Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Oprócz Ralfa, Adama, Jakóba i Grzeli

Inni wszyscy do krawca prośbę będą mieli;
Nieskończona mospanie suknia Gabryela,
Trzewiki trzeba zrobić dla Nataniela;
Kapelusza pięknego czeka Piotra głowa...

Zapomniałem... bez pochew szabla Walterowa.
Szekspir.

Żeby wejść do Templtonu, potrzeba przebyć strumień, o którymeśmy już mówili, i który nie był czem innem, tylko jednem ze źródeł okazałej Suskehanny. Prowadził przezeń most grubej roboty, ale gruntowny, a ilość drzewa, która do jego zbudowania posłużyła, dowodziła, że w tym kraju materyały, równie jak ręka rzemieślnicza, nie były zbyt drogiemi.
W tem to właśnie miejscu, rumaki Ryszarda Jonesa sanie sędziowskie dognały, które postępowały krokiem zgodniejszym z powagą urzędniczą. Szerokość ulicy mogła stóp do sta wynosić, ale droga utorowana przez jadących była tylko taką, jakiej konieczna potrzeba wymaga. W oddaleniu widok rozległy, tysiące morgów puszczy przedstawiał, która innych mieszkańców nad zwierza dzikiego nie miała. Mnóstwo kłod drzewa nawalonych przed każdym domem, dowodziło, że się wszyscy przeciwko zimie obwarowali.
Ostatnie promienie słoneczne oświecały naszych podróżnych, kiedy spuszczali się z góry po rozstaniu się z Ryszardem. Światło tej gwiazdy jeszcze jaśniało na wierzchołkach i zgasło naostatek, kiedy most przejeżdżali, ale ciemność już się po całej dolinie rozlegała.
Drwale z siekierą, na ramieniu powracali do domu, dla wytchnienia przy kominie po trudach dziennych.
Witali sędziego z uszanowaniem, a Ryszarda skinieniem poufałem głowy, podczas gdy żony ich z dziećmi kupiły się u drzwi i okien, dla oglądania przejazdu urzędnika.
Zbliżono się nakoniec do bramy zewnętrznej domu p. Templa, i konie weszły w ulicę topolową, ogołoconą naówczas z zieloności. Śnieg, którym ziemia była przywalona, nie pozwalał słyszeć tententu koni, ale dzwonki nieprzeliczone wiszące u rzędów na rumakach p. Jonesa, roznosiły brzęk daleko, który stał się hasłem pobudki w domu i wszystkich wprawił w poruszenie.
Na podniesieniu plaskiem, nader szczupłem do całej budowy, Ryszard i Hiram oparli cztery nie wielkie kolumny drewniane, które podpierały dach pokryty łatami, co oni portykiem nazywali. Wstępowało się tam po pięciu, czy też sześciu stopniach kamiennych, które z sobą spojone, skutkiem tej nieopatrzności, albo od wpływu mrozów zimowych, wyboczyły znacznie ze swojego pierwotnego położenia. Lecz to nie była jedyna nieprzyzwoitość, która ze złego budowania wyniknęła.
Budownicy nasi na ziemi tylko, bez żadnego fundamentu położyli kamienie, pod ich ciężarem ziemia ustąpiła i całe podmurowanie poszło na dół, tak, że portyk zdawał się wisieć w powietrzu, zostawując pół stopy miejsca wolnego między spodem słupów a kamieniami, które im służyły za podstawę. Na szczęście cieśla, któremu część mechaniczna roboty była poruczona, tak mocno przytwierdził do budynku wiązania dachu, że ten zamiast opierania się na kolumnach, przeciwnie sam je utrzymywał.
Ta nieprzyzwoitość nie zraziła bynajmniej płodnego jeniuszu Ryszarda i Hirama, a porządek rzymski, będąc w każdej trudności nieomylną ucieczką, wskazał im środek, przez który zapobiegli przygodzie, na dawnej podstawie wznosząc nową, i na niej opierając kolumny. Jednakże ziemia znowu jeszcze ustąpiła i na krótko przed powrotem Elżbiety do rodzicielskiego domu, potrzeba było podłożyć drewniane podwaliny pod drugą podstawę kolumn, przez ostrożność, ażeby ich ciężar nie pociągnął za sobą dachu, który miały utrzymywać i podpierać.
