Pieśń przerwana (proza)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pieśń przerwana |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1896 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zasnęła bardzo późno i obudziła się bardzo wcześnie. Zwykle w mgnieniu oka zrywała się z pościeli i jednym skokiem dopadała miski z wodą, w której pluskała się długo, jak ptak w piasku. Dziś usiadła na łóżku i słuchała. Głowę miała pełną i cała była pełną tonów melodyjnych i słów rytmicznych, pieszczących słuch i serce.
— ...Ty jesteś jak kwiat,
Piękną, czystą, powiewną..
Fortepian i wiolonczela wtórowały:
— I radbym wznieść dłoń
Do nieba z modlitwą śpiewną...
Przezwyciężyła się, zeskoczyła z posłania i w pół godziny była już ubraną. Dopóki myła się, krzątała, czyściła swoje ubranie, dopóty nic; ale gdy tylko stanęła przed oknem, zapinając guziki stanika, w głowie, i jak się jej zdawało, w niej całej znowu zaśpiewało:
— Oby zachował cię Bóg
Tak piękną, czystą, powiewną!...
Boże, Boże, co się stało? Co się z nią dzieje? Jaka ona szczęśliwa! Serce jej zatopione w słodyczy niewypowiedzianej, o jakiej dotąd nie miała pojęcia... »Ja i przyjaciel mój będziemy grali dla pani...« Grali do późna, ona słuchała. Co za noc! Dla niej ktoś grał! Nigdy jeszcze tego nie było. On grał dla niej... dla niej!... Jaki dobry!
Mocno zacisnęła ręce i powiedziała sobie stanowczo:
— Dosyć!
Na wązkiej ławce ganku stał kosz, napełniony owocami przepysznymi i ułożonymi z wielką umiejętnością ogrodniczą. Pośrodku, z piramidki liści twardych wychylał się ananas, zupełnie złoty pod promieniem słońca zaledwie wschodzącego; otaczały go brzoskwinie różowe, żółte morele, zielone renklody, z pod których wyzierały jabłka rumiane, i gruszki duże, siedzące na fugach melona, powleczonego siecią żyłek delikatnych.
Wszystko to było malowniczo zmieszane z liśćmi, które opadając okrywały cały koszyk, bijący zapachami ananasu i melona, zmieszanymi ze świeżością rosy, świecącej na liściach.
Klara stała z rękoma opuszczonemi i silnie zaciśniętemi. Tylko w pierwszej chwili zdumienia mogła zawołać w myśli: »Skąd to?« Po upływie minuty odpowiedziała już sobie: »Od niego!« Ktoś przyszedł tu przed jej obudzeniem się jeszcze i ten koszyk postawił — z jego rozkazu. Przecież mówił, że książe pozwolił mu dawać owoce ze swego ogrodu komu tylko zechce.
Rumieniec płomienny uderzył jej do twarzy.
— Niech sobie daje... ale nie nam! Nie mnie — powtórzyła, — o nie! Za nic! Podarunek od człowieka zupełnie obcego, — za nic!
Z siłą wielką uczuła w tej chwili, że był on dla niej obcym; zarazem strzałka bolesna przeszyła jej serce. Cóż stąd, że to boli? Może sobie boleć, niemniej prawdą jest, że on obcy. Nawet nie zna jej ojca! Jakżeby ojciec jej mógł zjadać owoce, darowane przez człowieka nieznajomego? Trzeba mu to oddać. Ale jak? Odesłać niema przez kogo. Może przez Stasia? ach, nie! Trwoga przejęła ją na myśl, że Frania albo Staś obudzić się mogą i wybiedz na ganek. Co onaby im powiedziała?
Później namyśli się, jak uczyni, a teraz co najprędzej kosz ten schowa, aby nikt w domu zobaczyć go nie mógł. Prędko zamknęła go w szafie kuchennej, od której klucz schowała do kieszeni. Szczęście, że wszyscy śpią jeszcze. Teraz obudzi Franię i pobiegnie do miasta.
Przez następne kilka godzin czuła się z kolei to spokojną i obojętną zupełnie, to rozżaloną tak bardzo, że ledwie mogła powstrzymywać się od płaczu. Postanowiła zanieść kosz z owocami do altanki i poprosić Przyjemskiego, aby go sobie zabrał, jeżeli przyjdzie... Czasem była zupełnie pewną, że przyjdzie; czasem wątpiła. Jeżeliby nie przyszedł, postawi koszyk z drugiej strony sztachet. Spostrzeże go wkrótce on sam, albo kto inny, i rzecz będzie skończona. Zapewne też pan Przyjemski obrazi się, nie będzie się starał jej zobaczyć, i wszystko skończy się na zawsze. Były chwile, w których ta myśl nie budziła w niej żalu najmniejszego. Owszem, jeżeli ma myśleć, że lubi jego towarzystwo dla prezentów, to niech lepiej nigdy nie zbliża się do niej. Będzie wszystko tak, jak było przed trzema dniami, kiedy go jeszcze nie znała.
