ani na wieczorze, ani na przechadzce zbiorowej państwa Perkowskich nie byłem. Ale jeżeli pani pozwoli, będziemy mówili o czem innem i daleko przyjemniejszem, niż... państwo Perkowscy. Bardzo dziękuję za książkę, którą mi pani pożyczyła, i jeszcze jej nie oddaję. Przeczytam całą i za dni parę zwrócę. Wspaniały poemat! Znałem go, ale zdaleka. Wdzięczny jestem pani za to, że zawiązałem z nim znajomość blizką. A teraz, niech mi pani powie, jak pani cały dzisiejszy dzień przepędziła i czy nie wydał się pani długim? Dla mnie był bardzo długim. Co pani dziś robiła?
— To co robię codzień; niema o czem opowiadać...
— Ale przeciwnie; jest bardzo o czem i proszę pani, bardzo proszę...
Zaśmiała się wesoło.
— Owszem, czemuż nie miałabym opowiedzieć? Cóż? Uprzątnęłam mieszkanie, zgotowałam obiad, wyprałam sobie fartuszek, robiłam sprawunki dla znajomej... cóż więcej? Pomagałam bratu uczyć się lekcyi, nalewałam herbatę, szyłam...
Wszystko to wypowiedziała swobodnie, z widoczną nawet przyjemnością. On zapytał:
— A nie czytała pani dziś wcale?
— Owszem, czytałam trochę, kiedy ojciec spał jeszcze, a Staś już lekcye umiał. Frania dziś nastawiała samowar, a ja trochę sobie poczytałam. Książki dostaję od jednej pani, która była na pensyi nauczycielką moją...
— Pani była na pensyi?
Opowiedziała, że matka jej, z zawodu nauczycielka, uczyła ją sama do lat dwunastu, a potem zaczęła posyłać na pensyę, której jednak skończyć nie mogła, gdyż po śmierci matki ciągła obecność jej w domu stała się konieczną dla ojca i malutkiego wówczas rodzeństwa. Przestawała chodzić na pensyę z wielkim żalem, ale teraz, wcale, wcale nie żałuje tego, bo przekonała się, że jest w domu potrzebną koniecznie, że ojciec i dzieci nie mogą w żaden sposób pozostawać bez opieki...
— Tak poważnej! — uśmiechnął się Przyjemski.
— Poważnej! — zaśmiała się: — gdzie tam! Wiem sama, że wiele mi brakuje... ale robię, co mogę...
— Aby być aniołem pociechy i pomocy — dokończył z cicha.
Jej te słowa spłynęły w serce słodyczą wielką; przechyliła głowę i umilkła.
Ale dla niego nawiązanie rozmowy przerwanej nie stanowiło trudności najmniejszej. Trochę pochylony ku niej, zaraz zapytał znowu:
— Któż to taki ta staruszka, z którą pani dziś wychodziła do miasta?
— Skąd pan wie?
— Widziałem z alei, w której siedziałem, trzymając w ręku książkę, a myśląc o pani.
Ta staruszka była panią Dutkiewiczową, wdową po weterynarzu, chrzestną matką jej matki, osobą niezmiernie zacną, dobrą i czyniącą im wiele dobrego. Jest to prawdziwa ich przyjaciółka i dobrodziejka. Dopomagała im nieraz w okolicznościach trudnych, teraz płaci wpisowe za Stasia.
— Więc to osoba majętna? — zapytał Przyjemski.
— O, majętna! — z zapałem potwierdziła Klara; — zajmuje dla siebie jednej trzy pokoje, trzyma służącą...
— Życie zbytkowne — zauważył, a ona opowiadała dalej.
— Mąż jej miał dochody znaczne i pozostawił majątek duży. Mówiła ojcu sama, że ma kapitału piętnaście tysięcy...
— Majątek duży... — powtórzył Przyjemski.
— Bardzo duży, — potwierdziła Klara — ale też używa go dobrze. Oprócz nas, dopomaga jeszcze kilku innym osobom...
— Czemużby nie? Ma czem się dzielić!
— Tak; i to jest dla niej wielkiem szczęściem; inaczej, nie mając dzieci, nie miałaby żadnego celu życia.
On dokończył:
— Ponieważ zaś posiada piętnaście tysięcy, majątek duży, może naśladować Najświętszą Pannę Paryską!
Oparł się łokciem o wyższy wschodek, głowę pochylił na ręku i zamyślił się tak głęboko, że Klara spostrzegła i odczuła to zamyślenie. Umilkła też, nie śmiejąc już mówić dalej. Trwało tak ze trzy minuty, poczem Przyjemski wyprostował się i z podniesioną głową patrzał w gwiazdy. Przy ich świetle Klara zobaczyła, że zmarszczka jego pomiędzy brwiami, była bardzo głęboką. Po chwili przemówił z cicha:
— Gwiazdy spadają.
Ona, także zniżając mimowoli głos, odpowiedziała:
— W sierpniu zawsze wiele gwiazd spada.