Przez wielkie podwoje, które się otwierały pod tym portykiem, wyszły trzy służące i jeden sługa. Ten ostatni miał głowę odkrytą, widocznie czyściej się ubrał niż zwyczajnie, i zasługuje na szczegółowe opisanie.
Wzrost jego ledwo pięciu stóp dochodził, lecz miał formy atletyczne, a barki jego szerokie zaszczytby grenadyerowi przyniosły. Mniejszym się jeszcze wydawał, aniżeli był w istocie, co pochodziło z nałogu nachylania głowy i piersi naprzód, może dla nadania większej swobody swoim ramionom, które zawsze odbywały ruch podobny do wahadła, ile razy pan ich stąpił krokiem. Twarz miał długą, której skórę żywy rumieniec pokrywał, nos płaski jak u małpy, gęba szeroka od ucha do ucha, z której dwa rzędy pięknych wyglądało zębów, a oczy błękitne, na wszystko co go otaczało, zdawały się ze wzgardą poglądać. Głowa jego, stanowiła porządną ćwierć długości ciała, włosy zaś związane w harcap, zabierały przynajmniej drugie tyle. Odzież jego z sukna bardzo lekkiego, która mu sięgała aż do połowy kolan, a której szerokość w stosunku do długości zbytnią się wydawała, zapięta była guzikami wielkości dolara, na których wyryta była kotwica. Jego kamizelka i spodnie z pluszu czerwonego, straciły oddawna swą pierwiastkową świeżość, nakoniec miał na nogach trzewiki z ogromnemi sprzążkami i pończochy bawełniane, w pasy błękitne z białym.
Oryginała tego, wydało w Anglii hrabstwo Kornwalskie, w sąsiedztwie kopalni ołowianych dzieciństwo swoje przepędził, a w młodości był pachołkiem na statku przemycającym kontrabandę między Falmut i Guernesey. Werbunek przymuszony majtków wyzwolił go z tej służby i przeniósł do królewskiej. Umieszczono go na jednej z fregat, kapitan wziął do swoich domowych usług, a potem zrobił intendentem okrętowym, co, jak się lubił często przechwalać, dało mu sposobność obaczenia świata; chociaż w rzeczy samej nie więcej go tam poznał, jak żeby pozostawszy w Kornwalii, jeździł od kopalni do kopalni na osiełku; ponieważ nigdy nic więcej nie wid ział jak Portsmouth, Plymouth i kilka portów francuzkich. Dostawszy uwolnienie przy zawarciu pokoju 1783, oświadczył, iż zwiedziwszy wszystkie części świata cywilizowanego, chciał jeszcze udać się do Ameryki. Nie pójdziemy za nim we wszystkich tej podróży przygodach, i tem się tylko w powieści naszej ograniczymy, iż dostawszy się nakoniec na służbę do Marmaduka Templa, na dwa lata przed wysłaniem Elżbiety do pensyonu, sprawował tam pod marszałkowstwem Jonesa, obowiązek starszego ochmistrza nad służbą. Zacny ten mąż nazywał się Beniamin Penguillan, ale ponieważ opowiadał często historyą trudów jakich doznawał, pracując przy pompach okrętu, na którym się znajdował dla zapobieżenia zatonięciu, dawano mu w powszechności przezwisko Ben-Pompa.
Obok Beniamina, stała kobieta średniego wieku, która wszelkiemi sposobami usiłowała wysforować się na czoło i zwrócić na siebie uwagę. Ubrana była w suknią z bawełny, której białość toczyła sprzeczkę uderzającą z barwą jej skóry. Nos miała i brodę śpiczastą, czoło płaskie, jagody bardzo wydatne, gębę wielką, a reszta zębów które w niej pozostały, była żółtości szafranowej. Zażywała tabakę obficie, lecz byłoby to potwarzą na ten proszek, ażebyśmy jemu przypisywali barwę wargi wyższej, u piękności która go lubiła, ponieważ taka sama cera zdobiła całą jej twarz. Nikt się jeszcze nie znalazł dotąd, któryby ją wyswobodził z niewinnego panieńskiego stanu. Remarquable Pettibona, takie bowiem było jej nazwisko, sprawowała obowiązek ochmistrzyni i w domu p. Templa nad wszystkiemi szczegółami czuwała, ale dostawszy się tam od śmierci nieboszczki jego żony, nie znała jeszcze Elżbiety.