Nie zaszkodzi to ojcu, ani Frani, ani Stasiowi, ani nikomu na świecie; czegóż więc martwić się? i co ją to może obchodzić?
Ale w pół godziny potem opanował ją taki żal ogromny, że nie wiedziała sama co robi, i porzucając wszystko, opierała się łokciami o starą komódkę, a rękoma przyciskała powieki, aby nie płakać.
Na godzinę przed obiadem siedziała w altance bzowej, szyjąc prędko, pilnie, z głową nizko pochyloną. Obok niej na ławce stał kosz z przepysznymi owocami. Liście zwiędłe zaszeleściały w alei pod stopami, które je kruszyły. Klara niżej jeszcze pochyliła głowę i zaczęła szyć jeszcze prędzej. Czuła wielkie gorąco w twarzy i powieki jej nabrzmiewały. Nie widziała wcale roboty z za mgły kłującej, która przysłoniła jej oczy. Głos dobrze znany wymówił za sztachetami:
— Dzień dobry pani.
Podniosła głowę, ale wzrok jej nie spotkał się ze wzrokiem Przyjemskiego, który już tkwił w owocach, piętrzących się obok sukni jej w różowe i szare paski. Z kapeluszem nieco podniesionym nad głową, Przyjemski z nieruchomiał. Zrazu zmarszczka jego pogłębiła się bardzo, a usta przybrały wyraz gniewny. Ale trwało to kilka sekund, poczem piękna ta twarz rozpogodziła się zupełnie i nawet stała się tak rozpromienioną, jaką Klara jeszcze jej nie widziała. Ona teraz z gorąco zarumienionej stała się bladą; palce jej, trzymając nitkę jeszcze mokrą od łzy, która na nią spadła, trochę drżały. Przyjemski, wyciągając rękę nad sztachetami, przemówił z uśmiechem:
— Naprzód niech mi pani na powitanie rączkę poda...
Uczyniła to. Szorstka, trochę czerwona i trochę drżąca jej ręka znajdowała się przez chwilę w uścisku dłoni białej i miękkiej.
— Następnie, niech mi pani powie, co to znaczy, że ten koszyk przywędrował tu za panią?
Podniosła głowę i ze spojrzeniem odważnem odpowiedziała:
— Przyniosłam go, myśląc, że może pana tu zobaczę. Niech pan będzie łaskaw postawi ten kosz z drugiej strony sztachet, a potem przyszle kogo, aby go zabrał.
I obu rękoma podawała mu przedmiot, o którym była mowa nie bez trudności, bo był ciężki.
Przyjemski, milcząc, powoli, z zimną krwią doskonałą zrobił jak powiedziała: wziął od niej kosz i postawił na trawie, z drugiej strony sztachet, poczem oparł się o sztachety i patrząc na nią oczyma, napełnionemi blaskiem szczególnym, zaczął mówić:
— Dobrze. A teraz, kiedy egzekucya już spełniona, chciałbym poznać motywa dekretu...
Widziała, że nie jest obrażony, że owszem, pod żartobliwością, z jaką mówił, dźwięczała w jego głosie nuta więcej przyjazna niż kiedykolwiek. Więc też dość swobodnie odpowiedziała:
— Doprawdy, nie potrafię panu tego wytłómaczyć. Ale to niepodobna... myśmy nigdy, ani mój ojciec, ani ja... Przecież można nie być bogatym, a jednak...
— Wystarczać sobie — dokończył.
Stał dość długo zamyślony, ale nie chmurny; owszem, zmarszczka jego była daleko mniej głęboką niż zwykle, prawie zniknęła. Po chwili zaczął znowu:
— A dlaczegoż pani przyjmuje różne rzeczy od pani... pani wdowy po weterynarzu?
— Ależ to zupełnie co innego! — z przejęciem się zawołała Klara. — Pani Dutkiewiczowa kocha nas i my ją kochamy! A od tych, których kochamy i którzy nas kochają, wszystko przyjąć można...
Po sekundzie zastanowienia dokończyła z rozwagą:
— Nawet trzeba, bo nieprzyjęcie znaczyłoby, że uważamy ich za obcych...
Przyjemski wpatrywał się w nią, jak w tęczę. Potem zapytał zwolna:
— A od obcych nie przyjmuje się nic wcale?
— Nie! — patrząc na niego, odpowiedziała śmiało.
— Ja zaś dla pani jestem obcym, co?
Złotawe źrenice jej zamigotały, w linii ust drgnął żal wnet powściągnięty.
— Tak, — szepnęła.
Stał jeszcze chwilę, oparty o sztachety, patrząc nie na nią już, ale kędyś daleko. Potem wyprostował się, odstąpił o krok od sztachet i podnosząc trochę kapelusz wymówił:
— Będę miał przyjemność złożyć dziś wizytę ojcu pani!
