Pieśń przerwana (proza)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pieśń przerwana | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1896 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Ilustrator | Julian Maszyński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Był to jeden z tych domków, które wydają się uśmiechami wsi, albo jej echami, spadłemi pomiędzy ulice i kamienice miejskie. Maleńki, biały, z ganeczkiem na dwóch słupkach, stał w ogrodzie zaniedbanym, któremu właśnie zaniedbanie nadawało pozór gęstwiny zielonej i świeżej. Dziedzińca nie miał wcale; od ulicy przedzielała go część ogrodu i parkan z desek, taki wysoki, że ani domku z ulicy, ani ulicy z okien domku zupełnie widać nie było. Z dala — kątek cichy i ładny; z blizka — ruderka, której ściany powyginane od starości, niedbale pobielone, ukrywały się do połowy w splotach fasoli, wijącej się na tykach. Oprócz fasoli, trochę kwiatów rosło na klombie, pod ganeczkiem, na którym stały dwie ławki wązkie i stare.
Wewnątrz domku pokoiki były małe, sufity nizkie, podłogi grube, piece niezgrabne z zielonych cegieł.
Do jednego z tych pokoików Klara Wygryczówna wbiegła z kuchenki żwawo i nucąc, bo nuciła zawsze, gdy była zadowoloną. Miała na sobie suknię perkalową w różowe i szare paski, fartuch płócienny i rękawy aż do łokci zawinięte.
Rękoma świeżo umytemi, jeszcze zaczerwienionemi od zimnej wody, prędko zdjęła fartuch, zwinęła go i schowała do szuflady starej komódki, myśląc: »Trzeba go już wyprać! jest bardzo poplamiony«. Potem odwinęła rękawy i zaczęła do koszyka wkładać kawałki pokrajanego perkalu, nożyczki, naparstek, nici. Obejrzała się po pokoju i ze stojącej w kącie etażerki wzięła książkę, którą także włożyła do koszyka. Wybiegła jeszcze do kuchenki, i przyniósłszy niedużą kromkę chleba, wsunęła ją pod perkal, napełniający koszyk. Wtedy już zaśpiewała głośno na nutę walcową: — La, la, la! la, la, la! — i wybiegła na ganek. Tu, zatrzymała się, spojrzała na fasolę i klombik z trochą kwiatów.
Fasola miała już trochę strąków, ale tu i owdzie wychylały się jeszcze z pośród jej ogromnych liści kwiaty czerwone jak ogień. Jeden z nich Wygryczówna zerwała i wsunęła we włosy. Były to włosy czarne, kręcące się nad czołem, a z tyłu głowy zwinięte tak luźno, że mnóstwo krętych pasemek rozsypywało się po karku i ramionach. Kwiat fasoli wyglądał w nich jak płomyk.
Dziewczyna nie była doskonale piękną, ale miała świeżość lat dziewiętnastu i wdzięk żywości niezwykłej, odbijającej się w ruchach, w oczach, w uśmiechach. Uśmiechała się i teraz, patrząc na ogród. Czuła się wesołą. Zrobiła już wszystko, co trzeba było zrobić, i miała przed sobą parę godzin swobody zupełnej. Ojciec był w biurze, brat w szkole, siostra w szwalni; obiad zgotowany oczekiwał na ich powrót w piecu kuchennym.
Po uprzątnięciu mieszkania i zgotowaniu obiadu, czuła się trochę głodną. Dlatego wzięła do koszyka kawałek chleba.
Zje go szyjąc w miejscu bardzo ulubionem, to jest w altanie z bzu koralowego, która znajdowała się w końcu ogrodu, u samych sztachet, otaczających ogród książęcy. Ilekroć mogła przesiedzieć w tej altance godzinę albo dwie sama jedna, z robotą i swemi myślami, wpadała zawsze w humor wesoły.
Ta iskra lubiła samotność. Ta główka młoda miała o czem myśleć. Nigdzie zaś nie czuła się tak samotną, nie myślała tak dobrze, jak w tej altance bzowej. Tam, za sztachetami nizkiemi ciągnęła się alea cienista z drzew bardzo starych, które rozstępowały się naprzeciw altanki, ukazując za trawnikiem rozległym pałac nieduży, ale piękny, z dwiema basztami i trzema szeregami okien wysokich a wązkich.
Ciemno-popielata ściana pałacu, jego okna i balkony wysuwały się z nad krzewów rozrzuconych po trawniku wspaniale i tajemniczo.
Tajemniczość pochodziła z milczenia, panującego zawsze w pałacu i dokoła niego. Okna tam były wiecznie zamknięte, ogród wiecznie pusty. Czasem na drogach i trawnikach pracowali ogrodnicy, ale nikt nigdy po nich się nie przechadzał. Nieopodal altanki znajdowała się w sztachetach bramka, także wiecznie zamknięta. Miejsce to, utrzymywane starannie, było jednak opuszczone.
Klara wiedziała ze słyszenia, że właściciel pałacu książe Oskar, nie mieszkał tu nigdy. Nie obchodziło jej w stopniu najmniejszym, czy pałac miał, albo nie miał mieszkańców. Lubiła patrzeć i patrząc doświadczać uczucia piękna, którego miała w sobie instynkty silne.
Teraz, siedząc na wązkiej ławeczce, z jednym krzakiem bzu koralowego za sobą, a drugim przed sobą, jeszcze nie patrzała na pałac, ani cieszyła się jego pięknością. Szyła pilnie. Przed nią na stole malutkim, z jedną nóżką, wkopaną w ziemię, stał koszyk z kawałkami perkalu i wyglądającą z pomiędzy nich książką. Na czytanie i na zachwycanie się jeszcze pora nie przyszła. Robota była pilną. Kupiła niedawno perkalu na sześć koszul dla małego brata; szyła zaledwie czwartą. Kiedy wszystkie uszyje, przyjdzie kolej na reparowanie bielizny ojca, a potem będzie musiała uszyć dla siebie nową suknię, bo te dwie, które posiada, już się kończą.
Niestety! wolałaby, aby inaczej było, ale już się kończą i trzeba zrobić nową. Najtańsza nawet coś kosztuje, a gdy w którym miesiącu zdarzy się sprawunek podobny, musi dobrze połamać głowę, aby pensyi ojcowskiej na inne rzeczy nie zabrakło. Dotąd jakoś nie zabrakło nigdy, ale ojciec nie zawsze ma wszystko, czego mu potrzeba. Bo potrzebowałby ze swojem słabem zdrowiem jedzenia pożywniejszego, zwłaszcza owoców...
Myśl o jedzeniu przypomniała jej kawałek chleba, wzięty z domu. Wyjęła go z koszyka, ugryzła trochę, i położywszy na stole, szyła dalej.
W tej samej chwili, aleą, która z trzech stron obejmowała duży ogród sąsiedni, szedł od strony pałacu mężczyzna dość wysoki i bardzo zgrabny, w ubraniu domowem z materyału kosztownego i skrojonym wykwintnie, w małym kapeluszu pilcowym na ciemnopłowych włosach. Z pod kapelusza widać było owal twarzy delikatny i blady, policzki gładko wygolone i wąsik złotawy, ocieniający wargi cienkie, mające wyraz trochę ironiczny, trochę znudzony. Mógł mieć lat trzydzieści kilka; ruchy były młodzieńcze, zgrabne, trochę niedbałe.
Szedł zrazu ze spuszczoną głową, a potem przypatrując się drzewom i podziwiając ich wspaniałość. Stały one nieruchomo w powietrzu cichem i w złocie słońca już prawie jesiennego, gdzieniegdzie przeświecając liściem zżółkłym lub zarumienionym. Kiedy niekiedy zeschłe liście z małym trzaskiem kruszyły się pod stopami idącego, który coraz zwalniając kroku, wodził wzrokiem po dwóch zielonych ścianach alei, od szczytów, natykanych złotem i czerwienią, do pni grubych, okrytych porostami, jak szmatami koronek zielonawych.
Myślał, że wcale uroczym kącikiem jest ten ogród, choć nieduży i znajdujący się w mieście niedużem. Ale może dlatego właśnie jest uroczy, że napełnia go cisza taka, jakiej prawie niepodobna znaleźć w miastach wielkich i nawet w rezydencyach wiejskich, ale wielkich.
Długo żyć w takiej ciszy mógłby tylko Kameduła; ale na czas jakiś może być ona bardzo przyjemną. Wydziela się z niej coś kojącego i zarazem obudzającego marzenia niewyraźne. Chciałoby się w tej ciszy i śród tych drzew starych widzieć idyllę. Czy tylko widzieć? Może także brać udział w sielance naiwnej, jak baśnie o pasterzach zakochanych, tajemniczej, jak gniazda ukryte w zielonych gęstwinach.
Nie są to zapewne marzenia bardzo mądre, ale w tem miejscu rodzą się w wyobraźni same przez się, niby sny nikłe, po których zostaje przez parę godzin trochę tęsknoty na dnie serca. A cóż zresztą na świecie jest mądre?
Gwar i ścisk ludzki, każdy bez wyjątku, ciecze takąż ilością głupstwa, co mądrości; a nawet, jest to proporcya ustanowiona zbyt optymistycznie. Owszem, w gwarach i ściskach ludzkich mądrość do głupstwa znajduje się w stosunku szczupłego odsetka. I prawda do fałszu także.
Ta cisza i te drzewa nie kłamią przed nikim, ani przed samemi sobą. A proszę mi pokazać wśród ludzi takie cudo, któreby nie znało udawania, obłudy, pochlebstwa, zalotności! Mężczyźni są pochlebcami, kobiety zalotnicami, a nieraz spotkać można oba te piękne przymioty połączone w osobnikach płci każdej. Przyjaźń mężczyzny i miłość kobiety — żart natury, ukazujący ludziom ideały dlatego, aby przez całe życie byli dziećmi, goniącemi motyle.
Ale nie każdy pozwoli aż do końca wyprowadzać siebie w pole. Są tacy, którym doświadczenie nawet niezbyt długie, udziela przekonania, że z motyla pochwyconego wkrótce pozostaje na dłoni trupek dość obrzydliwy. Takim miło jest odetchnąć niekiedy ciszą i samotnością, z których wydziela się zapach idylli, — będącej blagą poetów. Bo w rzeczywistości idylla miewa ręce czerwone, a w sercu pociąg magnetyczny do kieszeni pasterza zakochanego.
Tu, zdala od ludzi, korzystnie byłoby czytać Rochefoucauld’a. Co za penzel ciemny i wierny prawdzie życia — ciemnej! Trzeba koniecznie przyjść do tej alei z Rochefoucauld’em, i pod drzewem usiadłszy... Czy są tu jakie ławki?
Dla zobaczenia czy w alei starej i cienistej jest jakie miejsce, w którem mógłby usiąść z Rochefoucauld’em, podniósł głowę i stanął jak wryty. O kilka kroków przed sobą, tuż za sztachetami zobaczył dziewczynę w sukni perkalowej w różowe i szare paski, na wązkiej ławeczce, pod krzakiem bzowym, szyjącą pośpiesznie. Kwiat fasoli gorzał jak płomyk w jej czarnych włosach; czarne kędziorki wiły się po karku schylonym nad robotą i po białej szlarze, obejmującej szyję u brzegu stanika. Średniego wzrostu, wątła i zgrabna, z cerą bladawą i ponsowemi usty, miała pozór delikatny i zarazem bardzo świeży.
Młodzieniec postąpił kilka kroków i wyszedł z za drzew, przez których gałęzie dość długo przypatrywał się dziewczynie. Suche liście zaszeleściły mu pod stopami.
Ona szybko obróciła twarz, okrytą wyrazem zadziwienia. W oczach jej ze źrenicą złotawą i błyszczącą było nieco przestrachu. Odkąd przychodzi tu, więc od lat trzech przeszło, pierwszy raz widzi kogoś przechadzającego się po tym ogrodzie. Ale przestrach trwał krótko.
Powierzchowność człowieka, zobaczonego niespodzianie, sprawiała wrażenie miłe. Był też widocznie grzeczny, bo spotkawszy się oczyma z jej spojrzeniem, podniósł nad głową kapelusz, co odsłoniło czoło pięknie wykrojone i mające pomiędzy brwiami zmarszczkę pionową. Ta zmarszczka, wobec młodości postawy i twarzy, od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy, zarówno jak podłużny kształt i białość ręki, podnoszącej kapelusz.
Przez parę sekund zdawał się wahać, czy namyślać; potem szybko przystąpił do sztachet i z kapeluszem ciągle podniesionym nieco, bardzo grzecznie wymówił:
— Czy mogę zapytać panią, kto mieszka w tym ładnym domku?
Oczyma wskazywał białą ruderkę, topiącą się w splotach fasoli.
Ona, zmieszana trochę, odpowiedziała:
— My tam mieszkamy...
Zaraz jednak poprawiła się.
— Ojciec mój, Teofil Wygrycz, ja i rodzeństwo moje...
Układ jej i sposób mówienia objawiały, że była nawykłą do uprzejmego obchodzenia się z ludźmi, i że zmieszana zrazu, prędko odzyskiwała śmiałość.
— Miłe ustronie, — zauważył.
— O, bardzo! — potwierdziła z oczami pełnemi zachwytu; — tak zielono tu jest i spokojnie...
— Gniazdko zaciszne, — dodał i zaraz zapytał jeszcze: — Któż to zasadził przy domku te piękne rośliny, które ocieniają go w sposób tak malowniczy?
Uradowana pochwałą, odpowiedziała z żywym blaskiem oczu:
— Nie prawdaż, że ślicznie fasola wyrosła nam w tym roku? Sadzimy ją z siostrą każdej wiosny, ale nigdy jeszcze nie była tak wysoka i gęsta...
— Jest istotnie wysoka i gęsta na podziw. Na klombie też widzę kwiatki. Czy także są przez panią zasiane lub zasadzone?
— Trochę lewkonii i rezedy... tylko trochę, ja i siostra moja nie mamy czasu uprawiać więcej...
— Siostrzyczka pewnie starsza?...
— Owszem, młodsza ode mnie o lat cztery...
— Więc ma lat?
— Piętnaście...
Umilkli; ona, znowu zmieszana, spuściła twarz nad robotą i szyć zaczęła; on, oparty o sztachety, patrzał na nią i nie odchodził. Zmieszanie, które ją ogarnęło, pochodziło właśnie ze sposobu, w jaki patrzał na nią.
Zdjął był przed chwilą kapelusz i oczy jego w oprawie podłużnej, duże, bardzo szafirowe, miały pod czołem, przekreślonem zmarszczką głęboką, uśmiech żartobliwy. W tym uśmiechu oczu, w postawie, w sposobie mówienia, trochę powolnym i rozdzielającym sylaby wyrazów, nie było wcale niegrzeczności, ale z całej osoby nieznajomego uderzała pewność siebie i wytworność, które ją mieszały. Przytem wiedziała, że młoda panna nie powinna wdawać się w długie rozmowy z ludźmi nieznajomymi, ale paliła ją poprostu ciekawość: kto to taki? Skąd i jakim sposobem znalazł się w tem miejscu, zazwyczaj bezludnem? Myślała: jakby to się zapytać? — ale żadna forma zapytania nie przychodziła jej do głowy. Szyła tedy, a przez głowę jej mknęły myśli: Może odejdzie sobie? Może ja powinnam wstać i odejść? Ale byłoby to niegrzecznie. Po cóż mam uciekać? Jestem przecież w swojej altance. Niech on sobie idzie skąd przyszedł! Któż to taki? Kto to być może? Przystojny... głos szczególnie ma bardzo miły...
On, pomilczawszy parę minut, głosem istotnie bardzo miłym, mającym w sobie coś z miękkości aksamitu, przemówił znowu:
— Co to pani robi?
Nie podnosząc głowy ani oczu, odpowiedziała;
— Szyję koszulę dla brata...
Nie widziała uśmiechu, który przemknął po ustach nieznajomego.
— Braciszek dorosły?
— O nie, o dziesięć lat młodszy ode mnie...
— Więc pani jest najstarszą z rodzeństwa?
— Tak.
— Ale ja w jednem powiedzeniu pani spostrzegłem pewne opuszczenie... pewien brak... Mówiła pani: mój ojciec, ja i rodzeństwo moje... A mama?
Po kilku sekundach milczenia odpowiedziała z cicha:
— Od czterech już lat nie mamy matki... umarła...
— I pani zastępuje ją rodzeństwu...
Wciąż szyjąc z głową pochyloną, cicho odpowiedziała:
— Staram się o to... pragnę bardzo... o ile podobna...
Z ust i z oczu nieznajomego zniknął uśmiech żartobliwy, ramię jego silniej oparło się o sztachety, po chwili też przemówił:
— Widzę książkę w koszyczku... pani lubi lekturę?
— Tak, bardzo lubię czytać...
— Cóż to jest... ta książka?
Wyciągnął rękę nad sztachetami, ona, nie zaraz i z wahaniem, jednak podała mu przedmiot żądany.
Cóż on sobie myśli, doprawdy? Stoi i stoi! Rozmawia i rozmawia. I nie mówi kim jest! To niegrzecznie, choć z drugiej strony... jest bardzo grzecznym!
Książka miała okładkę grubą i zniszczoną, cała zresztą była zniszczona, czytana zapewne po wiele razy i przez wiele osób. Nieznajomy otworzył ją, zaczął przewracać kartki i zatrzymał wzrok na wierszach, przy których znajdował się znak zrobiony ołówkiem.
— Czy to pani podkreśliła te wiersze?
— Tak, — cichutko odpowiedziała.
— Tak się pani podobają?...
Półgłosem zaczął czytać wiersze podkreślone:
— ...Przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych,
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem...
Jakkolwiek półgłosem tylko, czytał jednak pięknie. Dziewczyna doświadczyła wrażenia szczególnego. Nigdy w życiu nie słyszała poezyi czytanej głośno, a ten głos był taki aksamitny, przejęty pieszczotą z czemś jeszcze na dnie, jakby z trochą smutku...
On głos ten swój zawiesił na chwilę i pomyślał: — Jednak daleko znalazłem się od Rochefoucaul’da... w stronie zupełnie przeciwnej... I czytał dalej:
— ...Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała.
A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą
Zieloną...
Cóż znowu? Nie tylko rozmawia z nią, ale nawet czyta sobie głośno jej książkę, jakby od stu lat byli z sobą znajomymi! a nazwiska swego nawet nie powiedział.
Zebrała się na śmiałość i, ręce z robotą na kolanach składając, z poważnym, nawet surowym wyrazem twarzy, zapytała:
— Pan daleko stąd mieszka?
Czuła sama, że wymówiła to pytanie głośniej, niż chciała, i że zanadto już brwi ściągnęła. Ale to tak zawsze: kiedy trzeba zdobyć się na wielką śmiałość, zawsze się coś przesadzi!
On podniósł oczy z nad książki i trochę niedbale odpowiedział:
— Bardzo blizko...
Potem przeczytał jeszcze dwa wiersze:
— ...Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju...
Ale jakby w czasie czytania tych dwóch wierszy namyślił się, zamknął książkę i rzekł z ukłonem:
— Dotąd jeszcze nie przedstawiłem się pani. Nie przypuszczałem, aby rozmowa nasza mogła się tak przeciągnąć. Ale teraz, widzę, że będę pragnął, aby mogła się powtarzać...
Spuścił na chwilę oczy, pomyślał, potem dokończył:
— Jestem Juliusz Przyjemski, mieszkam w tym dużym domu...
Wskazał pałac książęcy. Dziewczyna poweselała; czuła, że przyzwoitości towarzyskiej stało się zadość; ale była trochę zdziwiona.
— Myślałam, że w tym pałacu nikt nie mieszka...
— Dotąd, oprócz służących, nikt w nim nie mieszkał, ale wczoraj przybył tu, na czas jakiś, jego właściciel.