W chwili przybycia podróżnych, dała się słyszeć muzyka oryginalna, wyprawiona przez wszystkich mieszkańców psiarni, których Ryszard Jones był przełożonym. Przyjął on powitania wrzaskliwe sam je przedrzeźniając podobnemże szczekaniem, co mu się tak szczęśliwie udało, że wstyd widzenia się przewyższonemi przez artystę, którego natura nie usposobiła, był zapewne przyczyną zmuszającą psy do milczenia. Jeden tylko pies największego wzrostu, mający obrożę miedzianą, na której były wyryte litery M. T. nie przerywał milczenia.
W pośród tego zamieszania, przechadzał się on raz w jednę, znowu w inną stronę, pilnując zawsze kroków sędziego, którego głaskania przyjmował, ruszając ogonem. Elżbieta pogłaskała go także, nazywając swoim dzielnym staruszkiem, a pies zdawał się ją poznawać, patrzał się za nią wstępującą po schodach przedsionka, opartą z jednej strony na ramieniu pana Le Quoi, a z drugiej na ojcowskiem, który ją podtrzymywał, lękając się, ażeby się na lodzie pokrywającym stopnie nie pośliznęła, poczem położył się przy drzwiach samych, jak gdyby myślał, że się w tym czasie znajdował w domu skarb nowy, którego z większą aniżeli kiedykolwiek pilnością strzedz należało.
Elżbieta postępowała za ojcem, który zatrzymawszy się chwilę pod kolumnami dla dania rozkazów jednemu ze służących, wszedł do wielkiej sali, gdzie ledwo dwie świece słaby blask rozrzucały w wielkim staroświeckim,; miedzianym lichtarzu.
Skoro tylko całe towarzystwo weszło, drzwi zamknięto. Po wytrzymaniu w podróży temperatury niższej niż zera, znaleźli się nasi goście w cieple na sześćdziesiąt stopni Farenheita.
W środku tego apartamentu, był wielki piec z lanego żelaza, którego boki prawie do czerwoności rozpalono, po nad nim wybiegł ku górze gruby cylinder, w linii prostej do sufitu dla wyprowadzenia dymu. Wielkie naczynie napełnione wodą, postawione było na wierzchu tej huty (godzi się bowiem użyć tego nazwania) dla zapobieżenia zbytecznej suchości powietrza.
Meble tego salonu składały się po części z przedmiotów sprowadzonych z miasta, po części robionych w Templtonie. Dawał się tam widzieć kredens z krajowego drzewa słoniową kością wysadzany, obwiedziony po brzegach miedzią wyzłacaną i pełen srebrnych naczyń.
Obok znajdował się stół do jedzenia z wiśni dzikiej, skromne naśladowanie droższego kredensowego drzewa. Dalej stół nie tak szeroki, jaśniejszego koloru, dawał poznać we fladrach foremnych swojej politury, drzewo jaworu górskiego. W jednym kącie był wielki staroświecki zegar z tarczą miedzianą, w szafce z orzechowego czarnego drzewa.
W innym kącie z przeciwnej strony znajdował się termometr Farenheita wraz z barometrem, przedmioty wyłącznej czci Beniamina, który nie radząc się tej wyroczni rzadko godziny przepędził. Ogromna sofa przykryta materyi indyjską, rozciągała się przez całą długość ściany, prawie na stóp dwadzieścia, a przedziały pomiędzy meblami przy innych ścianach, były zapełnione krzesłami drewnianemi, malowanemi kolorem blado-żółtawym, z liniami krzyżujacemi się poprzecznie czarnego koloru, nakreślonemi niewprawną i niepewną ręką.