Idąc powoli aleją cienistą, myślał:
— Voilà, où la fierté va se nicher! »Od tych, których kochamy i którzy nas kochają, wszystko trzeba przyjąć, bo nie przyjmując, okazalibyśmy, że uważamy ich za obcych...« Bardzo delikatne uczucie, bardzo delikatnie! A co za święta wiara w kochanie! Kochamy, kochają! Voilà, où la foi se niche! Foi de bûcheron! Ale jakie to szczęście mówić: »Kochamy, kochają...« i nie śmiać się! Gdybym mógł jeszcze choć raz w życiu powiedzieć: »kocham, kocha« i nie zaśmiać się, ucałowałbym, idylko moja, stopki twe... w dziurawych trzewiczkach!
Wielkiem to było szczęściem dla Klary, że jeszcze w obecności Przyjemskiego nie klasnęła w ręce i nie poskoczyła z radości. Uczyniła to, wbiegłszy do domu, zarumieniona, rozpromieniona, zdyszana.
Więc nie obraził się, ale przeciwnie obiecał być u jej ojca dziś jeszcze... dziś jeszcze! O, dobry, dobry!... Zrozumiała pobudkę obietnicy niespodziewanej. Gdy zaznajomi się z jej rodziną, zacznie bywać w ich domu, przestanie być obcym dla niej, będzie mogła uważać go za blizkiego znajomego, może za przyjaciela. Miała serce pełne wdzięczności. Zarazem przypominała sobie każde słowo, które dziś wymówił, każde poruszenie, które uczynił. Ogromnie śmieszył ją sposób milczący i poważny, w jaki spełnił jej życzenie, biorąc od niej kosz z owocami i umieszczając go na trawie, po drugiej stronie sztachet.
Było to bardzo zabawne; tak poruszał się i wyglądał, jak gdyby spełniał czynność nadzwyczaj uroczystą, a jednocześnie, uśmieszek prawie niewidzialny błąkał się mu po wargach cienkich i trochę filuternych. Śliczne ma usta, a także oczy i czoło... Sama nie wie, co w nim najpiękniejsze. Chyba profil zarysowany delikatnie z wypukłemi brwiami, rozdzielonemi zmarszczką, w której jest tyle smutku i tyle rozumu... Nie, ani profil, ani usta, ani oczy nie są w nim najpiękniejsze, tylko dusza, dusza piękna, wzniosła i taka jakaś smutna! Najpiękniejszą ze wszystkiego jest w nim dusza, pewno, niewątpliwie! I serce złote, które nie rozgniewało się na nią za to, że podarunku przyjąć nie chciała, ale owszem zapragnęło jeszcze więcej zbliżyć się do niej...
Myśląc o tem wszystkiem, śpiesznie oszywała brzeg stanika białą jak śnieg szlareczką, a potem, dobywała z komody pasek skórzany, ozdobiony klamerką stalową.
W małej bawialni, która zarazem była jadalnią, spożywanie obiadu miało się ku końcowi.
Pokój nieduży, którego część znaczną zajmował piec z zielonych kafli, miał sufit nizki, podtrzymywany przez kilka grubych belek, podłogę pomalowaną farbą czerwoną i miejscami już spełzłą, ściany oklejone papierem błękitnawym w czerwone centki.
Pomiędzy dwoma oknami, otwartemi na zieloną ścianę fasoli, Teofil Wygrycz siedział na wązkiej kanapce z poręczami jesionowemi przy stole zasłanym ceratą, zastępującą obrus. Na ceracie stało kilka talerzy z resztkami jadła, karafka z wodą, solniczka, słoik szklanny z chrzanem. U ściany przeciwległej, na starej komódce, obok niedużej lampy, wychylał się ze szklanki spory pęk rezedy. Dwoje młodszych dzieci siedziało po obu stronach ojca; Klara przyniosła z kuchni talerz z kilku gruszkami i stojąc, zaczęła jedną z nich obierać.
— Doskonałe gruszki kupiłam dziś tateczce... Frania i Staś dostaną też po jednej.
— A drogie? — zapytał Wygrycz.
Twarz kancelisty, dobrze już podstarzałego, była długą i kościstą, miała cerę żółtą i wyraz nawpół kwaśny, nawpół apatyczny, właściwy ludziom chorym chronicznie i spełniającym zajęcia nielubione. Oczy tylko, takie jak u Klary piwne i z długą rzęsą, patrzały niekiedy z czoła bardzo pomarszczonego rozsądnie i łagodnie.
Obok niego siedząca dziewczynka piętnastoletnia, blondynka sucha i niedokrwista, z rysami jak u ojca wydłużonymi i wargami wązkiemi, zagadała z żywością wielką:
— Czegoś się ty, Klarciu, tak dziś wystroiła?