— Książe?! — zawołała.
— Tak; książe, który z powodu interesów majątkowych zabawi tu czas jakiś...
Ona pomyślała chwilę i z wahaniem zapytała:
— A pan przyjechał z księciem?
— Tak, — odpowiedział — przyjechałem z księciem Oskarem.
— Pan jest zapewnie u księcia Oskara w gościnie?
— Bynajmniej, pani. Jestem domownikiem księcia, jeżdżę i przebywam z nim wszędzie i zawsze...
Zastanowił się chwilę i dodał jeszcze:
— Jestem domownikiem i zarazem przyjacielem najbliższym księcia.
Pomyślała, pewno sekretarz albo plenipotent księcia! Wiedziała o tem, że wielcy panowie miewają plenipotentów i sekretarzy. Co ona tam zrestą wiedzieć mogła, jakie urzędy znajdują się przy dworach książęcych! Pewno są liczne i rozmaite. Ale uczuła zadowolenie z tego, że świeżo poznany człowiek nie był gościem książęcym. Wcale nie wiedziała, dlaczego ją to ucieszyło, ale ucieszyło.
— Czy książe jest młody? — zapytała.
Przyjemski zawahał się chwilę, a potem z uśmiechem, który wydał się jej trochę dziwnym, odpowiedział:
— Tak i nie; żyje niezbyt długo, lecz doświadczył wiele...
Potakująco wstrząsnęła głową.
— O, tak! Wyobrażam sobie, ile szczęścia i przyjemności doświadczyć musiał!
— Pani tak myśli?
— Naturalnie. O, Boże! Będąc tak bogatym, może robić zawsze co mu się tylko podoba!
Cienkimi palcami przerzucając od niechcenia karty książki, odpowiedział:
— I nieszczęście jego w tem tylko... że mnóstwo rzeczy przestało mu się podobać.
Zastanowiła się chwilę.
— Pewno, — rzekła — wiele rzeczy może okazać się nie takiemi dobremi, jak z początku, albo zdaleka...
— Pani to już rozumie? — z niejakiem zdziwieniem zapytał.
Z wesołym uśmiechem odpowiedziała:
— Żyję niedługo, ale już wiele doświadczyłam...
— Naprzykład? — zapytał żartobliwie.
— Miałam już kilka albo i kilkanaście takich wypadków, w których czegoś bardzo chciałam, o czemś bardzo marzyłam, a potem przekonałam się, że nie warto było chcieć i marzyć...
— Naprzykład? — powtórzył.
— Naprzykład, pragnęłam mieć przyjaciółkę, ale taką serdeczną, serdeczną, z którą moglibyśmy żyć prawdziwie razem.
— Co to znaczy: żyć prawdziwie razem?
— To znaczy: nie mieć nic osobnego, tylko wszystko wspólne. Wspólnie myśleć o wszystkiem, wzajemnie pomagać sobie we wszystkiem, wspólnie cieszyć się i biedować...
— Piękny program! czy udał się pani?
Spuściła oczy nad robotą.
— Nie udał się. Już ze dwa razy myślałam, że mam taką przyjaciółkę i byłam ogromnie szczęśliwą, a potem...
— Pani pozwoli dokończyć?... potem przekonała się pani, że po pierwsze: te przyjaciółki były daleko mniej mądre od pani, więc niepodobna było razem z niemi myśleć; po drugie: że prawdziwie nie kochały pani... Tak?...
Szyjąc ciągle, twierdząco skinęła głową.
— Nie wiem, czy były mniej mądre ode mnie, ale że nie kochały mię prawdziwie, to pewna.
On mówił zwolna:
— Ogadywały panią... kopały przed panią dołki... za byle drobnostkę obrażały się na panią, a same co moment obrażały...
Zdziwiła się ogromnie i podniosła głowę:
— Skąd pan wie?
Zaśmiał się.
— Książe doświadczał tego samego, tylko na bardzo szeroką skalę. Był z początku niezmiernie czułym i naiwnym, wierzył w przyjaźń, w miłość, w szczęście... un tas des choses w tym rodzaju, a potem przekonał się, że jedni ludzie jego nudzą, a innych on nudzi, że każde serce ma na dnie interes, a każda radość zdradę... Dlatego jest zarazem i młodym i starym...
Słuchała uważnie, a potem ze współczuciem szepnęła:
— Biedny! Taki bogaty, a taki biedny!
Przyjemski zamyślił się. Stał ciągle oparty o sztachety, wzrok spuścił ku ziemi, i zmarszczka pomiędzy brwiami, stając się głęboką, rzucała mu na twarz wyraz znużenia i cierpienia. Ona przez chwilę patrzała na niego z zamyśleniem, a potem z żywem błyśnięciem oczu zawołała:
— Jednak są rzeczy zawsze miłe, piękne, dobre, i książe, chociaż tyle doświadczył, musi być jednak bardzo szczęśliwym...
Podnosząc powieki, zapytał:
— Jakież to rzeczy?
Żywym gestem wskazała ogród za sztachetami:
— Naprzykład, taki ogród! O, Boże, ileż razy siedząc tu myślałam, jakie to szczęście módz sobie zawsze, gdy tylko się podoba, chodzić i siedzieć pod takiemi drzewami, patrzeć na piękne kwiaty, mieszkać w domu z taką piękną architekturą... Ja szczęśliwą już jestem, ile razy siedzę tu i tylko patrzę na linie tego pałacu, takie zgodne i eleganckie, na te drzewa, na ten trawnik... Wie pan, w kwietniu tyle fiołków bywa na tym trawniku, że trawa znika prawie pod nimi i robi się on cały fioletowy, a zapach idzie od niego tak silny, że aż do naszego domku dochodzi...
— Pani jest bardzo wrażliwą na piękność...
Ona ożywiła się teraz ogromnie. Z żywymi gestami, wesoło odpowiadać zaczęła:
— Co ja się też napracowałam i nastarałam o to, aby w tym domku zamieszkać!... Zobaczyłam go raz wypadkiem. Przechodziłam ulicą, brama w parkanie była otwarta i przy niej stał stragan z owocami. Zaszłam, aby kupić trochę owoców dla ojca. Patrzę, taki śliczny domek stoi w ogrodzie jednym, a tuż obok drugi ogród, daleko większy, z takiemi pięknemi drzewami. Tak mi się zachciało, aby ojciec i dzieci mieszkały w tym domku, pomiędzy tą zielonością, w takim spokoju miłym... sama też Bóg wie co dałabym była za to, aby tu mieszkać... Ale było bardzo trudno... Musiałam wynaleźć właściciela, dobić się do niego, bo jest to bogaty człowiek i mieszka w środku miasta, w kamienicy ogromnej. Kilka razy do niego chodziłam, nim zechciał rozmówić się ze mną. Potem okazało się, że to dla nas trochę za drogo, że trzeba było czekać, że przenosiny kosztują wiele!... Mnóstwo było bied i trudności rozmaitych, ale przezwyciężyłam wszystkie, i dzięki Bogu przenieśliśmy się tutaj... Już przeszło trzy lata temu...
— Więc pani miała lat szesnaście, kiedy dokazywała takich czynów bohaterskich.
Zaśmiała się.
— Do bohaterstwa to daleko, ale trzeba było silnego postanowienia. Jestem też przekonana, że zdrowie ojca podtrzymuje się jako tako tylko przez to, że mieszka w takiem powietrzu i w takiej ciszy. Gdybyśmy byli pozostali na dawnem mieszkaniu, w zaułku brudnym i krzykliwym, kto wie, coby było? A tu, ojciec ma się nie lepiej wprawdzie, ale i nie gorzej, i wszystkim nam dobrze...
— Dobrze! — z zamyśleniem powtórzył Przyjemski, — więc pani czuje się zupełnie szczęśliwą, odkąd tu mieszka?...
Szyjąc, smutnie wstrząsnęła głową.
— Niezupełnie; bo wcale, wcale nie jestem spokojną o zdrowie ojca i przyszłość dzieci...
— A o swoją?
Tym razem podniosła na niego oczy ogromnie zadziwione:
— O swoją przyszłość? A cóż mi się stać może? Jestem już przecie dorosłą i w każdym wypadku dam sobie radę...
— To pani szczęśliwszą jest od księcia, bo on nie może dać sobie rady...
— Z czem?
— Ze wszystkiem. Sam nie wie co ma robić z sercem zrażonem, bo powielekroć zranionem, z dniami i godzinami, które nie mają celu.
— Biedny! — westchnęła znowu, ale po chwili, bardzo żywo mówić zaczęła:
— Mnie się jednak zdaje, że książe mógłby być szczęśliwym, tylko albo nie chce, albo nie umie. Doprawdy, może jestem zarozumiałą, ale zdaje mi się, że będąc na jego miejscu, wiedziałabym, co zrobić z sercem i z życiem.
— Doprawdy? Cóżby pani robiła?
— Weszłabym na szczyt tej baszty, widzi pan... tej... na sam szczyt... i obejrzałabym z niego caluteńkie miasto. Zobaczyłabym wszystkich, którzy tylko w niem żyją, cierpią, czegokolwiek potrzebują i...
Urwała i najniespodzianiej zapytała:
— Widział pan kiedy medalik z Matką Boską Paryską?
— Zdaje mi się... zapewne... dobrze sobie nie przypominam...
— Matka Boska Paryska stoi, a z obu Jej rąk leją się potoki promieni, które pocieszają, oświecają i od złego bronią... Gdybym była na miejscu księcia, weszłabym na tę basztę, spuściłabym ręce i lałabym z nich potoki, potoki promieni... O, Boże, jaka byłabym szczęśliwa!...
Mówiąc, czyniła gesta odpowiednie. Ukazywała szczyt baszty, potem spuściła ręce i wstrząsała niemi, jakby coś z nich sypała na ziemię.
Przyjemski słuchał, oczy jego pod zmarszczką głęboką, nabierały blasku i miękkości.
— Ładnie, bardzo ładnie! — szepnął do siebie.
Ale zaraz, z trochą ironii przemówił głośno:
— Święta wiara w zbawienne skutki filantropii! Nie będę jej pani odbierał. Nie trzeba pani nic odbierać i... nic dodawać... Nie wiem jak tam z księciem, ale co do mnie...
Z lekkiem uchyleniem kapelusza, który przed chwilą włożył był na głowę, dodał:
— Szczęśliwy jestem, że traf pozwolił mi panią poznać...
Twarz jej okryła się rumieńcem karminowym. Zaczęła prędko, prędko wkładać robotę do koszyka.
— Pora mi już do domu...
— Już? — zapytał z żalem.
Spojrzał na książkę, którą trzymał w ręku.
— Czy pani będzie łaskawa pożyczyć mi tej książki do jutra?
— Owszem, z przyjemnością, — uprzejmie odpowiedziała.
— Oddam ją pani jutro... gdy pani znowu o tej porze przyjdzie do tej altanki. Dobrze?
— Dobrze — bez wahania odpowiedziała, — ja tu codzień przychodzę, kiedy tylko pogoda piękna...
— Oby jutro była piękną!...
Od strony domu głos dziecinny zawołał:
— Klarciu! Klarciu!
Na ganeczku z dwoma słupkami stał malec w mundurku gimnazyalnym, trochę więcej niż dziesięcioletni, i obu ramionami machając ku altance, na cały ogród wołał:
— Klarciu! Klarciu! Już przyszedłem! Ojciec też idzie, i Frania zaraz z magazynu przyleci... Chodź prędzej i daj obiad! Okropnie jeść chce się!...
— Idę, idę! — odkrzyknęła, i skinąwszy głową nowemu znajomemu, odbiedz miała, gdy on zatrzymał ją jeszcze słowami:
— Niech pani mi na pożegnanie rączkę poda...
Bez wahania, z uprzejmem dygnięciem wyciągnęła rękę, i wtedy dopiero, gdy ta ręka zgrabna, ale ze skórą trochę zgrubiałą i szorstką, znalazła się w dłoni białej, miękkiej i obejmującej ją uściskiem miękkim, długim, rumieniec karminowy oblał twarz jej od czarnych kędziorków nad czołem do białej szlarki, otaczającej u szyi brzeg stanika.
Dużo przed południem, Juliusz Przyjemski, siedząc z książką w ręku na ławce ogrodowej, spoglądał często na domek, stojący w fasoli pośród ogrodu sąsiedniego. Sztachety nizkie i gałęzie drzew, rozstępujące się w alei pozwalały widzieć dokładnie wszystko, co się dzieje dokoła tego domku.
Widział naprzód człowieka wysokiego, chudego, z siwiejącymi włosami, który wyszedł na ganek w paltocie znoszonym, w czapce z gwiazdką, ze szczupłą teczką pod ramieniem. Za nim wybiegła Klara, i obie ręce położywszy mu na ramionach, coś mówiła do niego, aż podała mu czoło do pocałowania i do domku wbiegła.
Chudy, siwy człowiek poszedł zwolna ku bramce w parkanie, prowadzącej na ulicę, ale był w połowie drogi, gdy zatrzymało go głośne wołanie z wnętrza domku:
— Tatku! tatku!
Dziewczyna w sukni jeszcze nie dosięgającej ziemi, w błękitnej chusteczce na głowie, uczepiła się jego ramienia i razem już wyszli z ogrodu.
Przyjemski uśmiechnął się.
— Tatko poszedł do biura, siostrzyczka do magazynu... Ten Benedykt to sprytny ptaszek!... Powiedziałem mu wczoraj: »Dowiedz się!« — i dziś z rana już wszystko wiedział. Trzydzieści rubli na miesiąc, phi! bieda musi aż piszczeć. Naturalnie. Od tego są idylle, aby poetyzować na głodno! Czarny chleb zajada, a w koszyczku poematy nosi...
Spuścił wzrok na książkę, którą trzymał w ręku. Nie był to Rochefoucald, ale ta stara książka w podartej oprawie, którą wczoraj pożyczył od swojej nowej znajomej. Znowu kilkanaście wierszy zakreślonych ołówkiem; znowu więc ustęp ulubiony. Zobaczmyż jaki?
Słońce już gasło, wieczór był ciepły i cichy,
Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany,
U góry błękitnawy, na zachód różany...
Podniósł wzrok z nad książki, zamyślił się.
— Jak ja to dawno czytałem! jeszcze w dzieciństwie... Bardzo to ładne! Tu szczególnie pod temi drzewami, w tej ciszy, lektura bardzo stosowna... Dziś jeszcze nie oddam jej tej książki i przeczytam ją od początku do końca... Ciekawym, co też ona robi w tej chwili... za tą fasolą?
— Zapewne pierze, skoro ma do czynienia z balią. Taka jednak delikatna i z rozumkiem... Jak ona wczoraj mówiła o tej Najświętszej Pannie Paryskiej... bardzo ładnie... bardzo ładnie...
Czytał, myślał, odchodził, powracał, odszedł na długo i w parę godzin po południu wrócił znowu prawie o tej samej porze, o której wczoraj zobaczył Klarę. Usiadł na ławce z tą samą książką w starej oprawie i co chwila podnosił wzrok z nad jej kartek, spoglądając w ogród sąsiedni. Po pewnym czasie, szybkim ruchem pochylił się, aby lepiej widzieć przez gałęzie. Ktoś wyszedł na ganek z domku, nawet dwie osoby wyszły.
Jedną była staruszka w czarnem ubraniu, w czarnej chustce na siwiuteńkich włosach, drugą Klara, ubrana jak do wyjścia na miasto, w zarzutce ciemnej i kapeluszu słomianym, opasanym wstążką. Zeszły z ganeczku i prędko przeszedłszy ogród, wyszły przez bramkę w parkanie na ulicę.
— Basta! — uśmiechnął się Przyjemski, — poszła sobie i tu już pewno nie przyjdzie. Spłoszyłem ptaszynę. Szkoda, bo jest milutka!...
Ruchem nerwowym zamknął książkę i poszedł ku pałacowi z pogłębioną zmarszczką pomiędzy brwiami.
Klara od samego rana myślała nad tem: pójść, czy nie pójść? Dając śniadanie ojcu i dzieciom, sprzątając mieszkanie, gotując obiad, piorąc fartuch swój i różne drobiazgi dziecinne, co chwila zapytywała siebie: pójść, czy nie pójść do altanki bzowej, gdzie z pewnością zjawi się zaraz, po drugiej stronie sztachet, p. Przyjemski? Roboty szły jej dziś nie tak gładko jak zwykle, bo co chwila wstawała i myślała o spotkaniu wczorajszem.
Dziwny wypadek! Spotkać człowieka nieznanego, rozmawiać z nim tak długo i nawet książkę mu pożyczyć! Nie słyszałam nigdy, aby ktokolwiek tak pięknie czytał. Jaki on miły! Dziwna ta jego zmarszczka na czole, taka głęboka, a pod nią oczy takie szafirowe, szafirowe, czasem śmiałe i śmiejące się, a czasem takie smutne! Jaki on miły! Raz tak jakoś na mnie popatrzał, że chciałam wstać i uciec... Uczułam coś takiego, jakbym się na niego obraziła, nie wiedząc za co, ale potem zaczął mówić o księciu takie rzeczy zajmujące... Jaki on miły! Jak on to powiedział: »Pani nie trzeba nic odejmować i nic dodawać!« Jaki on miły!...
Ogień kuchenny rumieńcem gorącym okrył jej policzki; stawała też często przed otwartem oknem i z rozkoszą czuła powiewy wiatru, muskające ją po twarzy. Im więcej zbliżała się pora, w której zazwyczaj szła do altanki, tem większy niepokój ją ogarniał. Wreszcie zrobiła już wszystko, odjęła fartuch, wyjęła z szafki koszyk z robotą. Jeszcze raz: pójść, czy nie pójść?
Przy spojrzeniu na koszyk przypomniała sobie książkę pożyczoną wczoraj.
Jakże? trzeba pójść, choćby dlatego, aby tę książkę odebrać. Naturalnie, gdyby nie przyszła, cóżby uczynił z tą książką? Musiałby chyba ją odsyłać, i sprawiłoby mu to kłopot z jej przyczyny.
Ma się rozumieć, że pójdzie.
To jej altanka, ma prawo w niej przesiadywać, a ten pan może sobie tam przychodzić, albo nie przychodzić, co jej do tego!
Jaki on miły!... I cóż w tem złego będzie, jeżeli znowu trochę z sobą porozmawiają?
Postanowienie powzięte tak ją ucieszyło, że biorąc koszyk i biegnąc ku drzwiom, zanuciła:
— La, la, la! la, la, la!
Ale drzwi otworzyły się, nim do nich dobiegła, i ukazała się w nich staruszka, trochę krępa i ciężka, w czarnej sukni, z twarzą okrągłą i rumianą, pod włosami jak srebro błyszczącymi, przykrytymi czarną chusteczką wełnianą. Klara z uciechą pocałowała ją w rękę, ubraną w wełnianą mitenkę.
— Niech pani droga usiądzie... — zapraszała.
— Nawet siadać nie będę — ciężko dysząc odpowiedziała staruszka, ale przez chwilę nie mogła mówić dalej, bo z niejaką trudnością wyjmowała coś z kieszeni sukni.
Były to dwa rumiane jabłka i garstka cukierków, na straganie kupionych.
— Jabłuszka dla tatki, a cukierki dla dzieci, — rzekła, kładąc na stole przedmioty przyniesione.
Oczy jej duże i bardzo błękitne śmiały się pod siwemi brwiami, i uśmiech dobroduszny rozchylał szerokie usta. Klara pocałowała ją znowu w rękę.
— Dlaczego pani nie chce usiąść?
— A bo mi pilno, i przyszłam po ciebie. Teraz masz czas i możesz pójść ze mną do sklepów. Trzewiki nowe muszę kupić; widzisz, w jakich chodzę...