— Powiadają, że gdy gwiazda spada, trzeba tylko, nim zgaśnie, wymówić w myśli życzenie, a będzie spełnione... O, widzi pan? spadła znowu... I tam! i tam! widzi pan, jak spadają!
Patrząc w niebo, z którego to tu, to ówdzie spadały duże iskry złote, wnet gasnące w zmroku podniebieskim, rzekł zwolna:
— Niech pani wymawia życzenie... spada ich tak wiele, że zawsze skończy je pani wymawiać przed zgaśnięciem którejkolwiek...
Milczała; on twarz obrócił ku niej. Siedział tak już blizko, że wyraźnie widziała blask i wyraz jego oczu.
— O co prosiłaby pani gwiazdy spadającej?
Usiłując mieć głos swobodny, odpowiedziała:
— Jestem szkaradną egoistką. Gdybym wierzyła, że spadające gwiazdy spełniają życzenia ludzkie, prosiłabym ich ciągle: niech ojciec mój wyzdrowieje, niech dzieci uczą się dobrze i będą dobre!...
— A dla siebie? — zapytał.
Zadziwiła się bardzo.
— Jak to? Przecież ta prośba byłaby właśnie o to, czego pragnę najwięcej... więc prosiłabym dla siebie.
— Egoizm szkaradny! — zauważył; — ale czyż doprawdy nie chciałaby pani, aby gwiazdka złota przysłała pani jakieś... jakieś szczęście, takie wielkie, że serce przemienia w gwiazdę pałającą i zawieszoną wysoko nad wszystkiem, co jest na ziemi?
Ona czuła, że serce jej przemienia się w gwiazdę pałającą, i właśnie dlatego, że to czuła, zażartowała wesoło:
— Jeżeli już koniecznie miałabym prosić o coś dla siebie jednej, to prosiłabym, aby tego lata jeszcze pójść za miasto i całe pół dnia przepędzić w lesie. Ogromnie lubię las.
Potem dodała zaraz:
— A pan, o co najwięcej prosiłby gwiazdy spadającej?
— Ja?
Z zamyśleniem mówić zaczął:
— Prosiłbym gwiazdy złotej o wiarę, że są na ziemi serca dobre, czyste, wierne, i o to, aby jedno z takich należało do mnie...
Umikł trochę, a potem mówił dalej:
— Prosiłbym jej: Gwiazdo jasna, daj mi zapomnieć o snach ciemnych, których miałem wiele...
Słuchała słów i głosu, czując smutek, zmieszany z goryczą. Słodycz szła od melodyi głosu, smutek od znaczenia słów, mających dla niej głębię niezrozumiałą, ale ciemną...
On wstał i już swobodnie przemówił:
— Może przejdziemy się po ogrodzie...
Wstała posłusznie i poszli w kierunku altanki bzowej, po trawie zroszonej, pomiędzy dwoma rzędami krzaków agrestowych.
— Prosiłaby pani gwiazdy spadającej o zdrowie ojca... Czy nie czuje się zupełnie zdrowym?
— O, tak! jest bardzo słabego zdrowia... od dawna...
— Cóż jest ojcu pani?
— Coś piersiowego...
— To smutne; zapewne się leczy?...
— Leczył się przed kilku laty, ale teraz już nigdy nie wzywa lekarza. Kuracye wiele kosztują, a pomagają niewiele, zapewne z powodu pracy biurowej, ciężkiej i nużącej. Cała rzecz w tem, aby zachowywał jak najlepiej hygienę przepisaną. Musi wcześnie udawać się do snu, pić mleko, jeść jak najwięcej owoców.
Przyjemski zauważył:
— To ostatnie musi być bardzo łatwem do spełnienia. Mieszkając w ogrodzie dość dużym i mając pod bokiem drugi jeszcze większy... Ogród księcia ma owoce wyborne.
Klara uśmiechnęła się w zmroku. Jaki on dziwny! Co to ma jedno do drugiego, że ojciec jej potrzebuje dla zdrowia owoców i że ogród księcia ma ich wiele? Pomiędzy dwoma tymi faktami niema związku najmniejszego.
On, milcząc, patrzał na nią, jakby czegoś od niej oczekiwał. Potem tonem opowiadania niedbałego zaczął mówić:
— Dziś właśnie oglądaliśmy z księciem brzoskwiniarnię, ananasarnię, inspekty, i jest tam tak wiele różnych... dobrych rzeczy, że książe powiedział mi, abym je posyłał państwu Perkowskim i wogóle znajomym moim, jeżeli mam tu jakich...
Znowu przestał mówić i patrzał na nią.
Ona zauważyła:
— Książe musi być bardzo grzeczny.
I zaraz wskazała pałac.
— Jak ładnie wygląda teraz pałac z oknami oświetlonemi! Wie pan? Kiedy dziś wieczorem pierwszy raz spojrzałam w tę stronę, wzięłam te okna za gwiazdy, przebłyskujące pomiędzy drzewami.