Klara miała na sobie swoją codzienną suknię perkalową w paski, tylko świeżą szlareczkę u szyi i pasek z klamerką stalową. Nie była nawet uczesana jak należy, bo włosy nieposłuszne za nic w świecie nie chciały leżeć gładko, ani trzymać się w więzach szpilek podwójnych. Pełno też było na czole i na karku pasemek ich kruczych i kędzierzawych, z pośród których wyglądała różowa lewkonia. Usłyszawszy uwagę siostry, nachyliła się dla podjęcia z ziemi kawałka łupiny od gruszki, a wyprostowując się, odpowiedziała spokojnie:
— Wcale się nie wystroiłam, tylko oszyłam stanik świeżą szlarką, bo tamta była już brudna.
— I pasek nowy włożyłaś! — z przekorą zauważyła znowu Frania.
Klara, nie odpowiadając siostrze, która miała w sobie ducha przekory i kłótni, położyła przed ojcem gruszkę obraną i nożyk z trzonkiem drewnianym.
— Będziemy dziś mieli gościa, tateczku, — rzekła.
— Gościa! — zadziwił się stary, — któż to taki? Może pani Dutkiewiczowa?... ale to nie gość.
Klara, zaczynając obierać drugą gruszkę, spokojnie mówiła dalej:
— Parę razy spotkałam w ogrodzie p. Przyjemskiego, sekretarza księcia Oskara, i rozmawialiśmy z sobą dość długo. Dziś powiedział mi, że będzie z wizytą u tatki.
Wygrycz wykrzywił usta.
— Potrzebna mi ta wizyta!... spać po obiedzie nie da... zmęczony jestem i trudno mi rozmawiać...
Mówił tonem gderliwym; czuł istotnie zmęczenie ciągłe i odzwyczaił się od ludzi obcych.
Frania z żywością, zdradzającą ostrość języczka, zagadała cienkim głosikiem:
— To ty, Klarko, w ogrodzie znajomości robisz z kawalerami! Jakimże to sposobem?...
— Cicho bądź i nie dokuczaj siostrze! — ofuknął Wygrycz młodszą córkę, która też umilkła natychmiast.
Natomiast mały chłopiec w bluzce i pasku skórzanym trzepać zaczął.
— A ja wiem, kto to taki ten pan Przyjemski, bo syn ogrodnika księcia jest w jednej klasie ze mną i opowiadał, że książe przyjechał i przywiózł z sobą takiego sekretarza, którego bardzo lubi... gra z nim na fortepianie i na czemś tam jeszcze... ten sekretarz nazywa się Przyjemski, bardzo jest wesoły, ile razy zachodził do ogrodnika, bawił się zawsze z dziećmi...
— Cicho, Staś! — syknęła Frania, — już kawaler Klarki idzie.
Za fasolą słychać było powolne, równe kroki; w minutę potem otworzyły się drzwi od sionki, tak nizkie, że wchodzący przez nie człowiek wysoki musiał pochylić głowę. Wszedł i jednym rzutem oka objął wszystko: pokoik z nizkiem sufitem, zielonym piecem i centkami czerwonemi na błękitnawych ścianach, trochę niedojedzonej kaszy na talerzach, cztery osoby przy stole, zasłanym ceratą, pęk rezedy na komódce. Klara z różowym obłokiem na twarzy, ale dość rezolutnie rzekła do ojca:
— Tatku, pan Juliusz Przyjemski, mój znajomy.
A do gościa:
— Ojciec mój...
Wygrycz wstał i wyciągając do przybyłego długą, kościstą rękę, wymówił:
— Bardzo mi przyjemnie... Niech pan będzie łaskaw usiąść... bardzo proszę...
Klara zaś, już bez rumieńca, spokojnie, z uśmiechem trochę rozchylającym usta, zdjęła ze stołu naczynia i ze stosem talerzy w ręku wyszła do kuchenki, wzrokiem ukazując siostrze, aby zabrała karafkę z wodą i ceratę.
Z pod zdjętej ceraty ukazał się stół jesionowy, okryty siatką z białej bawełny. Staś postawił na nim szklankę z rezedą, zdjętą z komody.
Kiedy Klara po upływie kilku minut wróciła z kuchenki, uradowało ją ożywienie, z którem ojciec rozmawiał z gościem. Musiał to być czarodziej prawdziwy, skoro potrafił w czasie tak krótkim zetrzeć z twarzy człowieka zmęczonego wyraz apatyi i skwaszenia.