Wysunęła z pod czarnej sukni i pokazywała Klarze nogę dużą, płaską, w białej pończosze i prunelowym trzewiku, wydeptanym i znoszonym.
— Bez ciebie nie kupię. Oni mię oszukają, Bóg wie jakie dadzą, będę miała niewygodę. Szlarek mi też trzeba do ogarnirowania czepeczków; te, co były, podarły się na nic. Bez ciebie nie kupię. Zarzuć tam co na siebie i chodźmy.
Klara słuchała z głową pochyloną. Zrobiło się jej bardzo smutno, ale zaraz podniosła oczy i przemówiła raźnie:
— Dobrze, pójdę zaraz, tylko wezmę okrycie i kapelusz.
Zaraz też wyszły. Wyszedłszy, Klara zamknęła na klucz drzwi domku i klucz włożyła do kieszeni sukni. Ojciec miewał zawsze drugi przy sobie. Gdy przechodziły przez ogród, staruszka mówiła:
— Rozmienimy w sklepach pieniądze i dam ci na wpisowe dla Stasia. Już pora zapłacić, prawda?
— Dziękuję pani — szepnęła Klara. — Gdyby nie pani dobroć, nie wiem, jakim sposobem moglibyśmy Stasia posyłać do gimnazyum.
— Co tam, co tam! Ręka rękę myje. Ogarnirujesz mi czepeczki nowemi szlarkami, a?
— Z największą ochotą!
Przed bramką, prowadzącą na ulicę, obejrzała się na altankę bzową, przytuloną do ściany drzew wysokich i rozłożystych.
— Adieu! — pomyślała, i znowu zrobiło się jej ogromnie smutno.
Po zrobieniu sprawunków ze swoją starą znajomą i dobrodziejką, biegła do domu śpiesznie, gdy w bramce ogrodu spotkała się oko w oko z jedną z tych swoich przyjaciółek, o których wczoraj opowiadała Przyjemskiemu i które ją zawiodły. Zawiedziona, popłakała była trochę, ale nie chowała urazy do dziewczyny, która przyjaźniąc się z nią, wyśmiewała się z niej przed znajomymi, nazywając ją praczką, fląderką i t. p. Nie była już z nią w przyjaźni, ale przebaczyła jej oddawna, i widywały się z sobą niekiedy.
Blondynka świeża i różowa jak wiosna, wystrojona, z kwiatami na kapeluszu ślicznym, objęła ją i pocałowała.
Na Klarze jej pocałunki sprawiały przykre wrażenie czegoś fałszywego, ale poddała się im uprzejmie.
Paulinka była u niej i znalazłszy drzwi zamknięte, odchodziła.
Na zaproszenie Klary, aby wróciła, odpowiedziała, że nie ma czasu i że miała wpaść do niej tylko na chwilkę, bo dziś, za godzinę, wybiera się na przechadzkę zamiejską z towarzystwem dość licznem. Idą do lasu, biorą z sobą różne jedzenie w koszykach, bawić się będą bardzo wesoło. Szkoda, że to towarzystwo jest nieznajome Klarze, bo może wzięłaby udział w tej przechadzce...
— Ej nie — przerwała Klara, patrząc na jasną i strojnie zrobioną suknię rówieśnicy, — domu nie zostawiłabym na tak długo.
— A ojciec?
— Ojciec sypia po obiedzie. Ja ze Stasiem lekcye powtarzam.
— Zawsze cię namawiałam, abyś się z Perkowskimi zapoznała, mieszkając tak blizko... ale nie chciałaś. Wczoraj było nam wesoło, tańczyliśmy nawet trochę, i jeden był tylko zawód: pan Przyjemski nie przyszedł...
Klara doświadczyła uczucia małego uderzenia w piersi, ale tak dobrze opanowała siebie, że nawet powieka jej nie drgnęła. Paulina zaś trzepała dalej:
— Bo książe Oskar w tych dniach przyjechał i przywiózł z sobą sekretarza, który nazywa się pan Juliusz Przyjemski, jest w wielkich łaskach u księcia, u Perkowskich był parę razy dla interesów, naturalnie, przecież musiał pomówić o różnych rzeczach z rządcą pałacu. Otóż oni go zaprosili na wczorajszy wieczorek, a pomiędzy nami mówiąc, nawet i wydali ten wieczorek dlatego, aby sekretarza księcia zaprosić i przyjąć! Aż tu wziął i nie przyszedł. Szkoda, bo ogromnie byłam ciekawa tego p. Przyjemskiego! Młody podobno, brunet, przystojny i bardzo wesoły...
— Brunet!... — powtórzyła Klara.
Ale Paulinka śpieszyła się i wygadawszy co miała najważniejszego, żegnała ją, znowu obejmując i całując.
— Szkoda mi ciebie, moja duszko droga, że tak ciągle w domu siedzisz... Do widzenia, do widzenia! Lecę na obiad, a potem na przechadzkę...
Klara, wchodząc do domu, powtarzała sobie w myśli: »Brunet!« — i śmiała się: Wcale nie brunet, tylko ciemny blondyn. I niebardzo wesoły, ale owszem, trochę smutny. Paulinka, jak zawsze, trzepie o wszystkiem, co wie i czego nie wie. Ktoś jej powiedział, że brunet bardzo wesoły, ona też powtarza.
Pewno państwo Perkowscy zaprosili go na zbiorową przechadzkę za miasto, tak jak wczoraj na wieczór, i on pewno będzie im towarzyszył. Bo któżby nie chciał pójść za miasto, do lasu?... Jak im będzie przyjemnie i wesoło! Chciałaby tam być, w lesie, z tem towarzystwem; takby chciała, że aż obu łokciami oparła się o starą komódkę i dłonie przycisnęła do oczu, które napełniły się łzami. Po dwóch minutach takiego stania z łokciami na komódce i twarzą w dłoniach, zobaczyła ojca, wchodzącego z ulicy do ogrodu, i wybiegła na jego spotkanie.
Dzień przeminął i wieczór się kończył. W domku pomiędzy fasolą nawet już się skończył, bo małe okna jego pogasły oprócz jednego, należącego do pokoiku Klary.
Ona szyła jeszcze, ale po godzinie dziesiątej zostawiła robotę na stole, z zamiarem powrócenia do niej wkrótce i wybiegła na ganek.
Wywabiły ją z pokoju ciche szelesty fasoli, poruszanej małym wiatrem, i gwiazdy, które świeciły naprzeciw niej, za oknem.
Ganek miał parę wschodków, podziurawionych i kołyszących się od starości.
Usiadła na jednym z nich, dłonią twarz podparła i wpatrzyła się w wieczór piękny, cichy. Cicho tu było bardzo. Nikt już nie przejeżdżał o tej porze ulicą, ciągnącą się za parkanem, ustronną i prawie zamiejską. Od środka miasta dochodził szum daleki, przez odległość stłumiony i monotonny. Wielkie drzewa w ogrodzie książęcym czasem szumiały z cicha, czasem milkły i stały wśród zmroku, jak ściana czarna. Niebo sierpniowe było pełne gwiazd, które ciemność nocy czyniły podobną do zmierzchu wieczornego, pozwalającego rozpoznawać zarysy dość oddalonych przedmiotów.
Klara rozpoznawała swoją altankę ulubioną, przerwę w wielkiej alei i w głębi perspektywy, otwartej przez tę przerwę, ścianę pałacu, zarówno jak ściana drzew czarną wśród zmroku. Ale na jej tle czarnem jaśniał rząd świateł, które Klarze wydały się zrazu gwiazdami, z za drzew przeświecającemi. Wnet jednak rozpoznała, że były to okna oświetlone. Rzęd okien pałacowych, długich i wązkich na górnem piętrze był oświetlonym.
Odkąd Klara zamieszkała w sąsiedztwie pałacu, zdarzyło się to raz pierwszy. Nic dziwnego, skoro w tej chwili przebywał w nim właściciel.
Ciekawość, czy tylko książe znajduje się za temi oknami oświetlonemi, czy także i sekretarz jego? Zapewne oni często, albo i zawsze bywają razem. Ale pan Przyjemski może jeszcze nie wrócił z tej przechadzki zbiorowej za miasto, którą urządzili państwo Perkowscy. Może zaledwie teraz towarzystwo powraca z lasu. Czegoż mieliby się śpieszyć? Pogoda śliczna i oni pewno weseli. Przez kilka godzin chodzili po lesie, w którym o tej porze paprocie są takie ogromne i wrzos kwitnie...
Już przed kilku minutami oparła była łokcie o kolana i twarz położyła na obu dłoniach. Teraz z twarzą w dłoniach myślała o tym lesie zamiejskim, w którym była kilka razy w życiu i obraz jego przedstawiał się jej bardzo wyraźnie, z drobnymi nawet szczegółami. Wyraźnie widziała gęstwiny zielone, pod któremi biegła ścieżyna kręta, z obu stron ścieżyny brzozy cienkie z białą korą, wrzos liliowy, mech siwy, paprocie krzaczyste. Tą ścieżką idzie para ludzi: pan Przyjemski i Paulinka... Idą obok siebie i rozmawiają z sobą ciągle... On patrzy na nią szafirowemi oczyma, z pod tej dziwnej zmarszczki, i mówi: »Pani nie trzeba nic odbierać i nic dodawać...«
Wszystko to: las i parę przez las idącą widziała pod zamkniętemi powiekami tak jasno, jak w dzień jasny, ale za to w niej samej robiło się ciemno...
Nagle usłyszała głos aksamitny, który dzieląc nieco sylaby wyrazów, tuż nad nią wymówił:
— Dobry wieczór pani!
Nie wiadomo, co było w niej silniejszem: zdumienie czy radość. Byłaby raczej spodziewała się wszystkiego, niż usłyszenia w tej chwili tego głosu i zobaczenia człowieka, który stał przed nią, z kapeluszem w spuszczonej ręce, z twarzą, na której dojrzała pomimo zmroku uśmiech przyjazny i trochę żartobliwy.
— Przechadzając się po ogrodzie, zobaczyłem panią na ganku i nie mogłem oprzeć się pokusie powiedzenia pani: »Dobry wieczór«. Piękny wieczór, nie prawdaż? W tej chwili szczególnie stał się bardzo pięknym. Pani tak była zamyślona! O czem?
Z początku nie słyszała co mówił, tak silnie uderzało jej serce. Potem też, nie była jeszcze dość przytomną, aby na zapytania jego odpowiedzieć.
Stojąc na stopniu ganku, wskazała wązką ławeczkę.
— Proszę, niech pan usiądzie...
— A może tu lepiej będzie... pod gwiazdami...
Ręką z kapeluszem wskazał niebo i usiadł na stopniu ganku, który silnie zakołysał się pod nim. Ona usiadła także, nieco zdala. Już odzyskiwała przytomność umysłu i śmiałość; uczuciem panującem stało się w niej teraz uradowanie ogromne, które też dźwięczało w głosie, gdy zapytała:
— Którędy pan wszedł do naszego ogrodu?
— Drogą bardzo pospolitą. Przez bramkę w sztachetach.
— To prawda! Nigdy nie widziałam jej otwartej, zapomniałam, że istnieje...
— Zawiasy i zamek były zardzewiałe i otwierały się z trudnością, którą pokonałem. O czem pani myślała?
Otwartość wrodzona i radość coraz większa podyktowały jej odpowiedź wymówioną w sposób wesoły:
— Myślałam, czy też państwo wrócili już, albo może jeszcze wracają z przechadzki zamiejskiej...
Podniósł twarz ruchem oznaczającym zdziwienie.
— Kto to: państwo? — zapytał.
— Państwo Perkowscy i pan. Mówiła mi jedna znajoma moja, że państwo Perkowscy zaprosili pana na przechadzkę zbiorową, która musiała być bardzo przyjemną... Ale dlaczego pan nie był wczoraj na wieczorze u państwa Perkowskich? Bardzo pana tam czekano.
Przyjemski dość długo nie odpowiadał, a kiedy zaczął mówić, w głosie jego czuć było trochę śmiechu.
— Ani na wieczorze, ani na przechadzce zbiorowej państwa Perkowskich nie byłem. Ale jeżeli pani pozwoli, będziemy mówili o czem innem i daleko przyjemniejszem, niż... państwo Perkowscy. Bardzo dziękuję za książkę, którą mi pani pożyczyła, i jeszcze jej nie oddaję. Przeczytam całą i za dni parę zwrócę. Wspaniały poemat! Znałem go, ale zdaleka. Wdzięczny jestem pani za to, że zawiązałem z nim znajomość blizką. A teraz, niech mi pani powie, jak pani cały dzisiejszy dzień przepędziła i czy nie wydał się pani długim? Dla mnie był bardzo długim. Co pani dziś robiła?
— To co robię codzień; niema o czem opowiadać...
— Ale przeciwnie; jest bardzo o czem i proszę pani, bardzo proszę...
Zaśmiała się wesoło.
— Owszem, czemuż nie miałabym opowiedzieć? Cóż? Uprzątnęłam mieszkanie, zgotowałam obiad, wyprałam sobie fartuszek, robiłam sprawunki dla znajomej... cóż więcej? Pomagałam bratu uczyć się lekcyi, nalewałam herbatę, szyłam...
Wszystko to wypowiedziała swobodnie, z widoczną nawet przyjemnością. On zapytał:
— A nie czytała pani dziś wcale?
— Owszem, czytałam trochę, kiedy ojciec spał jeszcze, a Staś już lekcye umiał. Frania dziś nastawiała samowar, a ja trochę sobie poczytałam. Książki dostaję od jednej pani, która była na pensyi nauczycielką moją...
— Pani była na pensyi?
Opowiedziała, że matka jej, z zawodu nauczycielka, uczyła ją sama do lat dwunastu, a potem zaczęła posyłać na pensyę, której jednak skończyć nie mogła, gdyż po śmierci matki ciągła obecność jej w domu stała się konieczną dla ojca i malutkiego wówczas rodzeństwa. Przestawała chodzić na pensyę z wielkim żalem, ale teraz, wcale, wcale nie żałuje tego, bo przekonała się, że jest w domu potrzebną koniecznie, że ojciec i dzieci nie mogą w żaden sposób pozostawać bez opieki...
— Tak poważnej! — uśmiechnął się Przyjemski.
— Poważnej! — zaśmiała się: — gdzie tam! Wiem sama, że wiele mi brakuje... ale robię, co mogę...
— Aby być aniołem pociechy i pomocy — dokończył z cicha.
Jej te słowa spłynęły w serce słodyczą wielką; przechyliła głowę i umilkła.
Ale dla niego nawiązanie rozmowy przerwanej nie stanowiło trudności najmniejszej. Trochę pochylony ku niej, zaraz zapytał znowu:
— Któż to taki ta staruszka, z którą pani dziś wychodziła do miasta?
— Skąd pan wie?
— Widziałem z alei, w której siedziałem, trzymając w ręku książkę, a myśląc o pani.
Ta staruszka była panią Dutkiewiczową, wdową po weterynarzu, chrzestną matką jej matki, osobą niezmiernie zacną, dobrą i czyniącą im wiele dobrego. Jest to prawdziwa ich przyjaciółka i dobrodziejka. Dopomagała im nieraz w okolicznościach trudnych, teraz płaci wpisowe za Stasia.
— Więc to osoba majętna? — zapytał Przyjemski.
— O, majętna! — z zapałem potwierdziła Klara; — zajmuje dla siebie jednej trzy pokoje, trzyma służącą...
— Życie zbytkowne — zauważył, a ona opowiadała dalej.
— Mąż jej miał dochody znaczne i pozostawił majątek duży. Mówiła ojcu sama, że ma kapitału piętnaście tysięcy...
— Majątek duży... — powtórzył Przyjemski.
— Bardzo duży, — potwierdziła Klara — ale też używa go dobrze. Oprócz nas, dopomaga jeszcze kilku innym osobom...
— Czemużby nie? Ma czem się dzielić!
— Tak; i to jest dla niej wielkiem szczęściem; inaczej, nie mając dzieci, nie miałaby żadnego celu życia.
On dokończył:
— Ponieważ zaś posiada piętnaście tysięcy, majątek duży, może naśladować Najświętszą Pannę Paryską!
Oparł się łokciem o wyższy wschodek, głowę pochylił na ręku i zamyślił się tak głęboko, że Klara spostrzegła i odczuła to zamyślenie. Umilkła też, nie śmiejąc już mówić dalej. Trwało tak ze trzy minuty, poczem Przyjemski wyprostował się i z podniesioną głową patrzał w gwiazdy. Przy ich świetle Klara zobaczyła, że zmarszczka jego pomiędzy brwiami, była bardzo głęboką. Po chwili przemówił z cicha:
— Gwiazdy spadają.
Ona, także zniżając mimowoli głos, odpowiedziała:
— W sierpniu zawsze wiele gwiazd spada.
— Powiadają, że gdy gwiazda spada, trzeba tylko, nim zgaśnie, wymówić w myśli życzenie, a będzie spełnione... O, widzi pan? spadła znowu... I tam! i tam! widzi pan, jak spadają!
Patrząc w niebo, z którego to tu, to ówdzie spadały duże iskry złote, wnet gasnące w zmroku podniebieskim, rzekł zwolna:
— Niech pani wymawia życzenie... spada ich tak wiele, że zawsze skończy je pani wymawiać przed zgaśnięciem którejkolwiek...
Milczała; on twarz obrócił ku niej. Siedział tak już blizko, że wyraźnie widziała blask i wyraz jego oczu.
— O co prosiłaby pani gwiazdy spadającej?
Usiłując mieć głos swobodny, odpowiedziała:
— Jestem szkaradną egoistką. Gdybym wierzyła, że spadające gwiazdy spełniają życzenia ludzkie, prosiłabym ich ciągle: niech ojciec mój wyzdrowieje, niech dzieci uczą się dobrze i będą dobre!...
— A dla siebie? — zapytał.
Zadziwiła się bardzo.
— Jak to? Przecież ta prośba byłaby właśnie o to, czego pragnę najwięcej... więc prosiłabym dla siebie.
— Egoizm szkaradny! — zauważył; — ale czyż doprawdy nie chciałaby pani, aby gwiazdka złota przysłała pani jakieś... jakieś szczęście, takie wielkie, że serce przemienia w gwiazdę pałającą i zawieszoną wysoko nad wszystkiem, co jest na ziemi?
Ona czuła, że serce jej przemienia się w gwiazdę pałającą, i właśnie dlatego, że to czuła, zażartowała wesoło:
— Jeżeli już koniecznie miałabym prosić o coś dla siebie jednej, to prosiłabym, aby tego lata jeszcze pójść za miasto i całe pół dnia przepędzić w lesie. Ogromnie lubię las.
Potem dodała zaraz:
— A pan, o co najwięcej prosiłby gwiazdy spadającej?
— Ja?
Z zamyśleniem mówić zaczął:
— Prosiłbym gwiazdy złotej o wiarę, że są na ziemi serca dobre, czyste, wierne, i o to, aby jedno z takich należało do mnie...
Umikł trochę, a potem mówił dalej:
— Prosiłbym jej: Gwiazdo jasna, daj mi zapomnieć o snach ciemnych, których miałem wiele...
Słuchała słów i głosu, czując smutek, zmieszany z goryczą. Słodycz szła od melodyi głosu, smutek od znaczenia słów, mających dla niej głębię niezrozumiałą, ale ciemną...
On wstał i już swobodnie przemówił:
— Może przejdziemy się po ogrodzie...
Wstała posłusznie i poszli w kierunku altanki bzowej, po trawie zroszonej, pomiędzy dwoma rzędami krzaków agrestowych.
— Prosiłaby pani gwiazdy spadającej o zdrowie ojca... Czy nie czuje się zupełnie zdrowym?
— O, tak! jest bardzo słabego zdrowia... od dawna...