Dwa małe zwierciadła zawieszone były w niewielkiej odległości pomiędzy piecem i drzwiami, pająki przytwierdzone do filtrowania drewnianego w równych od siebie odległościach, w przedziałach tych stały podnóża utrzymujące biusty z czarnego gipsu.
Wyborowi tych biustów przewodniczył gust p. Ryszarda Jonesa, jeden z nich wyobrażał Homera i podobieństwo, jak twierdził p. Ryszard, było uderzające, albowiem ojciec poetów był ślepy. Po brodzie drugiego, spiczasto podstrzyżonej, nie można było nie poznać Szekspira. Trzeci wystawiał ozdobną, urnę i rzecz łatwiuteńka do pojęcia, że to były popioły Dydony. Po czwartego okularach i dostojnej piątego postawie, któżby nie poznał Franklina i Washingtona? Co się zaś tycze ostatniego, którym był mężczyzna z piersiami odsłonionemi, i uwieńczony laurami, Ryszard o nim w mniej pewny sposób twierdził, i nie mógł wyrzec z pewnością, czy wyobrażał Juliusza Cezara, czy też doktora Fausta.
On to wszedł ostatni do salonu i najpierwszy przerwał milczenie.
— Cóż to, Beniaminie? cóż to, Pompo! tak że to dziedziczkę przyjmujecie? Przebacz mu kuzynko Elżbieto, nie wszystkim dano czuć co jest przyzwoitego; ale otom ja przybył i wszystko pójdzie porządniej. Dalejże p. Penguillanie, zapalaj światło, zapalaj, żebyśmy przecie mogli widzieć jeden drugiego. Jakże tedy, braciszku Marmaduku, przywiozłem ci twego daniela, co z nim zrobimy?
— Bóg mi świadkiem — odparł Beniamin, że gdybyś pan był cokolwiek wcześniej wydał rozkazy, nie byłby ucierpiał porządek. Wszystkich rąk wezwałem, rozdzieliłem świece, ale kobiety, jak tylko usłyszały dzwonki, nie mogły się oprzeć, i jeżeli jest kto w całym domu, któryby mógł ster utrzymać przeciwko zastępowi niewieściemu, nim one skręcą swoję linę, tym ktosiem nie jest Beniamin. Ale miss Elżbieta odmieniłaby się bardziej niż korsarz pod fałszywą banderą, żeby się na starego sługę, za kilka świec mniej lub więcej miała oburzać.
Elżbieta, równie jak i p. Temple milczeli oboje. Pierwszy to raz bowiem po śmierci matczynej wstąpiła do domu, a ta okoliczność, ojcu i córce żywo przypomniała stratę, którą ponieśli.
Tymczasem słudzy ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, u zwierciadeł i pająków zapalali świece, i w przeciągu minut kilku, apartament doskonale był oświetlony.
Całe towarzystwo zaczęło naówczas rozbierać się z odzieży dodatkowej, którą każdy przywdział dla obwarowania się przed zimnem, i Remarquable Pettibona przybliżyła się do Elżbiety, rzekomo dla przyjęcia jej odzienia które zrzucała, w istocie zaś dla przypatrzenia się z ciekawością. z zawiścią, pomieszaną, postawie i rysom twarzy młodej osoby, która jej wewnętrzne rządy domu miała odebrać.
To uczucie bynajmniej się nie zatarło, kiedy jej młoda pani zdjęła płaszcz wielki, jeden czy dwa szale i wielki kaptur czarny, który spadając dał widzieć piękne sploty długich, czarnych włosów, lśniących się jak skrzydło krucze. Nic nie było piękniejszego nad jej czoło. Nos jej doskonale byłby greckim bez małego wgięcia, które jeżeli zmniejszało jego foremność, to dla przyczynienia nowych wdzięków. Usta jej, na pierwszy rzut oka, zdawały się być utworzone dla samej tylko miłości, ale skoro je otworzyła, dziwiono się wdziękowi i powadze jej głosu. Wdzięczny wyraz jej twarzy nie mniej zachwycał, żywym była swej matki wizerunkiem i po niej odziedziczyła kibić kształtną, nie była zbytecznie wysoka, miała otyłość na wiek swój dosyć wydatną i doskonałą szykowność we wszystkich członkach. Wzięła także po matce brwi pięknego łuku, oczy pełne ognia, i długie rzęsy które je ocieniały. Było prócz tego w jej rysach nieco podobieństwa do ojcowskich. Zwykle sama słodycz i dobroć w rysach jej się mieściła, lecz przy tem zdolna była wpadać w żywość, a wtenczas widziano w niej piękność dostojną i okazałą.