Zapytywał go był o miasto, w którem stary kancelista spędził całe życie, i tym sposobem dotknął odrazu przedmiotu, najprawdopodobniej dobrze znanego mu i nieobojętnego. Wygrycz mówił obszernie o ludności miasta, różnych jej warstwach, stopniu zamożności każdej z nich. Mowa jego, zrazu powolna i trudna, jak bywa z ludźmi odzwyczajonymi od prowadzenia rozmów, stała się po kilku minutach dość ożywioną; przytem w ciemnych oczach był wyraz rozsądku, a kościste ręce czyniły niekiedy gesty energiczne. Z takim gestem wytłómaczywszy gościowi stosunki wewnętrzne miasta, rzekł:
— Bieda w górze, bieda pośrodku, bieda na dole. Wiele brakuje do dobrego wszędzie i każdemu. Ale niech mi pan dobrodziej wybaczy, jeżeli powiem, że wina w tem potrosze takich ludzi możnych i pewno rozumnych jak książe Oskar...
Urwał, zawahał się.
— Niech pan dobrodziej będzie łaskaw przebaczy, bo może nie powinienem tego mówić przed sekretarzem i podobno przyjacielem księcia...
— Ale owszem — z niejaką żywością przerwał Przyjemski, — owszem! jestem przyjacielem księcia i dlatego właśnie nadzwyczaj interesuje mnie opinia, której książe tu używa. Będę nawet prosił pana o wytłómaczenie, w czem pan widzi tę winę?
— Wygrycz uczynił na wązkiej kanapce poruszenie żywe.
— W czem wina? — zawołał: — ależ panie dobrodzieju, to rozumie się samo przez się! Przeważna część dóbr książęcych znajduje się w tych stronach; w samem mieście posiada on pałac, zbudowany przez jego dziada czy pradziada... Jest tak możnym, posiada takie imię, że gdyby żył pomiędzy nami, gdyby nas znał, gdyby wchodził w stan rzeczy i — ludzi, każde jego słowo mogłoby być poparciem, oświeceniem, każdy czyn błogosławieństwem... Przepraszam pana dobrodzieja, ale sam rozkazałeś mi mówić... Książe buja po świecie...
Przyjemski wtrącił z cicha:
— Od pięciu lat tylko nie był tu wcale. Przedtem mieszkał dość długo w dobrach swoich tutejszych, a po części w tym pałacu...
Wygrycz rozkładając ręce, zawołał:
— I jakby go nie było!... Wtedy także było tak, jakby go nie było!...
Przyjemski siedział na krzesełku jesionowem, z głową trochę pochyloną i z kapeluszem w spuszczonym ręku. Postać jego w czarnym półfraku wykwintna i zgrabna, profil z wysmukłemi brwiami i cienkiemi wargami pod złotawym wąsem, odbijały w sposób zadziwiający od tła pokoiku błękitnawego z wielkim piecem zielonym. Ze spuszczonemi oczyma i bardzo powoli mówić zaczął:
— Pozwoli pan, że stanę trochę w obronie księcia... tylko trochę; bo sam należę do tych, którzy najmniej wierzą w doskonałość człowieka... jakiegokolwiek. Chciałbym tylko powiedzieć, że książe nie jest wyjątkiem. Jeżeli posiada jakie wady, nie spełnia jakich obowiązków i różne tam inne rzeczy... nie jest wyjątkiem. Każdy człowiek jest istotą marną, samolubną, zmienną w tem znaczeniu, że przelatuje po różnych odmianach złego, jak motyl po kwiatach...
Wygrycz niespokojnie kręcił się na kanapce, aż wybuchnął:
— Ależ przepraszam pana dobrodzieja, nie każdy! nie każdy! Są na świecie ludzie uczciwi, którzy nie latają po grzechach, jak motyl po kwiatach. Ja panu dobrodziejowi bardzo dziękuję za takie motyle! Przez takie motyle źle jest na świecie! A komu wiele dano, od tego także wiele będzie wymaganem! Książe wiele otrzymał od Boga, wiele też wymagać od niego muszą Bóg i ludzie... Ja pana dobrodzieja bardzo przepraszam, że mówię tu o pryncypale i przyjacielu... Ale człowiek, który zawsze milczy, potem nie może wytrzymać, aby nie wygadać tego, co się w nim nazbierało. Ubliżać księciu nie chcę... może on jest i najlepszym człowiekiem, ale zapytam pana dobrodzieja: co on na świecie robi?
Rozłożył ręce kościste i aż trochę drżące od zapału i z oczyma bardzo świecącemi mówił dalej:
— Co książe robi ze swego majątku, ze swego rozumu, ze swojej możności wielkiej? dla kogo? dla czego? Co? co robi?
Z rozłożonemi rękoma, pytająco, nagląco patrzał na Przyjemskiego.
Ten podniósł powieki i zwolna odpowiedział:
— Nic a nic.
Wygrycza to przyznanie mu słuszności ochłodziło nieco. Podniósł długi żółty palec.
— Widzi pan dobrodziej... a jednakże książe jest chrześcijaninem: to pierwsze; urodził się i posiada dobra w tych stronach: to drugie...