— Cóż jest ojcu pani?
— Coś piersiowego...
— To smutne; zapewne się leczy?...
— Leczył się przed kilku laty, ale teraz już nigdy nie wzywa lekarza. Kuracye wiele kosztują, a pomagają niewiele, zapewne z powodu pracy biurowej, ciężkiej i nużącej. Cała rzecz w tem, aby zachowywał jak najlepiej hygienę przepisaną. Musi wcześnie udawać się do snu, pić mleko, jeść jak najwięcej owoców.
Przyjemski zauważył:
— To ostatnie musi być bardzo łatwem do spełnienia. Mieszkając w ogrodzie dość dużym i mając pod bokiem drugi jeszcze większy... Ogród księcia ma owoce wyborne.
Klara uśmiechnęła się w zmroku. Jaki on dziwny! Co to ma jedno do drugiego, że ojciec jej potrzebuje dla zdrowia owoców i że ogród księcia ma ich wiele? Pomiędzy dwoma tymi faktami niema związku najmniejszego.
On, milcząc, patrzał na nią, jakby czegoś od niej oczekiwał. Potem tonem opowiadania niedbałego zaczął mówić:
— Dziś właśnie oglądaliśmy z księciem brzoskwiniarnię, ananasarnię, inspekty, i jest tam tak wiele różnych... dobrych rzeczy, że książe powiedział mi, abym je posyłał państwu Perkowskim i wogóle znajomym moim, jeżeli mam tu jakich...
Znowu przestał mówić i patrzał na nią.
Ona zauważyła:
— Książe musi być bardzo grzeczny.
I zaraz wskazała pałac.
— Jak ładnie wygląda teraz pałac z oknami oświetlonemi! Wie pan? Kiedy dziś wieczorem pierwszy raz spojrzałam w tę stronę, wzięłam te okna za gwiazdy, przebłyskujące pomiędzy drzewami.
Stali przy sztachetach tuż obok altanki. W powietrzu cichem, naprzód zlekka zaszumiały drzewa, a potem, jakby w odpowiedź temu akordowi natury, rozeszły się w powietrzu dźwięki muzyki. Szły od pałacu z za okien oświetlonych i wnet umilkły. Ktoś tam wziął kilka akordów na fortepianie i zaraz grać przestał.
— Co to? Ktoś gra w pałacu? — szepnęła Klara.
Przyjemski odpowiedział:
— To on. Jest wielkim amatorem muzyki i często grywamy razem.
— Pan gra także?
— Grywam na wiolonczelli, on mi akompaniuje na fortepianie, i odwrotnie. Czy pani lubi muzykę?
W pałacu znowu zabrzmiały akordy i tym razem trwały dłużej, zlewając się ze słabym szumem, który znowu poszedł po drzewach i wnet umilkł, a akordy fortepianowe jeszcze śpiewały.
Klara z cicha odpowiedziała:
— Nie mogę nigdy słuchać muzyki bez takiego jakiegoś wzruszenia.
— A często pani jej słucha?
— Od śmierci mamy, która grywała ojcu wieczorami, słyszałam muzykę u znajomych może dwa albo trzy razy...
Przyjemski zawołał ze zdziwieniem:
— Czy podobna! Przez cztery lata słyszeć muzykę tylko dwa albo trzy razy. Jak pani może żyć bez muzyki?...
Odpowiedziała z uśmiechem:
— Cóż to tak ważnego, że nie mam tej przyjemności?...
— To prawda; — potwierdził — cóż to ważnego nie mieć w życiu przyjemności... szczególnie w takim wieku...
— To prawda, — zgodziła się śpiesznie — oddawna już jestem dorosłą...
Spojrzał w górę.
— Czy gwiazdy jeszcze spadają?
Ona także, patrząc na niebo, odpowiedziała:
— O, spadają jeszcze! Widzi pan, teraz spadła jedna, tam nad tem wielkiem drzewem... a teraz druga... nad samym pałacem, widzi pan!
— Widzę... Niech pani mówi: chcę posłuchać pięknej muzyki:
Zaczęła śmiać się, ale on nalegał.
— Proszę powiedzieć: »Gwiazdo złota, daj, aby twoja siostra ziemska posłuchała dziś pięknej muzyki!« Proszę powiedzieć...
Niezdolna do oparcia się jego prośbie, ze śmiechem na ustach drżących zaczęła powtarzać:
— Gwiazdo złota, daj, aby twoja siostra...
Ale urwała, bo powietrzem popłynęła muzyka, już nie z akordów oderwanych złożona, lecz z tonów splątanych i ciągłych. Na twarzy jej, podniesionej jeszcze ku gwiazdom, odmalowało się zachwycenie. Z ustami rozwartemi nieco w uśmiechu wzruszonym i z oczyma, które pomimo zmroku miały blask złotawy, stała jak przykuta do ziemi, zasłuchana. Jego zaś mowa zniżyła się do szeptu.
— Widzi pani, jak prędko gwiazdy spadające spełniają życzenia swych sióstr ziemskich! Ale ja źle porównałem panią do gwiazdy. Porównania tego nadużywano ogromnie i przypomina ono zjawiska zupełnie inne... Przychodzi mi na myśl co innego... Czy pani wie, kto to był Heine?
— Poeta niemiecki — szepnęła.
— Tak; otóż przyszedł mi do pamięci wierszyk Heine’go, którym chcę dziś pożegnać panią...
Spuścił głowę i przez chwilę może przypominał sobie wierszyk Heine’go.
Muzyka w pałacu stawała się coraz melodyjniejszą i wyraźniejszą; drzewa z cicha zaszumiały. Z melodyą muzyczną i cichym szmerem drzew złączył się głos aksamitny, pełen pieszczoty, który mówił:
— .....Ty jesteś jak kwiat,
Piękną, czystą, powiewną;
Gdy patrzę na cię, ma pierś
Boleścią ściska się rzewną...
I radbym wznieść dłoń
Do nieba z modlitwą śpiewną,
Oby zachował cię Bóg
Tak piękną, czystą, powiewną!
Wymawiając wyraz ostatni, wziął jej rękę i pochylony pocałował ją krótko, prawie w powietrzu. Prostując się, rzekł jeszcze:
— Niechże pani tu zaczeka. Ja i mój przyjaciel będziemy zaraz grali dla pani...
Włożył kapelusz na głowę i prędko odszedł.
Do cienistego ogrodu wszedł przez bramkę w sztachetach i zniknął pośród drzew. Dokoła Klary panowała przez kilka minut cisza zupełna, aż znowu powietrze zabrzmiało muzyką, ale już dwu naraz instrumentów. Za oświetlonemi oknami pałacu fortepian i wiolonczella zgodnie wykonywały jakiś utwór wielki i długi, którego tony napełniały cienie ogrodu, mieszały się ze słabym szumem drzew, czarem upajającym ogarniały dziewczynę, opartą o sztachety i twarz kryjącą w dłoniach.
Zasnęła bardzo późno i obudziła się bardzo wcześnie. Zwykle w mgnieniu oka zrywała się z pościeli i jednym skokiem dopadała miski z wodą, w której pluskała się długo, jak ptak w piasku. Dziś usiadła na łóżku i słuchała. Głowę miała pełną i cała była pełną tonów melodyjnych i słów rytmicznych, pieszczących słuch i serce.
— ...Ty jesteś jak kwiat,
Piękną, czystą, powiewną..
Fortepian i wiolonczela wtórowały:
— I radbym wznieść dłoń
Do nieba z modlitwą śpiewną...
Przezwyciężyła się, zeskoczyła z posłania i w pół godziny była już ubraną. Dopóki myła się, krzątała, czyściła swoje ubranie, dopóty nic; ale gdy tylko stanęła przed oknem, zapinając guziki stanika, w głowie, i jak się jej zdawało, w niej całej znowu zaśpiewało:
— Oby zachował cię Bóg
Tak piękną, czystą, powiewną!...
Boże, Boże, co się stało? Co się z nią dzieje? Jaka ona szczęśliwa! Serce jej zatopione w słodyczy niewypowiedzianej, o jakiej dotąd nie miała pojęcia... »Ja i przyjaciel mój będziemy grali dla pani...« Grali do późna, ona słuchała. Co za noc! Dla niej ktoś grał! Nigdy jeszcze tego nie było. On grał dla niej... dla niej!... Jaki dobry!
Mocno zacisnęła ręce i powiedziała sobie stanowczo:
— Dosyć!
Na wązkiej ławce ganku stał kosz, napełniony owocami przepysznymi i ułożonymi z wielką umiejętnością ogrodniczą. Pośrodku, z piramidki liści twardych wychylał się ananas, zupełnie złoty pod promieniem słońca zaledwie wschodzącego; otaczały go brzoskwinie różowe, żółte morele, zielone renklody, z pod których wyzierały jabłka rumiane, i gruszki duże, siedzące na fugach melona, powleczonego siecią żyłek delikatnych.
Wszystko to było malowniczo zmieszane z liśćmi, które opadając okrywały cały koszyk, bijący zapachami ananasu i melona, zmieszanymi ze świeżością rosy, świecącej na liściach.
Klara stała z rękoma opuszczonemi i silnie zaciśniętemi. Tylko w pierwszej chwili zdumienia mogła zawołać w myśli: »Skąd to?« Po upływie minuty odpowiedziała już sobie: »Od niego!« Ktoś przyszedł tu przed jej obudzeniem się jeszcze i ten koszyk postawił — z jego rozkazu. Przecież mówił, że książe pozwolił mu dawać owoce ze swego ogrodu komu tylko zechce.
Rumieniec płomienny uderzył jej do twarzy.
— Niech sobie daje... ale nie nam! Nie mnie — powtórzyła, — o nie! Za nic! Podarunek od człowieka zupełnie obcego, — za nic!
Z siłą wielką uczuła w tej chwili, że był on dla niej obcym; zarazem strzałka bolesna przeszyła jej serce. Cóż stąd, że to boli? Może sobie boleć, niemniej prawdą jest, że on obcy. Nawet nie zna jej ojca! Jakżeby ojciec jej mógł zjadać owoce, darowane przez człowieka nieznajomego? Trzeba mu to oddać. Ale jak? Odesłać niema przez kogo. Może przez Stasia? ach, nie! Trwoga przejęła ją na myśl, że Frania albo Staś obudzić się mogą i wybiedz na ganek. Co onaby im powiedziała?
Później namyśli się, jak uczyni, a teraz co najprędzej kosz ten schowa, aby nikt w domu zobaczyć go nie mógł. Prędko zamknęła go w szafie kuchennej, od której klucz schowała do kieszeni. Szczęście, że wszyscy śpią jeszcze. Teraz obudzi Franię i pobiegnie do miasta.
Przez następne kilka godzin czuła się z kolei to spokojną i obojętną zupełnie, to rozżaloną tak bardzo, że ledwie mogła powstrzymywać się od płaczu. Postanowiła zanieść kosz z owocami do altanki i poprosić Przyjemskiego, aby go sobie zabrał, jeżeli przyjdzie... Czasem była zupełnie pewną, że przyjdzie; czasem wątpiła. Jeżeliby nie przyszedł, postawi koszyk z drugiej strony sztachet. Spostrzeże go wkrótce on sam, albo kto inny, i rzecz będzie skończona. Zapewne też pan Przyjemski obrazi się, nie będzie się starał jej zobaczyć, i wszystko skończy się na zawsze. Były chwile, w których ta myśl nie budziła w niej żalu najmniejszego. Owszem, jeżeli ma myśleć, że lubi jego towarzystwo dla prezentów, to niech lepiej nigdy nie zbliża się do niej. Będzie wszystko tak, jak było przed trzema dniami, kiedy go jeszcze nie znała.
Nie zaszkodzi to ojcu, ani Frani, ani Stasiowi, ani nikomu na świecie; czegóż więc martwić się? i co ją to może obchodzić?
Ale w pół godziny potem opanował ją taki żal ogromny, że nie wiedziała sama co robi, i porzucając wszystko, opierała się łokciami o starą komódkę, a rękoma przyciskała powieki, aby nie płakać.
Na godzinę przed obiadem siedziała w altance bzowej, szyjąc prędko, pilnie, z głową nizko pochyloną. Obok niej na ławce stał kosz z przepysznymi owocami. Liście zwiędłe zaszeleściały w alei pod stopami, które je kruszyły. Klara niżej jeszcze pochyliła głowę i zaczęła szyć jeszcze prędzej. Czuła wielkie gorąco w twarzy i powieki jej nabrzmiewały. Nie widziała wcale roboty z za mgły kłującej, która przysłoniła jej oczy. Głos dobrze znany wymówił za sztachetami:
— Dzień dobry pani.
Podniosła głowę, ale wzrok jej nie spotkał się ze wzrokiem Przyjemskiego, który już tkwił w owocach, piętrzących się obok sukni jej w różowe i szare paski. Z kapeluszem nieco podniesionym nad głową, Przyjemski z nieruchomiał. Zrazu zmarszczka jego pogłębiła się bardzo, a usta przybrały wyraz gniewny. Ale trwało to kilka sekund, poczem piękna ta twarz rozpogodziła się zupełnie i nawet stała się tak rozpromienioną, jaką Klara jeszcze jej nie widziała. Ona teraz z gorąco zarumienionej stała się bladą; palce jej, trzymając nitkę jeszcze mokrą od łzy, która na nią spadła, trochę drżały. Przyjemski, wyciągając rękę nad sztachetami, przemówił z uśmiechem:
— Naprzód niech mi pani na powitanie rączkę poda...
Uczyniła to. Szorstka, trochę czerwona i trochę drżąca jej ręka znajdowała się przez chwilę w uścisku dłoni białej i miękkiej.
— Następnie, niech mi pani powie, co to znaczy, że ten koszyk przywędrował tu za panią?
Podniosła głowę i ze spojrzeniem odważnem odpowiedziała:
— Przyniosłam go, myśląc, że może pana tu zobaczę. Niech pan będzie łaskaw postawi ten kosz z drugiej strony sztachet, a potem przyszle kogo, aby go zabrał.
I obu rękoma podawała mu przedmiot, o którym była mowa nie bez trudności, bo był ciężki.
Przyjemski, milcząc, powoli, z zimną krwią doskonałą zrobił jak powiedziała: wziął od niej kosz i postawił na trawie, z drugiej strony sztachet, poczem oparł się o sztachety i patrząc na nią oczyma, napełnionemi blaskiem szczególnym, zaczął mówić:
— Dobrze. A teraz, kiedy egzekucya już spełniona, chciałbym poznać motywa dekretu...
Widziała, że nie jest obrażony, że owszem, pod żartobliwością, z jaką mówił, dźwięczała w jego głosie nuta więcej przyjazna niż kiedykolwiek. Więc też dość swobodnie odpowiedziała:
— Doprawdy, nie potrafię panu tego wytłómaczyć. Ale to niepodobna... myśmy nigdy, ani mój ojciec, ani ja... Przecież można nie być bogatym, a jednak...
— Wystarczać sobie — dokończył.
Stał dość długo zamyślony, ale nie chmurny; owszem, zmarszczka jego była daleko mniej głęboką niż zwykle, prawie zniknęła. Po chwili zaczął znowu:
— A dlaczegoż pani przyjmuje różne rzeczy od pani... pani wdowy po weterynarzu?
— Ależ to zupełnie co innego! — z przejęciem się zawołała Klara. — Pani Dutkiewiczowa kocha nas i my ją kochamy! A od tych, których kochamy i którzy nas kochają, wszystko przyjąć można...
Po sekundzie zastanowienia dokończyła z rozwagą:
— Nawet trzeba, bo nieprzyjęcie znaczyłoby, że uważamy ich za obcych...
Przyjemski wpatrywał się w nią, jak w tęczę. Potem zapytał zwolna:
— A od obcych nie przyjmuje się nic wcale?
— Nie! — patrząc na niego, odpowiedziała śmiało.
— Ja zaś dla pani jestem obcym, co?
Złotawe źrenice jej zamigotały, w linii ust drgnął żal wnet powściągnięty.
— Tak, — szepnęła.
Stał jeszcze chwilę, oparty o sztachety, patrząc nie na nią już, ale kędyś daleko. Potem wyprostował się, odstąpił o krok od sztachet i podnosząc trochę kapelusz wymówił:
— Będę miał przyjemność złożyć dziś wizytę ojcu pani!
Idąc powoli aleją cienistą, myślał:
— Voilà, où la fierté va se nicher! »Od tych, których kochamy i którzy nas kochają, wszystko trzeba przyjąć, bo nie przyjmując, okazalibyśmy, że uważamy ich za obcych...« Bardzo delikatne uczucie, bardzo delikatnie! A co za święta wiara w kochanie! Kochamy, kochają! Voilà, où la foi se niche! Foi de bûcheron! Ale jakie to szczęście mówić: »Kochamy, kochają...« i nie śmiać się! Gdybym mógł jeszcze choć raz w życiu powiedzieć: »kocham, kocha« i nie zaśmiać się, ucałowałbym, idylko moja, stopki twe... w dziurawych trzewiczkach!
Wielkiem to było szczęściem dla Klary, że jeszcze w obecności Przyjemskiego nie klasnęła w ręce i nie poskoczyła z radości. Uczyniła to, wbiegłszy do domu, zarumieniona, rozpromieniona, zdyszana.
Więc nie obraził się, ale przeciwnie obiecał być u jej ojca dziś jeszcze... dziś jeszcze! O, dobry, dobry!... Zrozumiała pobudkę obietnicy niespodziewanej. Gdy zaznajomi się z jej rodziną, zacznie bywać w ich domu, przestanie być obcym dla niej, będzie mogła uważać go za blizkiego znajomego, może za przyjaciela. Miała serce pełne wdzięczności. Zarazem przypominała sobie każde słowo, które dziś wymówił, każde poruszenie, które uczynił. Ogromnie śmieszył ją sposób milczący i poważny, w jaki spełnił jej życzenie, biorąc od niej kosz z owocami i umieszczając go na trawie, po drugiej stronie sztachet.
Było to bardzo zabawne; tak poruszał się i wyglądał, jak gdyby spełniał czynność nadzwyczaj uroczystą, a jednocześnie, uśmieszek prawie niewidzialny błąkał się mu po wargach cienkich i trochę filuternych. Śliczne ma usta, a także oczy i czoło... Sama nie wie, co w nim najpiękniejsze. Chyba profil zarysowany delikatnie z wypukłemi brwiami, rozdzielonemi zmarszczką, w której jest tyle smutku i tyle rozumu... Nie, ani profil, ani usta, ani oczy nie są w nim najpiękniejsze, tylko dusza, dusza piękna, wzniosła i taka jakaś smutna! Najpiękniejszą ze wszystkiego jest w nim dusza, pewno, niewątpliwie! I serce złote, które nie rozgniewało się na nią za to, że podarunku przyjąć nie chciała, ale owszem zapragnęło jeszcze więcej zbliżyć się do niej...
Myśląc o tem wszystkiem, śpiesznie oszywała brzeg stanika białą jak śnieg szlareczką, a potem, dobywała z komody pasek skórzany, ozdobiony klamerką stalową.
W małej bawialni, która zarazem była jadalnią, spożywanie obiadu miało się ku końcowi.
Pokój nieduży, którego część znaczną zajmował piec z zielonych kafli, miał sufit nizki, podtrzymywany przez kilka grubych belek, podłogę pomalowaną farbą czerwoną i miejscami już spełzłą, ściany oklejone papierem błękitnawym w czerwone centki.
Pomiędzy dwoma oknami, otwartemi na zieloną ścianę fasoli, Teofil Wygrycz siedział na wązkiej kanapce z poręczami jesionowemi przy stole zasłanym ceratą, zastępującą obrus. Na ceracie stało kilka talerzy z resztkami jadła, karafka z wodą, solniczka, słoik szklanny z chrzanem. U ściany przeciwległej, na starej komódce, obok niedużej lampy, wychylał się ze szklanki spory pęk rezedy. Dwoje młodszych dzieci siedziało po obu stronach ojca; Klara przyniosła z kuchni talerz z kilku gruszkami i stojąc, zaczęła jedną z nich obierać.