Kiedy zrzuciła z siebie szal ostatni, została tylko w ubiorze do konnej jazdy, z najpiękniejszego sukna błękitnego, który dodawał jeszcze wdzięku jej kibici. Na jej licach rozkwitały róże, których barwę ciepło salonu żywszą, czyniło, a jej oczy nieco jeszcze zwilżone, od wpływu zimna którego doświadczyła w podróży, świetniejszym nad zwyczaj blaskiem pałały.
Kiedy się każdy z nadzwyczajnego swego odzienia oswobodził, Marmaduk ukazał się w ubiorze zupełnym z czarnego sukna; suknia pana Le Quoi była koloru tabaczkowego, kamizelka haftowana, spodnie i pończochy jedwabne, trzewiki ze sprzążkami. Major Hartman wystąpił w butach, w peruce z harcapem i w sukni koloru niebieskiego. Pan Ryszard Jones był we fraku zapiętym na pękatym brzuchu, a na piersiach otwartym, tak, że można było widzieć jedną kamizelkę z sukna czerwonego, która pokrywała drugą flanelową, obłożoną po brzegach aksamitem; miał spodnie zamszowe danielowe i buty faledrowe z ostrogami.
Elżbieta znalazłszy się w lżejszym ubiorze, miała nakoniec sposobność rzucenia okiem po apartamencie, w którym się znajdowała, a którego umeblowanie jeżeli nie było w najlepszym guście, przynajmniej we wszystkiem najstaranniejsze ochędóstwo panowało i na niczem, co tylko mogło stać się przyjemnem lub do wygody służącem, nie schodziło. Oczy jej jeszcze nie miały czasu zatrzymywać się nad drobnemi uchybieniami, które mogłaby postrzedz, kiedy zwróciły się na człowieka przedstawiającego sprzeczność uderzającą z wesołemi twarzami osób, zgromadzonych dla obchodzenia powrotu dziedziczki Templtonu do ojcowskiego domu.
W kącie sali, blisko głównego wejścia, znajdował się młody myśliwiec, o którym wszyscy zdawali się zapominać, i który sam powszechne roztargnienie zdawał się podzielać. Wszedłszy do pokoju, zdjął machinalnie z głowy czapkę i odkrył włosy, których czarny, lśniący się kolor nie ustępował w niczem splotom Elżbiety. Jeżeli w rysach jego twarzy było coś uprzejmego, nie można było także nie rozeznać szlachetności na jego czole, a sposób trzymania głowy okazywał człowieka, dla którego świetność, jakiej nic równego w tej nowej osadzie nie znajdowano, nie przedstawiała nic nadzwyczajnego i który zdawał się nawet nią pogardzać.
Ręka, w której trzymał czapkę z lekka się opierała na małym fortepianie Elżbiety, wysadzanym kością słoniową, a jego palce oparte na klawiszach, zdawały się na nich zwykle spoczywać. Przypadkiem oczywiście znalazł się w takiej postawie, która nie oznaczała ani bojaźliwości niezgrabnej, ani zuchwałości nie na swojem miejscu. Elżbieta zaledwo rzuciła na niego okiem, wnet zawołała:
— Mój ojcze! zapominamy o młodym nieznajomym, któregośmy z sobą, przywieźli, żeby mu dać tu ratunek, a który do naszej usłużności nabył prawa.
Wszystkie wejrzenia zwróciły się wówczas na młodego myśliwca, który odpowiedział, podnosząc głowę z godnością:
— Moja rana jest fraszką, i zdaje mi się, że p. Temple za przybyciem posłał po chirurga.