W tej chwili Klara, która siedząc u okna przez cały czas rozmowy garnirowała koronką jakiś biały czepiec, podniosła głowę i nieśmiało przerwała ojcu:
— Mój tateczku, mnie się zdaje, że nie powinniśmy sądzić surowo ludzi, tak innych od nas, zupełnie innych...
— Jakto innych? Co za innych? Dlaczego innych? Zwaryowałaś, czy co? Wszystkich jeden Bóg stwarza i jedna ziemia nosi... wszyscy grzeszą, cierpią i muszą umierać, a to jest wielka jednostajność, ogromna jednostajność...
— Pan ma racyę... — potwierdził Przyjemski, — pan powiedział rzecz głęboką... Błądzić, cierpieć i umierać wszyscy muszą, i to jest wielka jednostajność... ale byłbym bardzo wdzięczny pannie za dalszy ciąg obrony przyjaciela mego...
Patrzał na nią oczyma tak rozpromienionemi, że ona, uśmiechając się, swobodnie mówić dokończyła:
— Mnie się zdaje, że ludzie tak możni i tak urodzeni, jak książe, żyjąc zupełnie inaczej, niż my wszyscy, muszą... muszą nabywać innych wyobrażeń, potrzeb, przyzwyczajeń, tak, że później to, o czem my wiemy dobrze, dla nich jest niewiadomem, co dla nas jest obowiązkiem, im wydaje się niepotrzebnem, albo zanadto trudnem. Może książe jest bardzo dobrym, tylko nie umie żyć tak, jak my wyobrażamy sobie, że żyć powinien... Może go ludzie zrazili, albo zepsuli przez pochlebstwo czy przez udawanie przed nim różnych rzeczy dla interesu...
Twarz Przyjemskiego przybierała wyraz coraz więcej zachwycony. W dziewczynę mówiącą wpatrywał się jak w tęczę. Wygrycz przeciwnie słuchał córki kwaśno i niecierpliwie. Gdy przestała mówić, machnął ręką.
— Babski rozum, panie dobrodzieju! Baby wszystko wytłómaczyć sobie umieją: a to to, a to owo! A to tak, a to owak! Z krupami przywykły mieć do czynienia i każdą rzecz rozdrabiają na krupy. U mnie zaś jedno prawo i jeden sąd: Król albo Cygan. Albo człowiek słucha prawa boskiego, służy bliźnim swoim i każdej sprawie dobrej, albo nie czyni tego. Pierwszy może sobie być nawet grzesznym człowiekiem, ale zawsze będzie czegoś wart; drugi trzech groszy nie wart; i — po wszystkiem.
Przyjemski zwolna odpowiedział:
— Sąd pana jest srogi i bezwzględny, ale panna Klara stanęła pomiędzy nami, jak anioł wyrozumienia i słodyczy, bo jest aniołem.
I natychmiast, nie dając nikomu czasu do odpowiedzi, zagadnął Wygrycza:
— Czy pan zawsze pełnił zajęcia te, co teraz, czy też — jak mi się zdaje, — trudnił się niegdyś czem innem?
Wygrycz skrzywił się kwaśno.
— Zawsze, panie dobrodzieju, zawsze, od ośmnastego roku życia swego pracuję w biurze. Jestem dzieckiem mieszczańskiem, ojciec mój miał tu swój domek i był rzemieślnikiem. Mnie do szkół oddawał, pięć klas gimnazyalnych skończyłem i do biura wstąpiłem. A dlaczego pan dobrodziej zapytał mię o to?
Przyjemski namyślał się chwilę, a potem z lekkim ukłonem rzekł:
— Otwarcie wyznam panu, że znalazłem nastrój myśli i mowy... wyższy...
— Niż się pan dobrodziej spodziewał! — pochwycił Wygrycz i zaśmiał się, ale ironicznie. — Widać pan dobrodziej, przebywając w domu pryncypała i przyjaciela swego, nie wiele miał do czynienia z ludźmi ubogimi. Ubóstwo, panie dobrodzieju, niekoniecznie znaczy to samo, co idyotyzm... Che, che, che!...
Śmiał się ostro, ale znać było, że zdanie gościa pochlebiło mu i uczyniło go weselszym.
— Jednak — ciągnął dalej, — co się mnie tycze, miałem w życiu swojem pewne warunki sprzyjające... Ożeniłem się, uważa pan dobrodziej, z kobietą wykształconą, to raz, a najlepszą w świecie, to dwa. Nauczycielką była, pokochaliśmy się i pobrali, chociaż pod względem materyalnym mogła była lepszą partyę zrobić. Ale nie żałowała tego nigdy. Byliśmy z sobą szczęśliwi. Co do wykształcenia, stałem od niej niżej i tyle tylko miałem rozsądku, aby to uznawać i z tego korzystać. Przy pracy biurowej zawsze jest kilka godzin wolnych, więc w tych godzinach czytywaliśmy razem, albo grywała mi wieczorami na fortepianie, bo ładnie grała... Ej, panie dobrodzieju, mam ja w życiu dobre wspomnienia, święte wspomnienia. I na tamtym świecie mam swoją świętą, z którą pragnąłbym się połączyć jak najprędzej, gdyby nie dzieci. Ale ona mi zostawiła te dzieci, i znowu człowiek do tej ziemi przywiązany. Wiele ja, panie, zawdzięczam tej kobiecie, z którą przeżyłem dwadzieścia trzy lata, jak dwadzieścia trzy dni... ona także, umierając przytomnie, dziękowała mi przed skonaniem... Rozstaliśmy się w zgodzie i miłości, tak samo spotkamy się gdzieś tam, przed Bogiem....