— Doskonałe gruszki kupiłam dziś tateczce... Frania i Staś dostaną też po jednej.
— A drogie? — zapytał Wygrycz.
Twarz kancelisty, dobrze już podstarzałego, była długą i kościstą, miała cerę żółtą i wyraz nawpół kwaśny, nawpół apatyczny, właściwy ludziom chorym chronicznie i spełniającym zajęcia nielubione. Oczy tylko, takie jak u Klary piwne i z długą rzęsą, patrzały niekiedy z czoła bardzo pomarszczonego rozsądnie i łagodnie.
Obok niego siedząca dziewczynka piętnastoletnia, blondynka sucha i niedokrwista, z rysami jak u ojca wydłużonymi i wargami wązkiemi, zagadała z żywością wielką:
— Czegoś się ty, Klarciu, tak dziś wystroiła?
Klara miała na sobie swoją codzienną suknię perkalową w paski, tylko świeżą szlareczkę u szyi i pasek z klamerką stalową. Nie była nawet uczesana jak należy, bo włosy nieposłuszne za nic w świecie nie chciały leżeć gładko, ani trzymać się w więzach szpilek podwójnych. Pełno też było na czole i na karku pasemek ich kruczych i kędzierzawych, z pośród których wyglądała różowa lewkonia. Usłyszawszy uwagę siostry, nachyliła się dla podjęcia z ziemi kawałka łupiny od gruszki, a wyprostowując się, odpowiedziała spokojnie:
— Wcale się nie wystroiłam, tylko oszyłam stanik świeżą szlarką, bo tamta była już brudna.
— I pasek nowy włożyłaś! — z przekorą zauważyła znowu Frania.
Klara, nie odpowiadając siostrze, która miała w sobie ducha przekory i kłótni, położyła przed ojcem gruszkę obraną i nożyk z trzonkiem drewnianym.
— Będziemy dziś mieli gościa, tateczku, — rzekła.
— Gościa! — zadziwił się stary, — któż to taki? Może pani Dutkiewiczowa?... ale to nie gość.
Klara, zaczynając obierać drugą gruszkę, spokojnie mówiła dalej:
— Parę razy spotkałam w ogrodzie p. Przyjemskiego, sekretarza księcia Oskara, i rozmawialiśmy z sobą dość długo. Dziś powiedział mi, że będzie z wizytą u tatki.
Wygrycz wykrzywił usta.
— Potrzebna mi ta wizyta!... spać po obiedzie nie da... zmęczony jestem i trudno mi rozmawiać...
Mówił tonem gderliwym; czuł istotnie zmęczenie ciągłe i odzwyczaił się od ludzi obcych.
Frania z żywością, zdradzającą ostrość języczka, zagadała cienkim głosikiem:
— To ty, Klarko, w ogrodzie znajomości robisz z kawalerami! Jakimże to sposobem?...
— Cicho bądź i nie dokuczaj siostrze! — ofuknął Wygrycz młodszą córkę, która też umilkła natychmiast.
Natomiast mały chłopiec w bluzce i pasku skórzanym trzepać zaczął.
— A ja wiem, kto to taki ten pan Przyjemski, bo syn ogrodnika księcia jest w jednej klasie ze mną i opowiadał, że książe przyjechał i przywiózł z sobą takiego sekretarza, którego bardzo lubi... gra z nim na fortepianie i na czemś tam jeszcze... ten sekretarz nazywa się Przyjemski, bardzo jest wesoły, ile razy zachodził do ogrodnika, bawił się zawsze z dziećmi...
— Cicho, Staś! — syknęła Frania, — już kawaler Klarki idzie.
Za fasolą słychać było powolne, równe kroki; w minutę potem otworzyły się drzwi od sionki, tak nizkie, że wchodzący przez nie człowiek wysoki musiał pochylić głowę. Wszedł i jednym rzutem oka objął wszystko: pokoik z nizkiem sufitem, zielonym piecem i centkami czerwonemi na błękitnawych ścianach, trochę niedojedzonej kaszy na talerzach, cztery osoby przy stole, zasłanym ceratą, pęk rezedy na komódce. Klara z różowym obłokiem na twarzy, ale dość rezolutnie rzekła do ojca:
— Tatku, pan Juliusz Przyjemski, mój znajomy.
A do gościa:
— Ojciec mój...
Wygrycz wstał i wyciągając do przybyłego długą, kościstą rękę, wymówił:
— Bardzo mi przyjemnie... Niech pan będzie łaskaw usiąść... bardzo proszę...
Klara zaś, już bez rumieńca, spokojnie, z uśmiechem trochę rozchylającym usta, zdjęła ze stołu naczynia i ze stosem talerzy w ręku wyszła do kuchenki, wzrokiem ukazując siostrze, aby zabrała karafkę z wodą i ceratę.
Z pod zdjętej ceraty ukazał się stół jesionowy, okryty siatką z białej bawełny. Staś postawił na nim szklankę z rezedą, zdjętą z komody.
Kiedy Klara po upływie kilku minut wróciła z kuchenki, uradowało ją ożywienie, z którem ojciec rozmawiał z gościem. Musiał to być czarodziej prawdziwy, skoro potrafił w czasie tak krótkim zetrzeć z twarzy człowieka zmęczonego wyraz apatyi i skwaszenia.
Zapytywał go był o miasto, w którem stary kancelista spędził całe życie, i tym sposobem dotknął odrazu przedmiotu, najprawdopodobniej dobrze znanego mu i nieobojętnego. Wygrycz mówił obszernie o ludności miasta, różnych jej warstwach, stopniu zamożności każdej z nich. Mowa jego, zrazu powolna i trudna, jak bywa z ludźmi odzwyczajonymi od prowadzenia rozmów, stała się po kilku minutach dość ożywioną; przytem w ciemnych oczach był wyraz rozsądku, a kościste ręce czyniły niekiedy gesty energiczne. Z takim gestem wytłómaczywszy gościowi stosunki wewnętrzne miasta, rzekł:
— Bieda w górze, bieda pośrodku, bieda na dole. Wiele brakuje do dobrego wszędzie i każdemu. Ale niech mi pan dobrodziej wybaczy, jeżeli powiem, że wina w tem potrosze takich ludzi możnych i pewno rozumnych jak książe Oskar...
Urwał, zawahał się.
— Niech pan dobrodziej będzie łaskaw przebaczy, bo może nie powinienem tego mówić przed sekretarzem i podobno przyjacielem księcia...
— Ale owszem — z niejaką żywością przerwał Przyjemski, — owszem! jestem przyjacielem księcia i dlatego właśnie nadzwyczaj interesuje mnie opinia, której książe tu używa. Będę nawet prosił pana o wytłómaczenie, w czem pan widzi tę winę?
— Wygrycz uczynił na wązkiej kanapce poruszenie żywe.
— W czem wina? — zawołał: — ależ panie dobrodzieju, to rozumie się samo przez się! Przeważna część dóbr książęcych znajduje się w tych stronach; w samem mieście posiada on pałac, zbudowany przez jego dziada czy pradziada... Jest tak możnym, posiada takie imię, że gdyby żył pomiędzy nami, gdyby nas znał, gdyby wchodził w stan rzeczy i — ludzi, każde jego słowo mogłoby być poparciem, oświeceniem, każdy czyn błogosławieństwem... Przepraszam pana dobrodzieja, ale sam rozkazałeś mi mówić... Książe buja po świecie...
Przyjemski wtrącił z cicha:
— Od pięciu lat tylko nie był tu wcale. Przedtem mieszkał dość długo w dobrach swoich tutejszych, a po części w tym pałacu...
Wygrycz rozkładając ręce, zawołał:
— I jakby go nie było!... Wtedy także było tak, jakby go nie było!...
Przyjemski siedział na krzesełku jesionowem, z głową trochę pochyloną i z kapeluszem w spuszczonym ręku. Postać jego w czarnym półfraku wykwintna i zgrabna, profil z wysmukłemi brwiami i cienkiemi wargami pod złotawym wąsem, odbijały w sposób zadziwiający od tła pokoiku błękitnawego z wielkim piecem zielonym. Ze spuszczonemi oczyma i bardzo powoli mówić zaczął:
— Pozwoli pan, że stanę trochę w obronie księcia... tylko trochę; bo sam należę do tych, którzy najmniej wierzą w doskonałość człowieka... jakiegokolwiek. Chciałbym tylko powiedzieć, że książe nie jest wyjątkiem. Jeżeli posiada jakie wady, nie spełnia jakich obowiązków i różne tam inne rzeczy... nie jest wyjątkiem. Każdy człowiek jest istotą marną, samolubną, zmienną w tem znaczeniu, że przelatuje po różnych odmianach złego, jak motyl po kwiatach...
Wygrycz niespokojnie kręcił się na kanapce, aż wybuchnął:
— Ależ przepraszam pana dobrodzieja, nie każdy! nie każdy! Są na świecie ludzie uczciwi, którzy nie latają po grzechach, jak motyl po kwiatach. Ja panu dobrodziejowi bardzo dziękuję za takie motyle! Przez takie motyle źle jest na świecie! A komu wiele dano, od tego także wiele będzie wymaganem! Książe wiele otrzymał od Boga, wiele też wymagać od niego muszą Bóg i ludzie... Ja pana dobrodzieja bardzo przepraszam, że mówię tu o pryncypale i przyjacielu... Ale człowiek, który zawsze milczy, potem nie może wytrzymać, aby nie wygadać tego, co się w nim nazbierało. Ubliżać księciu nie chcę... może on jest i najlepszym człowiekiem, ale zapytam pana dobrodzieja: co on na świecie robi?
Rozłożył ręce kościste i aż trochę drżące od zapału i z oczyma bardzo świecącemi mówił dalej:
— Co książe robi ze swego majątku, ze swego rozumu, ze swojej możności wielkiej? dla kogo? dla czego? Co? co robi?
Z rozłożonemi rękoma, pytająco, nagląco patrzał na Przyjemskiego.
Ten podniósł powieki i zwolna odpowiedział:
— Nic a nic.
Wygrycza to przyznanie mu słuszności ochłodziło nieco. Podniósł długi żółty palec.
— Widzi pan dobrodziej... a jednakże książe jest chrześcijaninem: to pierwsze; urodził się i posiada dobra w tych stronach: to drugie...
W tej chwili Klara, która siedząc u okna przez cały czas rozmowy garnirowała koronką jakiś biały czepiec, podniosła głowę i nieśmiało przerwała ojcu:
— Mój tateczku, mnie się zdaje, że nie powinniśmy sądzić surowo ludzi, tak innych od nas, zupełnie innych...
— Jakto innych? Co za innych? Dlaczego innych? Zwaryowałaś, czy co? Wszystkich jeden Bóg stwarza i jedna ziemia nosi... wszyscy grzeszą, cierpią i muszą umierać, a to jest wielka jednostajność, ogromna jednostajność...
— Pan ma racyę... — potwierdził Przyjemski, — pan powiedział rzecz głęboką... Błądzić, cierpieć i umierać wszyscy muszą, i to jest wielka jednostajność... ale byłbym bardzo wdzięczny pannie za dalszy ciąg obrony przyjaciela mego...
Patrzał na nią oczyma tak rozpromienionemi, że ona, uśmiechając się, swobodnie mówić dokończyła:
— Mnie się zdaje, że ludzie tak możni i tak urodzeni, jak książe, żyjąc zupełnie inaczej, niż my wszyscy, muszą... muszą nabywać innych wyobrażeń, potrzeb, przyzwyczajeń, tak, że później to, o czem my wiemy dobrze, dla nich jest niewiadomem, co dla nas jest obowiązkiem, im wydaje się niepotrzebnem, albo zanadto trudnem. Może książe jest bardzo dobrym, tylko nie umie żyć tak, jak my wyobrażamy sobie, że żyć powinien... Może go ludzie zrazili, albo zepsuli przez pochlebstwo czy przez udawanie przed nim różnych rzeczy dla interesu...
Twarz Przyjemskiego przybierała wyraz coraz więcej zachwycony. W dziewczynę mówiącą wpatrywał się jak w tęczę. Wygrycz przeciwnie słuchał córki kwaśno i niecierpliwie. Gdy przestała mówić, machnął ręką.
— Babski rozum, panie dobrodzieju! Baby wszystko wytłómaczyć sobie umieją: a to to, a to owo! A to tak, a to owak! Z krupami przywykły mieć do czynienia i każdą rzecz rozdrabiają na krupy. U mnie zaś jedno prawo i jeden sąd: Król albo Cygan. Albo człowiek słucha prawa boskiego, służy bliźnim swoim i każdej sprawie dobrej, albo nie czyni tego. Pierwszy może sobie być nawet grzesznym człowiekiem, ale zawsze będzie czegoś wart; drugi trzech groszy nie wart; i — po wszystkiem.
Przyjemski zwolna odpowiedział:
— Sąd pana jest srogi i bezwzględny, ale panna Klara stanęła pomiędzy nami, jak anioł wyrozumienia i słodyczy, bo jest aniołem.
I natychmiast, nie dając nikomu czasu do odpowiedzi, zagadnął Wygrycza:
— Czy pan zawsze pełnił zajęcia te, co teraz, czy też — jak mi się zdaje, — trudnił się niegdyś czem innem?
Wygrycz skrzywił się kwaśno.
— Zawsze, panie dobrodzieju, zawsze, od ośmnastego roku życia swego pracuję w biurze. Jestem dzieckiem mieszczańskiem, ojciec mój miał tu swój domek i był rzemieślnikiem. Mnie do szkół oddawał, pięć klas gimnazyalnych skończyłem i do biura wstąpiłem. A dlaczego pan dobrodziej zapytał mię o to?
Przyjemski namyślał się chwilę, a potem z lekkim ukłonem rzekł:
— Otwarcie wyznam panu, że znalazłem nastrój myśli i mowy... wyższy...
— Niż się pan dobrodziej spodziewał! — pochwycił Wygrycz i zaśmiał się, ale ironicznie. — Widać pan dobrodziej, przebywając w domu pryncypała i przyjaciela swego, nie wiele miał do czynienia z ludźmi ubogimi. Ubóstwo, panie dobrodzieju, niekoniecznie znaczy to samo, co idyotyzm... Che, che, che!...
Śmiał się ostro, ale znać było, że zdanie gościa pochlebiło mu i uczyniło go weselszym.
— Jednak — ciągnął dalej, — co się mnie tycze, miałem w życiu swojem pewne warunki sprzyjające... Ożeniłem się, uważa pan dobrodziej, z kobietą wykształconą, to raz, a najlepszą w świecie, to dwa. Nauczycielką była, pokochaliśmy się i pobrali, chociaż pod względem materyalnym mogła była lepszą partyę zrobić. Ale nie żałowała tego nigdy. Byliśmy z sobą szczęśliwi. Co do wykształcenia, stałem od niej niżej i tyle tylko miałem rozsądku, aby to uznawać i z tego korzystać. Przy pracy biurowej zawsze jest kilka godzin wolnych, więc w tych godzinach czytywaliśmy razem, albo grywała mi wieczorami na fortepianie, bo ładnie grała... Ej, panie dobrodzieju, mam ja w życiu dobre wspomnienia, święte wspomnienia. I na tamtym świecie mam swoją świętą, z którą pragnąłbym się połączyć jak najprędzej, gdyby nie dzieci. Ale ona mi zostawiła te dzieci, i znowu człowiek do tej ziemi przywiązany. Wiele ja, panie, zawdzięczam tej kobiecie, z którą przeżyłem dwadzieścia trzy lata, jak dwadzieścia trzy dni... ona także, umierając przytomnie, dziękowała mi przed skonaniem... Rozstaliśmy się w zgodzie i miłości, tak samo spotkamy się gdzieś tam, przed Bogiem....
Końcem kościstego palca otarł wilgotną powiekę, umilkł.
Przyjemski ze spuszczoną trochę głową także milczał przez chwilę. Potem, z zamyśleniem wymówił:
— Więc są na ziemi poematy takich związków i takich wspomnień...
Wygrycz skrzywił się ironicznie.
— Jeżeli pan dobrodziej nie doświadczył i nawet nie widział takich związków i takich wspomnień, to... przepraszam za otwartość... ale pan dobrodziej jest bardzo biedny...
Przyjemski nagłym ruchem podniósł głowę i popatrzał na kancelistę z wyrazem zdumienia, które jednak wnet zniknęło.
— Tak, tak... — wymówił, — bieda i bogactwo posiadają znaczenie różne... bardzo różne...
Zwrócił się do Klary, pochylonej nad piętrzącym się na kolanach muślinem.
— Książki pożyczonej od pani jeszcze nie oddaję i co większa, proszę o pożyczenie drugiej w tym rodzaju, jeżeli pani posiada drugą.
— Pan chce poezyi? — zapytała, podnosząc głowę.
— Tak, czegoś z poezyi, którą znam, ale źle, z daleka...
Wygrycz wtrącił:
— Żona moja zostawiła córkom bibliotekę maleńką, w której znajdują się poezye.
I grzecznie dodał:
— Klarciu, pokaż panu naszą biblioteczkę, może co wybierze...
Klarcia rzekła wstając:
— Jest w moim pokoju.
Boże! czyliż można było nazywać pokojem tę klateczkę, znowu z zielonym piecem, z jednem oknem, z dwiema grubemi belkami nad głową, z łóżkiem, stolikiem, dwoma krzesłami i małą szafką na czerwono pomalowaną, do połowy oszkloną! Jaki pokój, taki księgozbiór. Kilka półek, z dwiema setkami tomów w oprawach szarych, starych. Przyjemski stał tuż za Klarą, która palcem dotykając tomów, wymieniała ich tytuły i imiona autorów.
— »W Szwajcaryi...« Może to...
— Niech będzie »W Szwajcaryi...« Tyle razy byłem w tym kraju. Poemat znam; zdaje mi się, że znam... ale może nie, może i nie!
Biorąc książkę bardzo zniszczoną, ogromnie znać czytaną, zatrzymał chwilę rękę jej w swojej i szepnął:
— Dziękuję za obronę przyjaciela mego... Dziękuję, że pani istnieje na ziemi...
Wrócili zaraz do malutkiej bawialni. Przyjemski stanął przed gospodarzem domu, który wstał z kanapki, rękę z kapeluszem oparł o stół, i zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale się waha i namyśla. Po chwili mówić zaczął:
— Chcę pana o coś zapytać, o coś poprosić i z góry przepraszam, jeżeli w mojem zapytaniu czy prośbie będzie mała niedyskrecya...
— Owszem, owszem — skłonił się Wygrycz, — niech pan dobrodziej nie robi sobie żadnej subjekcyi. Jesteśmy sąsiadami, i jeżeli mogę być w czemkolwiek użyteczny...
Przyjemski przerwał:
— Przeciwnie, ja to chciałem zapytać pana, czy nie pozwoliłby mi pan być mu użytecznym...
Mocniej opierając o stół rękę, mówił głosem bardzo miękkim, wprost aksamitnym:
— Rzecz się przedstawia tak: Pan ma zdrowie słabe, dwoje dziatek, które jeszcze potrzebują wiele, warunki życia trochę... trochę ciasne. Z drugiej strony ja posiadam pewne wpływy, znaczne wpływy na księcia Oskara, który jest człowiekiem bardzo możnym... bardzo możnym... Jestem pewny, że gdy mu rzecz przedstawię, książe poczyta sobie za przyjem... za szczęście, oddanie panu wszystkich usług możliwych... Może temu małemu kawalerowi ułatwić edukacyę, a potem karyerę... może też w dobrach swoich znaleźć z łatwością posadę, któraby przy zajęciu mniej uciążliwem, przedstawiała warunki mniej ciasne... Jeżeli pan pozwoli mi pomówić o tem z księciem...