Stali przy sztachetach tuż obok altanki. W powietrzu cichem, naprzód zlekka zaszumiały drzewa, a potem, jakby w odpowiedź temu akordowi natury, rozeszły się w powietrzu dźwięki muzyki. Szły od pałacu z za okien oświetlonych i wnet umilkły. Ktoś tam wziął kilka akordów na fortepianie i zaraz grać przestał.
— Co to? Ktoś gra w pałacu? — szepnęła Klara.
Przyjemski odpowiedział:
— To on. Jest wielkim amatorem muzyki i często grywamy razem.
— Pan gra także?
— Grywam na wiolonczelli, on mi akompaniuje na fortepianie, i odwrotnie. Czy pani lubi muzykę?
W pałacu znowu zabrzmiały akordy i tym razem trwały dłużej, zlewając się ze słabym szumem, który znowu poszedł po drzewach i wnet umilkł, a akordy fortepianowe jeszcze śpiewały.
Klara z cicha odpowiedziała:
— Nie mogę nigdy słuchać muzyki bez takiego jakiegoś wzruszenia.
— A często pani jej słucha?
— Od śmierci mamy, która grywała ojcu wieczorami, słyszałam muzykę u znajomych może dwa albo trzy razy...
Przyjemski zawołał ze zdziwieniem:
— Czy podobna! Przez cztery lata słyszeć muzykę tylko dwa albo trzy razy. Jak pani może żyć bez muzyki?...
Odpowiedziała z uśmiechem:
— Cóż to tak ważnego, że nie mam tej przyjemności?...
— To prawda; — potwierdził — cóż to ważnego nie mieć w życiu przyjemności... szczególnie w takim wieku...
— To prawda, — zgodziła się śpiesznie — oddawna już jestem dorosłą...
Spojrzał w górę.
— Czy gwiazdy jeszcze spadają?
Ona także, patrząc na niebo, odpowiedziała:
— O, spadają jeszcze! Widzi pan, teraz spadła jedna, tam nad tem wielkiem drzewem... a teraz druga... nad samym pałacem, widzi pan!
— Widzę... Niech pani mówi: chcę posłuchać pięknej muzyki:
Zaczęła śmiać się, ale on nalegał.
— Proszę powiedzieć: »Gwiazdo złota, daj, aby twoja siostra ziemska posłuchała dziś pięknej muzyki!« Proszę powiedzieć...
Niezdolna do oparcia się jego prośbie, ze śmiechem na ustach drżących zaczęła powtarzać:
— Gwiazdo złota, daj, aby twoja siostra...
Ale urwała, bo powietrzem popłynęła muzyka, już nie z akordów oderwanych złożona, lecz z tonów splątanych i ciągłych. Na twarzy jej, podniesionej jeszcze ku gwiazdom, odmalowało się zachwycenie. Z ustami rozwartemi nieco w uśmiechu wzruszonym i z oczyma, które pomimo zmroku miały blask złotawy, stała jak przykuta do ziemi, zasłuchana. Jego zaś mowa zniżyła się do szeptu.
— Widzi pani, jak prędko gwiazdy spadające spełniają życzenia swych sióstr ziemskich! Ale ja źle porównałem panią do gwiazdy. Porównania tego nadużywano ogromnie i przypomina ono zjawiska zupełnie inne... Przychodzi mi na myśl co innego... Czy pani wie, kto to był Heine?
— Poeta niemiecki — szepnęła.
— Tak; otóż przyszedł mi do pamięci wierszyk Heine’go, którym chcę dziś pożegnać panią...
Spuścił głowę i przez chwilę może przypominał sobie wierszyk Heine’go.
Muzyka w pałacu stawała się coraz melodyjniejszą i wyraźniejszą; drzewa z cicha zaszumiały. Z melodyą muzyczną i cichym szmerem drzew złączył się głos aksamitny, pełen pieszczoty, który mówił:
— .....Ty jesteś jak kwiat,
Piękną, czystą, powiewną;
Gdy patrzę na cię, ma pierś
Boleścią ściska się rzewną...
I radbym wznieść dłoń
Do nieba z modlitwą śpiewną,
Oby zachował cię Bóg
Tak piękną, czystą, powiewną!
Wymawiając wyraz ostatni, wziął jej rękę i pochylony pocałował ją krótko, prawie w powietrzu. Prostując się, rzekł jeszcze:
— Niechże pani tu zaczeka. Ja i mój przyjaciel będziemy zaraz grali dla pani...
Włożył kapelusz na głowę i prędko odszedł.
Do cienistego ogrodu wszedł przez bramkę w sztachetach i zniknął pośród drzew. Dokoła Klary panowała przez kilka minut cisza zupełna, aż znowu powietrze zabrzmiało muzyką, ale już dwu naraz instrumentów. Za oświetlonemi oknami pałacu fortepian i wiolonczella zgodnie wykonywały jakiś utwór wielki i długi, którego tony napełniały cienie ogrodu, mieszały się ze słabym szumem drzew, czarem upajającym ogarniały dziewczynę, opartą o sztachety i twarz kryjącą w dłoniach.