Końcem kościstego palca otarł wilgotną powiekę, umilkł.
Przyjemski ze spuszczoną trochę głową także milczał przez chwilę. Potem, z zamyśleniem wymówił:
— Więc są na ziemi poematy takich związków i takich wspomnień...
Wygrycz skrzywił się ironicznie.
— Jeżeli pan dobrodziej nie doświadczył i nawet nie widział takich związków i takich wspomnień, to... przepraszam za otwartość... ale pan dobrodziej jest bardzo biedny...
Przyjemski nagłym ruchem podniósł głowę i popatrzał na kancelistę z wyrazem zdumienia, które jednak wnet zniknęło.
— Tak, tak... — wymówił, — bieda i bogactwo posiadają znaczenie różne... bardzo różne...
Zwrócił się do Klary, pochylonej nad piętrzącym się na kolanach muślinem.
— Książki pożyczonej od pani jeszcze nie oddaję i co większa, proszę o pożyczenie drugiej w tym rodzaju, jeżeli pani posiada drugą.
— Pan chce poezyi? — zapytała, podnosząc głowę.
— Tak, czegoś z poezyi, którą znam, ale źle, z daleka...
Wygrycz wtrącił:
— Żona moja zostawiła córkom bibliotekę maleńką, w której znajdują się poezye.
I grzecznie dodał:
— Klarciu, pokaż panu naszą biblioteczkę, może co wybierze...
Klarcia rzekła wstając:
— Jest w moim pokoju.
Boże! czyliż można było nazywać pokojem tę klateczkę, znowu z zielonym piecem, z jednem oknem, z dwiema grubemi belkami nad głową, z łóżkiem, stolikiem, dwoma krzesłami i małą szafką na czerwono pomalowaną, do połowy oszkloną! Jaki pokój, taki księgozbiór. Kilka półek, z dwiema setkami tomów w oprawach szarych, starych. Przyjemski stał tuż za Klarą, która palcem dotykając tomów, wymieniała ich tytuły i imiona autorów.
— »W Szwajcaryi...« Może to...
— Niech będzie »W Szwajcaryi...« Tyle razy byłem w tym kraju. Poemat znam; zdaje mi się, że znam... ale może nie, może i nie!
Biorąc książkę bardzo zniszczoną, ogromnie znać czytaną, zatrzymał chwilę rękę jej w swojej i szepnął:
— Dziękuję za obronę przyjaciela mego... Dziękuję, że pani istnieje na ziemi...
Wrócili zaraz do malutkiej bawialni. Przyjemski stanął przed gospodarzem domu, który wstał z kanapki, rękę z kapeluszem oparł o stół, i zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale się waha i namyśla. Po chwili mówić zaczął:
— Chcę pana o coś zapytać, o coś poprosić i z góry przepraszam, jeżeli w mojem zapytaniu czy prośbie będzie mała niedyskrecya...
— Owszem, owszem — skłonił się Wygrycz, — niech pan dobrodziej nie robi sobie żadnej subjekcyi. Jesteśmy sąsiadami, i jeżeli mogę być w czemkolwiek użyteczny...
Przyjemski przerwał:
— Przeciwnie, ja to chciałem zapytać pana, czy nie pozwoliłby mi pan być mu użytecznym...
Mocniej opierając o stół rękę, mówił głosem bardzo miękkim, wprost aksamitnym:
— Rzecz się przedstawia tak: Pan ma zdrowie słabe, dwoje dziatek, które jeszcze potrzebują wiele, warunki życia trochę... trochę ciasne. Z drugiej strony ja posiadam pewne wpływy, znaczne wpływy na księcia Oskara, który jest człowiekiem bardzo możnym... bardzo możnym... Jestem pewny, że gdy mu rzecz przedstawię, książe poczyta sobie za przyjem... za szczęście, oddanie panu wszystkich usług możliwych... Może temu małemu kawalerowi ułatwić edukacyę, a potem karyerę... może też w dobrach swoich znaleźć z łatwością posadę, któraby przy zajęciu mniej uciążliwem, przedstawiała warunki mniej ciasne... Jeżeli pan pozwoli mi pomówić o tem z księciem...