Zwiesił głowę, czekał. Wygrycz słuchał zrazu ciekawie, potem z głową spuszczoną. Gdy Przyjemski mówić przestał, podniósł na niego oczy, odchrząknął i odpowiedział:
— Bardzo dziękuję panu dobrodziejowi za dobre chęci, ale z łaski książęcej korzystać nie chciałbym... nie, nie chciałbym...
— Dlaczego? — spytał Przyjemski.
Wygrycz odpowiedział:
— Bo do korzystania z łask, panie dobrodzieju, trzeba przywyknąć... Nie przywykłem. W warunkach ciasnych, czy nieciasnych, byłem przez całe życie, panie dobrodzieju, sam sobie i robotnikiem i panem.
Przyjemski podniósł głowę, z szafirowych źrenic jego strzeliła błyskawica gniewu. Więcej niż kiedy w sposób powolny i rozdzielający sylaby wyrazów, mówić zaczął:
— Widzi pan... a widzi pan... Czyni pan księciu zarzut z tego, że jest niepożytecznym dla ludzi, a kiedy nastręcza się sposobność, że użytecznym być może, okazuje się, że nie przyjętoby jego przysług...
— A tak, panie dobrodzieju, a tak — odrzucił Wygrycz z błyszczącemi także oczyma — bo gdybym wiedział, że książe odda mi przysługę jak brat bratu, jak człowiek więcej obdarzony przez Boga mniej obdarzonemu, ale równemu, tobym ją przyjął, owszem, przyjąłbym i byłbym wdzięczny... Ale książe rzuciłby mi dobrodziejstwo jak kość psu, a ja, choć nie bogaty, kości z ziemi nie podniosę...
Przyjemskiemu blady rumieniec wystąpił na policzki.
— To uprzedzenie — rzekł — fanatyzm... książe nie jest takim, za jakiego pan go ma...
Wygrycz znowu ręce rozłożył.
— Nie wiem, panie dobrodzieju, nie wiem! I nikt tu o tem wiedzieć nie może... bo nikt tu księcia nie zna...
— W tem jądro naszego procesu — zakonkludował Przyjemski i wyciągnął do kancelisty swoją białą długą rękę.
— Proszę pana o pozwolenie zajrzenia tu jeszcze kiedy...
— Owszem, owszem — zgodził się grzecznie Wygrycz, — a czy książe i pan dobrodziej długo tu jeszcze zabawicie?...
— Dość krótko. Odjedziemy stąd do dóbr tutejszych księcia... ale może być bardzo, że powrócimy i osiedlimy się tu na całą zimę...
Przy ostatnich wyrazach patrzał na Klarę, która oczyma rozpromienionemi patrzała nie na niego, ale na ojca.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za gościem, rzuciła się ojcu na szyję.
— Tateczku mój kochany, mój drogi, mój złoty, jak tatko dobrze zrobił!
Całowała go w ręce i w policzki. Wygrycz wykręcał głowę i krzywił się.
— No, dość już tego... daj mi szlafrok i pantofle. Spać pójdę... zmęczyła mię ta wizyta...
Klara skoczyła po przedmioty żądane i we drzwiach usłyszała ostry głosik siostry, mówiący:
— Wie tatko! ten pan Przyjemski kocha się w Klarce. Uważał tatko jak on to powiedział: »Bo panna Klara jest aniołem«. I tak na nią patrzał...
— A tobie nie pora jeszcze decydować o takich rzeczach... — zgromił ją ojciec.
Frania odgryzła się zaraz:
— Już nie jestem dzieckiem, i jeżeli Klarka może mieć kawalerów, to ja mogę przynajmniej wiedzieć, że ich ma...
Klara podawała ojcu szlafrok rękoma drżącemi. Wygrycz obrócił się do młodszej córki:
— Przykąś języczek i przestań dokuczać siostrze, a proś lepiej Boga, abyś była do niej podobna. Ten pan kiedy mówił, że ona jest aniołem, prawdę mówił...
W szlafroku i kłapiąc pantoflami, wyszedł do swego pokoju.
Frania, zarzuciwszy na głowę chustkę, wybiegła do magazynu. Klara zawołała brata.
— Przynieś kajet, powtórzymy arytmetykę...
Chłopak pyzaty, ładny, z bystremi oczyma, objął ją i z nadąsaniem mówić zaczął:
— Ta Frania taka zła! zawsze tobie dokucza, zawsze chce kłócić się z tobą!...
Klara głaszcząc czoło i włosy malca odpowiedziała:
— Nie trzeba mówić, że Frania zła; ona ma serce dobre i kocha nas wszystkich. Tylko trochę prędka, powinniśmy jej to wybaczać...
Chłopak, obejmując ją ciągle i ze wzniesionemi ku niej oczyma, prawił:
— Ty lepsza, lepsza, lepsza... ty jesteś mamą moją i Frani i tatki...
Klara zaśmiała się i schylona, głośno, podwakroć ucałowała pyzatą buzię malca.
Nazajutrz, kiedy Wygrycz w szlafroku i pantoflach udał się do snu poobiednego, Frania powróciła do magazynu, a Klara zasiadła z małym bratem nad kajetem i książką, do drzwi małej bawialni ktoś z lekka zapukał. Staś zerwał się z krzesła i w mgnieniu oka drzwi otworzył; Klara podnosząc twarz z nad kajetu brata, oblała się rumieńcem.
— Nie miałam czasu. Chodziłam do pani Dutkiewiczowej po nowe czepeczki do garnirowania i po pewną poradę gospodarską...
— Ach, ta pani Dutkiewiczowa!... co ona kosztuje pani czasu, a mnie zgryzoty!...
— Panu? zgryzoty?
— A tak; bo drugi już raz przez nią zgryzłem się, nie znalazłszy pani w altance o zwykłej porze.
Zamienili te słowa, patrząc sobie w oczy ciągle, jakby spojrzenia ich za nic rozstać się nie mogły.
— Niech pan będzie łaskaw usiądzie...
— Wcale nie myślę siadać i przyszedłem po to, aby pani także tu nie siedziała. Widzi pani:
Pokazał książkę wziętą wczoraj od Klary, którą wchodząc wrzucił był w kapelusz.
— Propozycya moja jest taka: Pójdźmy do altanki i przeczytajmy »W Szwajcaryi« wspólnie. Dobrze? Niech pani weźmie z sobą robotę. Będzie pani sobie szyła, a ja będę dla pani głośno czytał. Dobrze?
— Ach, jakby to było dobrze! Ale obejrzała się na Stasia.
— Kiedy muszę powtórzyć z nim lekcyę...
Malec, który z zaciekawieniem wielkiem wysłuchał rozmowy siostry z gościem, objął ją i prosić zaczął:
— Idź, Klarciu, moja droga, moja złota, idź, jeżeli chcesz... Ja sam nauczę się lekcyi. Wielka rzecz, geografia! Nauczę się na pamięć i wieczorem wydam przed tobą. Zobaczysz, będę jak rzepę gryzł!
— Pewno, Stasiu?
— Pewno! Jak tatkę kocham! jak ciebie kocham!
Radość oblewała jej twarz, ale jeszcze z zakłopotaniem szepnęła:
— A co będzie z samowarem?
— Ja samowar nastawię! Wielka rzecz nastawić samowar! — z zapałem wykrzyknął Staś.
— A jak tatko obudzi się, zawołasz mię z altanki?
— Zawołam! Wielkie rzeczy zawołać! I jeżeliby Frania wracała, to dopilnuję i także zawołam, żeby nie zobaczyła ciebie z tym panem, bo jak zobaczy, będzie tobie znowu dokuczała...
Klara zamknęła mu usta pocałunkiem i we dwie minuty potem, z koszykiem piętrzącym się od muślinów i koronek szła przez ogród, obok Przyjemskiego, który mówił:
— Pani ma bardzo miłego braciszka... Chciałem ucałować go za to, że na moment uwolnił panią od... służby. Bo pani jest sługą swojej rodziny. Ale co to mówił ten miły chłopczyk, że jeżeli siostrzyczka zobaczy panią ze mną, będzie dokuczała?
Klara zmieszała się bardzo, ale na szczęście w tejże chwili zobaczyła w ogrodzie sąsiednim grę świateł tak piękną, że z zapałem zawołała:
— Widzi pan! Niech pan spojrzy, tam w rogu ogrodu, jak po tej ciemnej alei prześlicznie ścielą się promienie słońca... zupełnie jak dywan z nitek złotych i ruchomych!
— Czy pani była kiedy w tamtym ogrodzie?
— Nie, nigdy; jakimże sposobem?
— Przychodzi mi myśl... że też pierwej nie przyszła! Chodźmy razem obejrzeć ogród księcia!
Przelękła się tej propozycyi.
— O, nie! — zawołała; — wstęp do tego ogrodu jest wzbroniony przez księcia...
Zaśmiał się prawie głośno.
— Jeżeli ja panią wprowadzę...
To prawda; jeżeli on pozwala to zupełnie tak samo, jak gdyby sam książe pozwalał.
Pokusa była wielka, bo ileż razy patrząc na aleje wspaniałe, marzyła, aby choć raz w życiu przejść je w całej długości, posiedzieć chwilę w tem morzu zieleni, falującem takiemi cudnemi światłami i cieniami! Ale nie przestała uczuwać trwogi. Stanęła przed altanką, wahając się, niepewna.
— A jeżeli spotkamy...
— Kogo?
— Księcia!
Przyjemski zaśmiał się znowu tak głośno, jak śmiejącym się nigdy jeszcze go nie słyszała.
— Niema go w domu, wyszedł jednocześnie ze mną... — upewniał.
— A możeby lepiej w altance?
Ale on zaczął prosić:
— Proszę pani... Pani pewno ma oddawna chęć znajdowania się w tym ogrodzie, a dla mnie spełnienie chęci pani będzie szczęściem. Pani prosiła gwiazdy spadającej, aby módz tego lata przejść się po lesie... Może przechadzka po tym ogrodzie choć w części zastąpi tamtą, wymarzoną... Proszę pani...
Oparłaby się pokusie zwiedzenia miejsca, które miało dla niej urok prawie tajemniczy, ale prośbie jego oprzeć się nie mogła. Ulegle rzekła:
— Dobrze: chodźmy!
— Brawo! — zawołał Przyjemski.
Wyglądali, jak dzieci rozbawione, tak oboje byli weseli, roześmiani.
Szybkimi krokami, prawie biegnąc, przebyli przestrzeń, dzielącą ich od bramki w sztachetach, i weszli do alei szerokiej, w której ze stron obu stały potężne pnie drzew stuletnich, rozpuszczające na obie strony wysokie ściany gałęzi niezliczonych. Promienie słońca lały się w te zielone gęstwiny i przeświecały z za nich jak strugi złota, niektórym liściom nadając przezroczystość szklaną, inne pozostawiając w cieniach głębokich. Pas ziemi ciemnej, ciągnący się u podnóży pni grubych, zaścielała sieć, której oka były złote, nierówne i ruchome.
Klara umilkła, zwolniła kroku, i uśmiech zbiegł jej z twarzy, której Przyjemski przypatrywał się z ciekawością i rozkoszą.
— Jaka pani wrażliwa!... — zauważył z cicha.
Nie odpowiedziała, szła, jak przez kościół, lekko, prawie na palcach, zaledwie dotykając ziemi.
W milczeniu przeszli aleję równoległą ogrodowi, w którym stał domek osadzony fasolą. Dopiero kiedy skręcili w drugą, równie jak tamtą wspaniałą, tylko nieco krótszą. Klara jakby obudziła się ze snu:
— Nie chodźmy już dalej, — szepnęła.
— Owszem, idźmy! — nalegał. — Gdyby ta aleja prowadziła na koniec świata, szedłbym z panią i nie zapytywałbym o jej koniec...
— Ponieważ jednak wiedzie nie na koniec świata, ale pod sam pałac... — spróbowała zaśmiać się Klara.
— Ale nie — zaprzeczył Przyjemski, — od jej końca do pałacu jest jeszcze paręset kroków, które zajmuje parter z kwiatami. Pójdźmy do kwiatów...
Klara stanęła. Nie potrafiłaby zdać sobie sprawy z przyczyn trwogi, którą uczuwała, ale pod jej wpływem z determinacyą rzekła:
— Tu usiądę... na tej ławeczce z darniny... Jaka ławeczka miła i jakie miejsce śliczne!
Ławeczka z darniny była nizka i tak mała, że tylko dwie osoby mogły się na niej pomieścić. Stała pod jednem z drzew najgrubszych i najbardziej rozłożystych, na trawie puszystej, jak strzyżony kobierzec.
Miejsce było nadzwyczaj ustronne; zielone ściany drzew zasłaniały pałac i ogród przyległy. Pomiędzy przeciwległymi pniami przeświecał kawał trawnika, na który kładły się płachty ukośnych świateł słonecznych; u końca alei, dość dalekiego, wychylał się z za drzew róg parteru kwiatowego i na tle zieleni wyglądał jak plama z barw świetnych i nie zliczonych. Zresztą nic wcale nie było tu widać, ani słychać.
Drobne ptactwo świegotało w drzewach, z których niekiedy, to tu, to ówdzie, bliżej, dalej, zlatywał liść żółty lub rumiany i kładł się na ziemi bez szelestu najmniejszego.
Tę ciszę przerwał wykrzyk Klary. Siadając na ławeczce, spostrzegła wychylający się z za drzew róg parteru, klasnęła rękoma i zawołała:
— Boże! co tu kwiatów! i jakie śliczne!
Przyjemski wziął z jej ręki koszyk z muślinami, postawił go obok niej na ławeczce, i dziwnie czegoś uradowany, poprosił:
— Niech pani chwileczkę posiedzi tu sama. Ja wrócę natychmiast. Proszę tylko nie lękać się niczego i nie uciekać... Wrócę natychmiast...
Szybko oddalił się w stronę pałacu.
Klara patrzała za nim i widziała, jak na spotkanie jego wybiegł z za drzew chłopak niedorosły, w spencerze z guzikami błyszczącymi, zapewne ogrodniczek, albo mały lokaj. Przyjemski coś mu powiedział, z gestu ręki wniosła, że wydał rozkaz, a gdy chłopak śpiesznie odbiegał, obrócił się jeszcze ku niemu i zawołał tak głośno, że usłyszała wyraźnie:
— Jak najprędzej!
Potem, wróciwszy, stanął przed nią z kapeluszem i książką w ręku. Ona zbierała już na nitkę duży kawał grubej koronki, którą miała ogarnirować czepek, leżący na jej kolanach.
— Czy to jest czepek pani... wdowy po weterynarzu?
— Pani Dutkiewiczowej — poprawiła, — tak, nikt oprócz mnie od kilku już lat nie garniruje jej czepeczków...
— A czy pani mi nie powie nic o tem dokuczaniu siostrzyczki, któremu ofiarował się zapobiedz miły braciszek?
Zmieszana nie podnosiła głowy z nad roboty. Po chwili z przymusem rzekła:
— Frania niechętnie chodzi do magazynu, są tam z niej niezupełnie zadowoleni; chodząc sama po mieście, zawiązuje stosunki, które na nią niedobrze wpływają...
Przyjemski dokończył:
— Ma wykrój ust i ruchliwość oczu osób kapryśnych i skłonnych do sprzeczek... Pani pewnie wiele cierpi od niej...
— O, nie! — z żywością wielką zawołała; — ona jest bardzo dobra, ma serce najlepsze. Tylko martwi mię ogromnie to, że nie lubi szycia... Jednak trzeba, aby uczyła się czegokolwiek, aby po tem miała jakikolwiek kawałek chleba! Obmyśliliśmy z ojcem, że będzie panną magazynową... cóż innego możemy? Ale ją to bieganie po mieście psuje i nie mogę w żaden sposób zaradzić temu. Jest to dla ojca i dla mnie wielkie, wielkie zmartwienie...
Mówiła to wszystko ze spuszczoną głową, szyć nie przestając. On słuchał jej uważnie, ale nie siadał i co chwila spoglądał w stronę parteru, jakby stamtąd czegoś oczekiwał. Zobaczył nakoniec chłopaka z błyszczącymi guzikami na spencerze, wybiegającego z za drzew i niosącego w ręku wielką więź kwiatów. Szerokimi krokami poszedł na jego spotkanie.
Klara podniosła głowę, gdy odchodził, i zobaczyła, jak u końca alei brał kwiaty z rąk ogrodniczka czy lokaja i, trzymającą je rękę za plecy założywszy, śpiesznie ku niej powracał. Pomyślała, że kwiaty te były dla niej, i uczyniła poruszenie, od którego czepek i koronki zsunęły się z kolan jej na ziemię.
Przyjemski, który znajdował się już o kilka kroków tylko od niej, przystąpił bardzo szybko do niej i w mgnieniu oka przyklęknąwszy na jedno kolano, jedną ręką podniósł spadłe na ziemię przedmioty, drugą podał jej więź kwiatów.
Jedno mgnienie oka, jeden ruch, jedno spojrzenie w głębinę jej oczu, i znowu stał przed nią, a ona twarz płonącą kryła w kwiatach.
On, wzruszony także, prędko odzyskał swobodę. Siadając przy niej, rzekł:
— A teraz zapomnijmy o wszystkich kłopotach domowych i nie domowych, o wszystkiem, co złe, co małe, co boli — i pójdźmy w świat lepszy!...
Głosem, niezmiernie bogatym w tony i umiejętnie ich używającym, czytać zaczął:
— »Odkąd zniknęła jak sen jaki złoty,
Usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty,
I nie wiem, czemu ta dusza z popiołów
Nie wylatuje za nią do aniołów?
Czemu nie leci za niebieskie szranki
Do tej zbawionej i do tej kochanki?...«
Minuty płynęły; liście żółte i rumiane padały z drzew kiedy niekiedy, tu i ówdzie; ukośne płachty światła za drzewami stawały się coraz krótsze, złote kółka na ciemnej ziemi coraz mniejsze i mniej liczne. Klara przestała szyć. Z rękoma opuszczonemi na kolana i źrenicami nalanemi iskrzącem się złotem, słuchała:
On czytał:
— »Płonęła wonna jak kadzidło miry,
I widać było, że nie wiedząc płonie,
Głębszymi oczu stały się szafiry,
I prędsza fala białości na łonie...«
Jej oddech stawał się szybszym. Czy to sen? Czy już umarła i weszła do raju? Z więzi kwiatów, obok niej leżącej, rozpływa się napowietrzny trunek zapachów; z drugiej strony głos piękny i wzruszony czyta:
— »Jest chwila, gdy się ma księżyc pokazać,
Kiedy się wszystkie słowiki uciszą,
I wszystkie liście bez szelestu wiszą,
I ciszej źródła po murawach dyszą...«
— O takiej chwili, ach! dwa serca płoną,
Jeśli coś mają przebaczyć, przebaczą,
Jeżeli o czemś zapomnieć, — zapomną!«
Minuty płynęły: poemat zbliżał się do końca.
Kochanka uwiedziona »zniknęła jak sen jakiś złoty«; kochanek, który wierzył, że z »tęczy wyszła«, żalił się na jej utratę.
— »Słowiki jęczą i fontanna płynie,
Mówią mi o niej — ja serce otwieram
I o śmierć prędką modlę się z rozpaczą...«
Czytając oderwał wzrok od książki i przeniósł go na twarz towarzyszki. Z jej źrenic, nalanych iskrzącem się złotem, nieruchomych, dwie duże krople występowały i osiadały na rzęsach.