Zwiesił głowę, czekał. Wygrycz słuchał zrazu ciekawie, potem z głową spuszczoną. Gdy Przyjemski mówić przestał, podniósł na niego oczy, odchrząknął i odpowiedział:
— Bardzo dziękuję panu dobrodziejowi za dobre chęci, ale z łaski książęcej korzystać nie chciałbym... nie, nie chciałbym...
— Dlaczego? — spytał Przyjemski.
Wygrycz odpowiedział:
— Bo do korzystania z łask, panie dobrodzieju, trzeba przywyknąć... Nie przywykłem. W warunkach ciasnych, czy nieciasnych, byłem przez całe życie, panie dobrodzieju, sam sobie i robotnikiem i panem.
Przyjemski podniósł głowę, z szafirowych źrenic jego strzeliła błyskawica gniewu. Więcej niż kiedy w sposób powolny i rozdzielający sylaby wyrazów, mówić zaczął:
— Widzi pan... a widzi pan... Czyni pan księciu zarzut z tego, że jest niepożytecznym dla ludzi, a kiedy nastręcza się sposobność, że użytecznym być może, okazuje się, że nie przyjętoby jego przysług...
— A tak, panie dobrodzieju, a tak — odrzucił Wygrycz z błyszczącemi także oczyma — bo gdybym wiedział, że książe odda mi przysługę jak brat bratu, jak człowiek więcej obdarzony przez Boga mniej obdarzonemu, ale równemu, tobym ją przyjął, owszem, przyjąłbym i byłbym wdzięczny... Ale książe rzuciłby mi dobrodziejstwo jak kość psu, a ja, choć nie bogaty, kości z ziemi nie podniosę...
Przyjemskiemu blady rumieniec wystąpił na policzki.
— To uprzedzenie — rzekł — fanatyzm... książe nie jest takim, za jakiego pan go ma...
Wygrycz znowu ręce rozłożył.
— Nie wiem, panie dobrodzieju, nie wiem! I nikt tu o tem wiedzieć nie może... bo nikt tu księcia nie zna...
— W tem jądro naszego procesu — zakonkludował Przyjemski i wyciągnął do kancelisty swoją białą długą rękę.
— Proszę pana o pozwolenie zajrzenia tu jeszcze kiedy...
— Owszem, owszem — zgodził się grzecznie Wygrycz, — a czy książe i pan dobrodziej długo tu jeszcze zabawicie?...
— Dość krótko. Odjedziemy stąd do dóbr tutejszych księcia... ale może być bardzo, że powrócimy i osiedlimy się tu na całą zimę...
Przy ostatnich wyrazach patrzał na Klarę, która oczyma rozpromienionemi patrzała nie na niego, ale na ojca.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za gościem, rzuciła się ojcu na szyję.
— Tateczku mój kochany, mój drogi, mój złoty, jak tatko dobrze zrobił!
Całowała go w ręce i w policzki. Wygrycz wykręcał głowę i krzywił się.
— No, dość już tego... daj mi szlafrok i pantofle. Spać pójdę... zmęczyła mię ta wizyta...
Klara skoczyła po przedmioty żądane i we drzwiach usłyszała ostry głosik siostry, mówiący:
— Wie tatko! ten pan Przyjemski kocha się w Klarce. Uważał tatko jak on to powiedział: »Bo panna Klara jest aniołem«. I tak na nią patrzał...
— A tobie nie pora jeszcze decydować o takich rzeczach... — zgromił ją ojciec.
Frania odgryzła się zaraz:
— Już nie jestem dzieckiem, i jeżeli Klarka może mieć kawalerów, to ja mogę przynajmniej wiedzieć, że ich ma...
Klara podawała ojcu szlafrok rękoma drżącemi. Wygrycz obrócił się do młodszej córki:
— Przykąś języczek i przestań dokuczać siostrze, a proś lepiej Boga, abyś była do niej podobna. Ten pan kiedy mówił, że ona jest aniołem, prawdę mówił...
W szlafroku i kłapiąc pantoflami, wyszedł do swego pokoju.
Frania, zarzuciwszy na głowę chustkę, wybiegła do magazynu. Klara zawołała brata.
— Przynieś kajet, powtórzymy arytmetykę...
Chłopak pyzaty, ładny, z bystremi oczyma, objął ją i z nadąsaniem mówić zaczął:
— Ta Frania taka zła! zawsze tobie dokucza, zawsze chce kłócić się z tobą!...
Klara głaszcząc czoło i włosy malca odpowiedziała:
— Nie trzeba mówić, że Frania zła; ona ma serce dobre i kocha nas wszystkich. Tylko trochę prędka, powinniśmy jej to wybaczać...
Chłopak, obejmując ją ciągle i ze wzniesionemi ku niej oczyma, prawił:
— Ty lepsza, lepsza, lepsza... ty jesteś mamą moją i Frani i tatki...
Klara zaśmiała się i schylona, głośno, podwakroć ucałowała pyzatą buzię malca.