Ruchem powolnym wyciągnął ramię i okrył dłonią jej rękę, której nie usunęła, tylko dwie krople spłynęły z rzęs na policzki, powleczone obłokiem różowym.
— Czy to są łzy żalu, albo szczęścia? — bardzo cicho zapytał.
Po chwili milczenia, ledwie dosłyszalnie szepnęła:
— Szczęścia!
Była pełną szczęścia niesłychanego, w sposób dziwny zmieszanego z bólem, ale czuła teraz, że kibić jej opasuje ramię ostrożne, i obudziła się. Do szczęścia i bólu wmieszało się zawstydzenie tak silne, że je przygłuszyło.
Ruchem strwożonym cofnęła się na najdalszy brzeg ławeczki i nie podnosząc powiek, prędko, bezładnie zaczęła zgarniać do koszyka muślin i koronki.
— Już pójdę do domu, — szepnęła.
On siedział pochylony naprzód, z łokciem na kolanie i wspierał na dłoni czoło, tak prawie, jak jej twarz zarumienione. Delikatne jego nozdrza szybko rozdymały się i ściskały, ręka mięła szmatkę muślinu ruchem gwałtownym.
Trwało to krótko; opanował się i znowu dłoń położył na jej ręce, ale tym razem z siłą prawie rozkazującą:
— Pani nie pójdzie jeszcze, bo jeszcze nie skończyliśmy czytać poematu.
Pierwszy raz, odkiedy go znała, w głosie jego zabrzmiały tony despotyczne. Trzymając dłoń na jej ręce i patrząc w ziemię, zamyślił się, zlekka przygryzał dolną wargę. Po chwili cofnął rękę i daleko łagodniej przemówił:
— Plącze mi się po myśli nuta, która wśród cudnego poematu »W Szwajcaryi« wygląda jak zgrzytnięcie zębami wśród pieśni anielskiej. Cóż robić? Muszę ją pani zakomunikować. Razem słuchaliśmy pieśni anielskiej, razem usłyszymy zgrzyt. Dlaczego ja jeden mam go słyszeć?
Usta jego zaczęły przybierać wyraz ironiczny, zmarszczka pomiędzy brwiami stała się bardzo głęboką. Po chwili milczenia mówił dalej.
— Kilka dni temu znalazłem w pokoju przyjaciela książkę, tłómaczenie polskie pieśni miłosnych Heine’go. Nigdym ich przedtem w tłómaczeniu nie czytał. Przez ciekawość zacząłem przeglądać, czytać. Tłómaczenie bardzo ładne, bardzo ładne. Pamięć mam nadzwyczajnie lokalną. Kilka wierszy zapamiętałem. Jeden powiedziałem pani wczoraj; drugi powiem teraz. Niech pani uważnie słucha.
Pochylony, z twarzą na dłoni i wzroku nie spuszczając z jej twarzy, powolutku wypowiedział piosnkę Heine’go.
— »Oboje czcili się bardzo,
Miłości wyznać nie śmieli,
Patrzyli na się z ukosa,
Chociaż miłością płonęli.
A gdy się wreszcie rozstali
W najgrubszej serca żałobie,
Pomarli od siebie z dala,
Nie wiedząc nawet o sobie...«
— Uważa pani... »kochali się szalenie i pomarli od siebie z dala, nie wiedząc nawet o sobie!« a to dlatego, że »czcili się bardzo«. Są to zgrzyty i dysonanse. Miłość wzniosła wykwita ze czci; cześć nakłada kaganiec na miłość wzniosłą. Nic na świecie nie jest prostem i łatwem, tylko wszystko skomplikowanem i trudnem. Czy pani już nie chce uciekać? Może skończymy czytać »W Szwajcaryi«? Jakim ja wdzięczny pani za poznajomienie mię z takiemi rzeczami! Większą część życia spędziłem za granicą, w towarzystwie literatur zagranicznych. Jednak i ta jest wspaniałą!... Ja się wiele nauczyłem od pani...
Pomimo wzruszeń różnorodnych zaśmiała się serdecznie.
— Pan? ode mnie? o, Boże! Czegoż ja kogokolwiek mogę nauczyć. Tylko Stasia czytać i pisać nauczyłam...
— A czego pani mnie nauczyła, wytłómaczę może później... teraz kończmy poemat.
I zaczął znowu czytać:
Kiedy się myślą w przeszłości zagłębie,
Nie wiem, jak sobie jej postać malować...
Minuty płynęły; ona teraz szyła słuchając, ale źle, powoli i krzywo.
Głos czytający umilkł: na trawniku za drzewami już prawie nie było płacht złotych i z ciemnego pasa ziemi zniknęły okna złotej sieci. Natomiast, światła zachodu, błyszcząc po drzewach zapalały u ich szczytów różowe pochodnie i świeczki. Na dole zmierzchało; plama parteru, przedtem jaskrawa, zszarzała, i tylko kwiaty białe wyraźnie na niej majaczyły.
Klara wyprostowała w ręce czepek ogarnirowany.
— O, Boże! — zawołała, — jakże ja ogarnirowałam ten czepek?
— Cóż? — uśmiechnął się Przyjemski, — krzywo?
— Zupełnie krzywo! Widzi pan? W tem miejscu mnóstwo zmarszczek, a w tem prawie wcale ich niema; tu przysunięte do brzegu, a tam odsunięte...
— Katastrofa! pani to pewno sporze?
— Naturalnie, wszystko spruć trzeba; ale bieda niewielka, w pół godziny przegarniruję na nowo.
— Dwom panom służyć nie można. Pani chciała służyć zarazem poezyi i prozie; proza się nie udała...
Zastanowiła się chwilę.
— Kiedy ja o tem inaczej myślę. Mnie się zdaje, że w każdem zajęciu, nawet najprozaiczniejszem, może być poezya. To zależy od zamiarów, z którymi robimy...
— Od pobudek — poprawił. — To prawda, pani ma racyę. Ale dla jakiej pobudki garniruje pani czepki pani Dutkiewiczowej?
— Dla tej, że ją kocham, że jestem jej bardzo wdzięczną, że kiedy ubierze się w taki wygarnirowany czepeczek, robi się taką ładną, milutką staruszką.
— Jakie to szczęście kochać panią Dutkiewiczową! — zauważył z westchnieniem.
— Dlaczego? — zapytała.
— Bo panią Dutkiewiczową można szanować i zarazem powiedzieć, że się ją kocha, a w rozmaitych innych wypadkach tak bywa: trzeba szanować i milczeć, albo mówić i uchybiać szacunkowi: »Oboje czcili się bardzo...«
Nie dokończył, bo z daleka, z ogrodu przyległego dało się słyszeć wołanie Stasia:
— Klarciu! Klarciu!
Nie znalazłszy siostry w altanie, nie wiedział, gdzie być mogła, i wrzeszczał coraz głośniej na całe dwa ogrody. Klara z koszyczkiem w ręku zerwała się z ławeczki.
— A moje biedne kwiaty? — przypomniał Przyjemski: — czy pani ich nie weźmie?
— Owszem, dziękuję panu — odpowiedziała, biorąc bukiet, który on, razem z jej ręką na chwilę zatrzymał w dłoni.
Błyskawice strzeliły z szafirowych oczu, nozdrza ruchome znowu rozdęły się szeroko; po kilku sekundach opuścił ręce i szedł obok niej aleją, w oddaleniu kilku kroków. Na zawrocie alei zapytał:
— O której godzinie wieczornej pani kończy już wszystkie zajęcia domowe?
— O dziesiątej — odpowiedziała; — ojciec i Staś zawsze śpią już o tej porze, i Frania najczęściej.
— Więc kiedy oni zasną i pani będzie wolna od... służby, niech pani wyjdzie do ogrodu posłuchać muzyki. Ja i mój przyjaciel zaczniemy grać dla pani o dziesiątej... Dobrze?
— Dobranoc panu.
Wziął obie jej ręce w swoje i czas jakiś wpatrywał się w nią ze spuszczoną twarzą.
— Grając — szepnął, — będę myślał, że pani tu stoi gdzieś koło sztachet i słucha mojej muzyki. Tym sposobem dusze nasze będą razem.
Szybko podniósł do ust jej ręce i z kolei pocałował obie.
Klara zapalała lampę, przyrządzała ojcu herbatę, Stasiowi dawała mleko, krzątała się, gawędząc, prawie szczebiocąc. Opowiadała, że była w ogrodzie książęcym, że czytała tam z panem Przyjemskim »W Szwajcaryi«, że on dał jej kwiaty, że widziała z dala parter, znajdujący się pod pałacem, i jak on wyglądał z daleka na tle ogromnej zieleni ogrodu.
Biła z niej całej radość promienna; ruchy stały się zwinne, nerwowe. Widocznem było, że nie mogła usiedzieć na miejscu, że czuła potrzebę chodzić, biegać, mówić, wyrzucać z siebie nadmiar życia wezbranego. Niekiedy milkła — w połowie wyrazu i stawała nieruchoma, oniemiała, ze wzrokiem i duszą odbiegłemi gdzieindziej.
Wygrycz nie przypatrywał się jej bardzo, słuchał tego, co mówiła, czasem zamyślał się o czemś, ale nie kwaśno, ani ponuro, owszem, jakby cień filuterności błądził mu po żółtych wargach. Frania, która od kilku minut powróciwszy z miasta, słuchała opowiadań siostry, ozwała się nagle głosikiem ostrym i z oczyma biegającemi:
— Et! A mnie zdaje się, że nic z tego nie będzie. Ten pan Przyjemski kocha się w Klarce, ale żeby się z nią ożenił, to wątpię. On jest dla niej za wielkim panem... Tacy panowie tylko bałamucą biedne dziewczyny, a potem porzucają.
Wygrycz zatrząsł się cały.
— Cicho bądź, jędzo! — krzyknął; — zawsze musisz kłuć siostrę. Kto ci tu mówił o jakiem kochaniu się, albo żenieniu?...
Zaczął bardzo kaszlać, obie córki rzuciły się do niego z wodą, herbatą, pastylkami, ale chociaż atak prędko minął i Frania skruszona stała się pieszczotliwą dla ojca i siostry, wesołość Klary zgasła, jak świeca zdmuchnięta.
Przecież wiedziała o tem, że młode dziewczęta, jeżeli kochają i są kochane, wychodzą za mąż. Ale myślała o tem bardzo rzadko, a w stosunku do Przyjemskiego nie pomyślała ani razu. Dotychczas, widzieć go i rozmawiać z nim było dla niej szczytem pragnienia i szczęścia. Siostra brutalnie zerwała gazę dziewiczą z tego, co działo się w jej sercu. W mózgu jej, jak mucha w pajęczynie, uwięzły słowa Frani: »To za wielki pan dla niej«. Zawsze czuła wyższość jego nad sobą, wyższość rozumu i elegancyi. Teraz przybyło stanowisko. Jakkolwiek tylko sługa książęcy wyższego rzędu, był w porównaniu z nią wielkim panem. Nazywał księcia przyjacielem swoim, rozporządzał się w domu książęcym, jak we własnym; kto wie? może był bogaty! Ostatnie to przypuszczenie zabolało ją najmocniej.
Na dnie przecież miała to uczucie, że chociaż w porównaniu z nim była dziewczyną ubogą i skromną, nie dzieliło ich jednak nic nieprzezwyciężonego.
»Jeżeli kocha...« — myślała. W sercu jej śpiewało słowo czarodziejskie: »Kocha! kocha!« Gdy tylko ojciec jej poszedł do swego pokoju z gazetą, pożyczaną od kolegi biurowego, po której przeczytaniu wnet usypiał, Staś już usnął i Frania zaczęła przybierać się do snu, wybiegła na ganek.
Wieczór był ciepły, ale pochmurny, i gwiazd wcale nie było widać: tem goręcej wśród ciemności żarzył się szereg oświetlonych okien pałacu. Wiatr zrywał się z pod chmur chwilami dość silny, chwilami ustawał zupełnie. Raz zerwał się i rozniósł po obu ogrodach wielką falę tonów muzycznych.
Z za okien wysokich, wązkich, żarzących się od świateł, fortepian i wiolenczela zaczęły lać w ciemność ogrodu muzykę wielkiego stylu, poważną i spokojną.
Klara przebiegła ogród i stanęła przy sztachetach, tuż u altanki bzowej. Oparta o sztachety, słuchała i nie myślała już o niczem, tylko czuła rozkosz niewymowną, rozpływającą się po całej istocie. Było w tej rozkoszy uczucie piękna, złożonego z nocy chmurnej, z okien wysoko świecących w ciemności, z westchnień wiatru, z opływającego to wszystko morza muzyki prawie uroczystej. Ale najwięcej było w niej rzewności, wdzięczności, namiętnego wzbijania się duszy ku tym oknom, podobnym do otworów raju, przez które wylewała się jasność i harmonia rajska.
Z oczyma wzniesionemi ku szeregowi punktów świecących patrzała i słuchała, w pamięci jej szeptały słowa: »Dusze nasze będą razem!« i z mocą ogromną uczuła ich prawdę. Muzyka była duszą jego, która zlatywała do niej z góry i wchodziła w nią z pieszczotą palącą i słodką.
Zakryła twarz dłońmi i oddychając szybko, brała w siebie tony muzyczne, jak powietrze; oddychała nimi, myśląc, że oddycha jego duszą.
Kwadranse upływały, poczem na minut kilka stało się cicho, w pałacu grać przestano, ale po kilku minutach znów ozwała się muzyka cichsza, jakby więcej oddalona, bo wiolonczela umilkła a tylko fortepian śpiewał. Śpiewał dość długo, wiolonczela milczała; natomiast w alei u samych prawie sztachet ozwało się przyciszone stąpanie. Klara wyprostowała się, jakby prądem elektrycznym uderzona. Za sztachetami, tuż przed nią stanął mężczyzna wysoki i w ciemnościach nawet zgrabny, wziął w dłonie obie jej ręce i szeptem przemówił:
— Musiałem koniecznie dziś jeszcze panią widzieć. Grając, myślałem ciągle: »Pójdę do niej!« Przestałem grać i przyszedłem. Powiedziałem jemu: »Graj dalej, graj ciągle!« bo chciałem rozmawiać z tobą przy wtórze muzyki!... Jaka noc chmurna i jak wiatr szumi! Prawda, że tony muzyki na tle tego szumu tworzą jakiś haft napowietrzny? Posłuchajmy razem.
Coraz mocniej ściskał jej ręce w swoich, głowę przybliżał do jej głowy. Chwilę stali, słuchając. Pieśń tęskna i namiętna spajała się z szumem wiatru, który powiał z pod chmur i razem z nią uleciał pod chmury. Muzyka lała się dalej w ciemność ogrodu, zupełnie cichą.
— Czy dobrze, że przyszedłem? Musiałem cię widzieć i pożegnać na cały dzień jutrzejszy. Dziś, zaraz, stryj mój przyjedzie i zabierze mię do siebie na całe jutro... Zobaczę cię aż pojutrze. Czym dobrze zrobił, przychodząc dziś jeszcze, na chwilkę? Czy dobrze?
Upojona, prawie nieprzytomna, szepnęła:
— O, dobrze!
Pociągnął jej ręce tak, że cała pochyliła się ku niemu i zaczął znów szeptać:
Ona przecząco wstrząsnęła głową i zaszeptała błagalnie:
— Nie... Niech mię pan nie prosi... o, niech mię pan nie prosi, bo pójdę...
Ruchem gwałtownym odsunął jej ręce, ale po sekundzie znowu przyciągnął je ku piersi.
— Tak! nie idź! dziękuję, żeś nie poszła! niech rozdzielają nas te sztachety. Ale nie odchylaj główki.. przybliż ją... pochyl... tak! o, moja droga!
Głowa jej leżała na jego piersi. W ciemności to wietrznej, to cichej... fortepian śpiewał, tęsknił, kochał... Z twarzą przy jej twarzy, z oczyma w jej oczach, zapytał:
— Kochasz mię?
Kilka sekund milczała, potem jak powiew najcichszy, z ust jej rozchylonych w upojeniu wyszedł szept:
— Kocham!
— O, droga!
Lecz w tejże chwili stało się coś nadzwyczajnego. Przed kilku już minutami wychyliła się była z ciemności postać ludzka i kilka razy to zbliżała się na palcach do pary rozmawiającej, to znowu trwożnie się oddalała. Był to człowiek, mający ubranie z guzikami metalowymi, które bielały mu u piersi i rękawów, ilekroć znalazł się w cieniu mniej głębokim. Szeptu pary stojącej u sztachet nie mógł słyszeć, może nawet nie widział kobiety, którą zasłaniała wysoka postać męska; ale tą ostatnią rozpoznawał dobrze i przez parę minut krążył za nią w niepewności co ma uczynić.
U sztachet mężczyzna, pochylony nad głową kobiecą, u piersi jego zwieszoną, szeptał:
— Spójrz na mnie!... nie uchylaj mi ust... daremnie... wynajdę... wezmę!...
W słowach tych, jakkolwiek bardzo cichych, brzmiał gwałt namiętności i woli człowieka, nawykłego do zwyciężania. Ale o kilka kroków za nim zabrzmiał głos pełen uszanowania i nieśmiałości, jednak wyraźny:
— Jaśnie oświecony książe!...
Mężczyzna drgnął od stóp do głowy, ręce opuścił i odwracając twarz, machinalnie zapytał:
— A co tam?
— Jaśnie oświecony książe stryj przyjechał i rozkazał szukać wszędzie jaśnie oświeconego...
Teraz dopiero ten, do którego stosowały się te słowa, opamiętał się i ogarnął go gniew ogromny. Z gestem gwałtownym i głosem drżącym krzyknął:
— Precz!
Próbując uśmiechnąć się, zaczął mówić:
— Wydało się wszystko! przeklęty fagas!... nie gniewaj się, bo uczyniłem to z obawy, abyś nie pierzchnęła.
Ona, z szeroko otwartemi oczyma zaszeptała:
— Pan... książe?
Było w tym szepcie coś prawie obłąkanego.
On zaczął znowu:
— No tak... ale cóż stąd? Czyż dlatego...
I próbował wziąć znowu jej ręce. Ale ona podniosła je ku głowie, zatopiła we włosach, i z ust jej wypadł krzyk bez słowa... tak głośny, że rozległ się po dwu ogrodach. Jednocześnie odwróciła się i jak w przestrachu śmiertelnym biegnąc, zniknęła w ciemnościach.
Książe Oskar powrócił z wycieczki na trzeci dzień około wieczoru. W godzinę po powrocie szedł aleją ogrodu, tak chmurny, że aż posępny... Przy ławeczce z darniny stanął, patrzał na nizkie siedzenie i dokoła. Była to chwila, poprzedzająca zmierzch. Na trawniku, przeświecającym z za pni grubych, leżały ukośne płachty światła złotego; na ziemi, w alei, drgały koła i kółka złote. W nizkiej murawie ławeczki więdło kilka kwiatów zapomnianych.
Wszystko tu było zupełnie tak samo, jak zawczoraj o tej porze.
Książe ruchem porywczym usiadł na ławeczce, kapelusz zdjął, czoło na dłoni oparł i półgłosem wymówił:
— Nieszczęście!
Przed godziną, gdy tylko powrócił, znalazłszy się sam na sam z kamerdynerem Benedyktem, krótko zapytał:
— Cóż... tam?
Sługa dawny, ulubieniec, odpowiedział z nizkim ukłonem:
— Źle, jaśnie oświecony książe!... Wynieśli się...
— Kto wyniósł się? — zawołał książe.
— Wygryczowie.
— Skąd się wynieśli?
— Z domku w tamtym ogrodzie.
— Kiedy?
— Dziś raniutko.
— Dokąd?
— Jeszcze nie wiem, ale jeżeli jaśnie oświecony książe rozkaże...
Chciał powiedzieć: »dowiem się,« — uznał jednak za lepsze nie dokończyć myśli. Czekał. Książe nie mówił nic. Stał z twarzą do okna i, nie odwracając się, zapytał jeszcze:
— Nie widziałeś jej?
Owszem, Benedykt ją widział. Chcąc mieć ciągle na oku domek, osadzony fasolą, wczoraj wieczorem, trochę po dziesiątej, szedł aleją graniczącą z tamtym ogrodem. Idąc, usłyszał płacz. Zbliżył się ostrożnie, pocichutku i z za drzewa zobaczył ją klęczącą za sztachetami, z rękoma i czołem opartemi o sztachety. Bardzo płakała. Raz podniosła głowę i patrzała na pałac. Potem znowu wybuchnęła płaczem i tak pochyliła się ku ziemi, aż jej ręce i czoło zatopiły się w trawie. Ale kiedy pan Przyjemski zaczął grać w pałacu, zerwała się i jak strzała pobiegła do domku. To było wczoraj, pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczorem. Dziś o siódmej z rana Benedykt poszedł do tego znajomego swego, który mieszka na tamtej ulicy, naprzeciw ich parkanu, i dowiedział się, że Wygryczowie wynieśli się stąd prawie o wschodzie słońca, a na ich miejsce wniosła się jakaś staruszka ze służącą i z kotem.
Wszystko to Benedykt opowiedział tonem relacyi zupełnie objektywnej. Książe, nie odwracając twarzy od okna, rzekł:
— Możesz odejść.
Kamerdynerowi zdawało się, że wymawiając te dwa wyrazy, miał głos bardzo zmieniony.
Teraz, książe Oskar siedział na ławeczce z darniny, z czołem w dłoni, ogromnie smutny i zamyślony.
— »Odkąd zniknęła jak sen jaki złoty...« Zniknęła! Ależ to bagatela. Nic łatwiejszego niż ją znaleźć. Słowo tylko powie Benedyktowi i jutro albo za dwa dni będzie wiedział o jej nowem mieszkaniu.
Ale czy szukać? Uciekła. Niewieści instynkt zachowawczy pchnął ją do ucieczki. Taki jest porządek świata. Samica ucieka przed samcem, jeżeli nie ma założyć z nim gniazda. A ona — taka rozsądna i tak szlachetnie dumna, — zrozumiała, że tu mogło być dla niej szczęście krótkie, a nieszczęście wielkie. Uciekła z płaczem ogromnym, ale uciekła!
Jaka wola silna w tem dziecku! Jednak dla niego była słabą i on bywa — w wypadkach podobnych — bardzo słabym; kto wie, coby się stało? Dobrze, że się nie stało. Nigdy potem nie darowałby sobie tego.
Więc czy należy szukać i znowu zaczynać?... wystawiać ją znowu na niebezpieczeństwo? Ją, bo dla niego... ach, dla niego uśmiechnęło się w niej zbawienie, odnowiona wiara w możność istnienia na ziemi wielu rzeczy, o których był już zwątpił. Przez te dni kilka czuł się wskrzeszonym... Szalonem szczęściem byłoby posiadać tę istotę przeczystą i tak ponętną ciałem i duszą. Szalonem szczęściem byłoby już tylko w tej chwili ją widzieć... Gdyby ją zobaczył, prosiłby o przebaczenie za to, że zmącił jej spokój, że wygnał ją z jej skromnego kątka, że przez niego płakała tak ogromnie...
Tak; ale po prośbie o przebaczenie jaki ciąg dalszy? »Oby cię Bóg zachował tak piękną, czystą, powiewną!« Nie zachowałby! Gdyby spotkali się znowu, nie zachowałby na pewno! Szkoda tego kwiatu! a jednak...
Wstał i poszedł dalej. W alei, równoległej z ogrodem zaniedbanym, stanął znowu. Przypatrywał się domkowi z fasoli, mianowicie małemu gankowi, który nie był pusty.
Na wązkiej ławce siedziała tam staruszka w czarnej sukni i w białym czepku. Robiła pończochę, której druty w promieniu słońca migotały dokoła rąk jej, jak iskierki stalowe.
— Pewnie pani Dut...kiewiczowa.
Namyślał się chwilę, potem otworzył bramkę w sztachetach i wszedł do ogrodu przyległego. Staruszka, siedząca na ganku, widząc nadchodzącego, podniosła się z siedzenia, i gdy on witał ją uchyleniem kapelusza, zagadała pierwsza, z uśmiechem dobrodusznym na ustach szerokich.
— Czem mogę służyć księciu panu? Niech książe pan będzie łaskaw usiądzie na moim ganeczku... będzie to dla mnie wielki honor... proszę księcia pana!
Przytem dygała nie raz, ale dziesięć razy, co nie było łatwem z powodu małości ganeczku, którego część zajmował jeszcze kot opasły, leżący na dużej poduszce. Ona jednak, pomimo ciasnoty robiła dygi posuwiste i razem przysiadające, przyczem z pod spódnicy krótkiej ukazywały się nogi w białych pończochach i prunelowych trzewikach.
— Niechże książe pan zrobi ten honor mojej chatce i usiąść raczy... Czem służyć mogę?
Jeszcze raz dygnęła, pokazując z pod czarnej sukni białe pończochy, i usiadła na uprzedniem miejscu, z drutami i nićmi na kolanach.
Książe nie usiadł, tylko wszedłszy na ganeczek, odkrył głowę i grzecznie zapytał:
— Czy państwo Wygryczowie już tu nie mieszkają?
— Nie mieszkają... nie mieszkają... — potakująco trzęsąc głową, potwierdziła staruszka, — dziś z rana przenieśli się gdzieindziej, i ja teraz jestem sąsiadką księcia pana... che, che, che!...
Książe głosem aksamitnym zapytał:
— Czy z panią Dutkiewicz mam przyjemność...
— Tak, książe panie. Dutkiewiczowa, do usług księcia pana...
— A czy można wiedzieć, dokąd przenieśli się państwo Wygryczowie?
Teraz z dużej i rumianej twarzy staruszki uśmiech dobroduszny i przymilony zniknął, a zastąpił go wyraz żałości, połączony z powagą. Oczy błękitne jak niezapominajki podnosząc ku niemu i głową w obie strony poruszając, odrzekła:
— Nie można! nie można!
Palec pomarszczony do wysokości ust podniosła i raz jeszcze powtórzyła:
— Nie można!
Ale od tego ruchu kłębek bawełny spadł z kolan i potoczył się po dziurawej podłodze ganeczku. Próbowała przyciągnąć go ku sobie nicią, ale to nie pomagało.
Książe podniósł i podał jej kłębek.
Zerwała się z siedzenia i znowu uczyniła dyg posuwisty i przysiadający.
— Dziękuję księciu panu... Książe pan fatygował się... bardzo dziękuję...
Plecami oparty i słupek ganku, ze zmarszczką bardzo głęboką na czole i rumieńcami na bladych policzkach, książe zapytał:
— Czy pani myśli, że byłoby mi trudno znaleźć nowe mieszkanie państwa Wygryczów... gdybym poszukał?
Splotła palce krótkie, pulchne i zawołała:
— Dla księcia pana wszystko łatwo!... Mój Boże, z takimi środkami i stosunkami co może być trudnego? Książe pan znalazłby w moment ich mieszkanie, ale...
Uśmiechnęła się filuternie.
— Ale książe pan nie będzie szukał.
Był snadź ciekawy wszelkich zjawisk świata, bo i babinie tej przypatrywał się z niejakiem zajęciem. Przytem, czepek, który miała na głowie, gęsto ogarnirowany koronką sztywną, wiele mu przypominał. Dwa razy widział go w ręku Klary.
Nie zmieniając postawy stojącej, skrzyżował tylko na piersi ramiona i znowu zapytał:
— Dlaczego pani mówi tak na pewno, że ja nie będę szukał państwa Wygryczów?
Babina, patrząc na niego, zamrugała powiekami, już nie mającemi rzęs, i odrzekła:
— Bo książe pan jest dobry... ja to widzę. Ehe, nie z jednego pieca chleb jadłam i nie jednego księcia albo hrabiego widywałam, służąc w młodości za pannę służącą po dworach wielkich. Odgadnę wszystko, choćby z bagateli. I książęta i ludzie pospolici bywają różni. Ale książe pan jest dobry. Odgadłam z bagateli. Książe pan podniósł mi kłębek z ziemi: starość moją uszanował. Wiele jest książąt i nawet ludzi pospolitych, co to tylko imaginują sobie, że są książętami, którzyby tego dla starej prostej kobiety nie zrobili. Książe pan ma dobre serce i umie szanować to, co Pan Bóg i ludzie szanować rozkazali. Już ja to widzę i z oblicza godnego, i z mowy przyjemnej, i z tego kłębka...
Zaśmiała się dobrodusznie, przyjaźnie.
Książe Oskar stał z głową pochyloną.
— Opinia pani bardzo mi pochlebia... Ale chciałbym wiedzieć, jakim sposobem stało się chassé-croisé? Z czyjej przyczyny? Na czyje żądanie?
Staruszka prędko trzęsła głową.
— Rozumiem, rozumiem! Na jej żądanie... na jej własne żądanie. Przybiegła do mnie wczoraj z kościoła, w którym modliła się cały ranek, przypadła mi do kolan i wszystko powiedziała... Komuż miała powiedzieć? Matkę jej i ją samą na ręku nosiłam... Kolana moje ściskając prosiła: »Przenieś się tam, babuniu, a my przeniesiemy się do twego mieszkania... na ten czas, dopóki...« rozumie książe pan? »Tylko — mówi jeszcze — ja z ojcem mówić o tem nie będę, bo nie mogłabym spokojnie, a jemu trzeba powiedzieć najspokojniej...« Poszłam tedy i sama panu Teofilowi rozpowiedziałam, wytłomaczyłam, zaproponowałam. To człowiek rozsądny. Zrozumiał, zgodził się i jeszcze mi dziękował. Córkę, kiedy przyszła do domu, uścisnął, trochę też i wygderał, trochę... W nocy podobno bardzo kaszlał, ale przejdzie mu to, przejdzie... Ja zaś dziś raniutko, łapu capu manatki i graty swoje kazałam tragarzom przenieść tu, ich tam, i już! Powiedziałam księciu panu wszyściuteńko jak było, bo to się należało... Serce nie sługa, a czy książęce, czy chłopskie, to wszystko jedno. Kiedy boli, to boli... więc pozostawić serce bolejące w niespokojności to okrucieństwo. Wszyściuteńko powiedziałam księciu panu...
Książe milczał długo, był teraz blady i surowy. Po kilku chwilach podniósł twarz i zapytał:
— Czy nie uzna pani za możliwe, abyśmy zobaczyli się z panną Klarą raz jeszcze, ostatni, tu, w obecności pani?
Błękitne oczy staruszki oszkliły się łzami. Z podniesioną ku niemu twarzą różową i pomarszczoną, szepnęła:
— Książe panie, to sierota i opiekunka sierot... chociaż uboga...
Tu, najniespodzianiej, kot w białe i żółte łaty, który przed chwilą obudził się i leniwie wyciągnął na poduszce, skoczył na kolana pani swojej i zrządził tam psotę wielką, bo pończochę z kłębkiem na ziemię zrzucił i sam łapy w niej zaplątał.
— Psik! — zawołała Dutkiewiczowa, — psik! na poduszkę! A na poduszkę!
Chustką, wydobytą dla otarcia oczu mokrych, trzepnęła kota, który zeskoczył z kolan, ciągnąc za sobą pończochę, druty, nici, wszystko, co tam było. Ale nikt nie zwrócił uwagi na losy pończochy, ani wplątanych w nią łap kocich. Książe Oskar stał teraz tuż przed babiną, która chciała kończyć zdanie przerwane.
— Chociaż uboga, książe panie, ale...
— Niech pani nie kończy... wszystko, coby pani mogła mi powiedzieć o pani Klarze Wygryczównie, wiem sam i może więcej. Czy pani zechce powiedzieć ode mnie kilka słów pannie Klarze?
Dutkiewiczowa przez chwilę patrzała na niego oczyma mrugającemi.
— Czy książe pan będzie jej szukał?
Ze schyloną twarzą milczał, aż podniósł głowę i odpowiedział:
— Nie będę.
— Słowo książęce? — zapytała jeszcze.
Stał się bardzo bladym. Palił mosty za sobą; bardzo cierpiał. Znowu po milczeniu chwilowem odpowiedział:
— Słowo człowieka uczciwego.
Babinie twarz zajaśniała radością.
— Słucham teraz księcia pana. Owszem, powtórzę. Serce nie sługa, kiedy boli, to boli. Jeżeli można wylać na nie kroplę balsamu, to czemuż tego nie uczynić? Co książe pan rozkaże jej powiedzieć?
— Niech pani powie pannie Klarze, że to, com jej okazywał, nie było żartem, ani kaprysem, lecz z początku sympatyą, a potem miłością i czcią, — czcią dla jej czystości nieskalanej i duszy szlachetnej. Niech jej pani powie, że przez tę cześć poświęcam miłość swoją, że żadne rozstanie, — a Bóg jeden wie, ile już przebyłem rozstań, — nie wstrząsnęło mną tak do głębi, że pragnę, aby wspomnienie o mnie...
Głos załamał mu się w gardle, w oczach zamigotało srebro wilgotne. Z głębokim ukłonem rzekł:
— Żegnam panią! — i odszedł prędko.
Babina zerwała się i dwa razy jeszcze dygnęła posuwisto i przysadzisto, błyskając z pod krótkiej spódnicy pończochami białemi. Potem usiadła na ławce, przyłożyła chustkę do oczu i rozpłakała się.
A kot w żółte łaty, nie mogąc wyplątać łap z nici, siedział razem z pończochą, drutami i kłębkiem na drugim końcu ganku, i żałośnie na nią patrząc, miauczał.
W pałacu szereg salonów był już oświetlony lampami i kandelabrami.
Książe Oskar, wchodząc do gabinetu wspaniale urządzonego, obejrzał się na Benedykta, który szedł za nim.
— Czy pokojowiec Józef już odprawiony?
Kamerdyner zmieszał się.
— Nie jeszcze, jaśnie oświecony książe! Chłopak płacze i prosi...
— Pozostawić go na służbie!
W myśli dodał: »Co on winien?«
— Poproś tu pana Przyjemskiego.
Szybko przebiegał pokój obszerny i rzęsiście oświetlony, do którego po kilku minutach wbiegł mężczyzna trzydziestoletni, brunet, wzrostu małego, z oczyma rozumnemi, ruchami żywymi, z wyrazem twarzy śmiałym i wesołym.
— Książe mię wezwał. Czy będziemy grali, albo pisali?
Książe stanął przed nim.
— Dobry sobie jesteś, mój kochany! Mnie wściekłość ogarnia od pięt do mózgu, a ty mi proponujesz granie albo pisanie... Chcę ci to powiedzieć: jutro wyjeżdżamy na wieś... bądź łaskaw porozumiej się dziś jeszcze z plenipotentami, adwokatami i wszystkiemi temi figurami, niech do mnie na wieś przyjeżdżają, kiedy im czego będzie trzeba. Ja tu teraz nie wytrzymam! Ja potrzebuję ruchu, zmiany, zapomnienia i tego, aby ona mogła powrócić tam, gdzie jej było zdrowo i przyjemnie... Poświęć ty już dla mnie swoje Perkowskie i jedź ze mną, bo gdybyś nie chciał jechać, tobym cię zostawił, ale sam jeden chybabym tam oszalał z desperacyi...
Przyjemski siadł na fotelu i trochę żartobliwie wymówił:
— Czy desperacya księcia tak wzrosła?
Ten stanął przed nim i rzekł chmurnie:
— Nie żartuj, Juliuszu. Zabrnąłem głębiej, niżem się sam spodziewał. Cierpię jak utrapieniec.
Przyjemski spoważniał.
— W takim razie, boli mnie to niewymownie. Panny Perkowskie są to peronele głupie i pretensyonalne, które z rozkoszą poświęcam i jutro z księciem jadę. Alem się nigdy nie spodziewał, aby chwile, które książe spędzał pod mojem nazwiskiem w sposób zapewne bardzo przyjemny, mogły skończyć się tak tragicznie.
Książe wybuchnął.
— Mój Juliuszu, ty jeden wiesz, co myślę o ludziach. Albo pochlebcy, albo wietrznicy, albo niewdzięcznicy...
— Słyszałem już to nieraz, — wtrącił Przyjemski.
— Kobiety także: albo głupie i nudne, albo zabawne i rozpustne, albo mieszczące w jednem ciele dwa duchy: z których jeden jest niebieskim, a drugi piekielnym...
— I to słyszałem.
— Życie jest jednym wielkim bezsensem. Dopóki człowiek wierzy, czuje się szczęśliwym, ale jest dzieckiem. Są tacy, którzy do śmierci nie wyrastają z illuzyi. Ale temu, kto z nich wyrośnie, co pozostaje? Skoro wszystko jest fałszem, cieniem zwodniczym, puchem nietrwałym...
— To słyszę bardzo często..
Książe stanął.
— Otóż widzisz! Znalazłem to, w co wierzyć przestałem. Znalazłem w niej i nawet w jej otoczeniu to... w co już nie wierzyłem. Nawet w tej wdowie po weterynarzu jest coś, coś takiego...
— W jakiej wdowie? po jakim weterynarzu? — zadziwił się Przyjemski.
— O tem ty nie wiesz, i mniejsza o to! Ale że też między takimi ludźmi bywa coś takiego!... przez nią dowiedziałem się, że bywa...
Z nowym wybuchem zawołał:
— Wiesz, Juliuszu... to dziewczę sypało mi perły do duszy! A przytem śliczna!... pięknością skończoną nie jest, ale oddałbym sto piękności skończonych za jej wdzięk prosty, skromny... za jej oczy złote... za jej uśmiech słodki...
Opuścił ręce, rzucił się na fotel.
— Cóż, kiedy »zniknęła jak sen jaki złoty!«
Zakrył ręką oczy, umilkł. Młody brunet z wesołą i śmiałą twarzą zasępił się, myślał.
— Więc to jednak tak na seryo! — rzekł półgłosem i więcej jeszcze spochmurniał.
Po chwili wstał, zbliżył się do swego dostojnego przyjaciela i tonem pocieszania mówić zaczął:
— Więc niech ją książe odnajdzie! Nic łatwiejszego... w mieście tak niedużem.
Książe podniósł głowę i zatopił w nim spojrzenie ostre.
— Po co? — rzekł, — to taka, której za milion nie można kupić, ani milionem pocieszyć...
— Niech mi książe przebaczy. Rada moja była złą. Podyktował mi ją naprędce... żal obudzony widokiem żalu księcia.
Teraz on zaczął szybko biegać po pokoju; targał czarnego wąsika, myślał, aż znowu stanął przed przyjacielem.
Książe Oskar podniósł głowę i spojrzał na powiernika takiemi oczyma, jakby uszom własnym nie dowierzał.
— Co powiedziałeś? — zapytał.
Przyjemski śmiało powtórzył:
— Niech się książe z nią ożeni!
Twarz księcia zaczęła szybko zmieniać wyraz, aż nagle po gabinecie obszernym i wspaniałym rozległ się wybuch śmiechu:
— Cha, cha, cha, cha! cha, cha! cha, cha!
Głosem, przez ten śmiech przerywanym, książe Oskar mówił:
— Paradny jesteś, mój Juliuszu, paradny! Cha, cha, cha! Myślałem, że zginę z żalu, ale cha, cha, cha! tybyś mógł rozśmieszyć umarłego, cha, cha, cha, cha!
Wydobył z kieszeni chustkę, przyłożył ją do oczu i śmiał się tak, że aż śmiech przechodził w łkania.
— Cha, cha, cha! cha! cha!