— Tak, bez wątpienia — odpowiedział Marmaduk — nie zapomniałem o przyczynie przybycia pańskiego do nas, ani o naturze długu jaki względem niego zaciągnąłem.
— Och! Och! — zawołał Ryszard, zacierając ręce — a więc jesteś coś winien temu młodzieńcowi, bracie Marmaduku. Bezwątpienia, za daniela którego ubiłeś. Pięknąś skomponował historyą swojego myśliwskiego czynu! Słuchaj młodzieńcze, ja ci dam dwa dollary za daniela, a sędzia mniej nie może uczynić jak zapłacie doktora. Za moje usługi, które ci niemniej wiele dobrego przyniosą, nic od ciebie nie wymagam. Nie masz nad czem ubolewać, bracie Marmaduku, jeżeliś chybił daniela, to ugodziłeś tego człowieka i tym razem pokonałeś mię, albowiem nigdy mi się coś podobnego zrobić nie przytrafiło.
— I spodziewam się, że to się nie przytrafi tobie nigdy, jeżeliby miało przynieść tyle umartwienia i żalu, ile ja doznaję. Ale bądź dobrej myśli mój młody przyjacielu; rana nie powinna być niebezpieczna, ponieważ władniesz z łatwością ramieniem.
— Nie psuj gorzej, niż są w istocie rzeczy, mieszając się nie w swoje, i rozprawiając o chirurgii — zawołał Jones z miną pogardliwą. Jest to umiejętność która się tylko przez praktykę nabywa. Wiesz dobrze, że mój dziad był doktorem, w twoich zaś żyłach ani się jedna kropla krwi doktorskiej nie znajduje. Ten gatunek wiadomości wiekuje w rodzinach, moja cała po mieczu ma powołanie do medycyny; i mój stryj, który został zabity pod Brandywinem umarł dwakroć łatwiej niżeli którykolwiek inny z żołnierzy jego pułku, jedynie dla tego, że wiedział jak się to odbywać powinno.
— Nie wątpię Ryszardzie — odpowiedział sędzia tonem wesołym, gdy młody myśliwiec nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, na przekor samemu sobie — że twoja rodzina posiada bardzo doskonale sztukę nauczenia swoich pacyentów opuszczania z łatwością życia.
Ryszard słuchał go z miną oznaczającą krew zimną, włożył ręce do kieszeni udając wiele pogardy, i zaczął gwizdać. Ale żądza odpowiedzenia wzięła górę nad jego filozofią i zawołał z zapałem:
— Możesz sobie śmiać się ile ci się podoba, ale nie masz człowieka w całej rozległości twoich gruntów, któryby nie wiedział, że są talenta i cnoty dziedziczne. Ten sam młodzieniec, chociaż nigdy nie widział prócz niedźwiedzi, danielów i kuropatw, przyzna, że nie wątpi o tem. Nie prawdaż mój przyjacielu?
— Zdaje mi się przynajmniej, że błędy pospolite nie są dziedziczne — odpowiedział obcy, którego wzrok szybko się przeniósł z ojca na córkę, kiedy to mówił.
— P. Ryszard ma słuszność za sobą, panie sędzio — rzekł Beniamin, dając znak skinieniem głowy p. Jonesowi, który okazywał serdeczność jaka pomiędzy nimi zachodziła. W starym kraju[1] król się dotyka wola, a to jest chorobą której ńajpierwszy doktor marynarki i sam nawet admirał nie potrafi ślęczyć; to jest tylko pozwolone Najjaśniejszemu Panu i ręce wisielca.[2] Tak, tak, pan Ryszard ma słuszność, gdyż bez tego, jakżeby się stać mogło, że syn siódmy wychodzi zawsze na doktora? Owoż kiedyśmy zwiedli tę pamiętną bitwę z Francuzami pod admirałem Grossem, mieliśmy na okręcie doktora...
— Bardzo dobrze Beniaminie — rzekła Elżbieta — opowiesz mi twoją historyę i wszystkie dalsze przygody w innym czasie. Teraz zaś trzeba przygotować izbę, w którejby można opatrzyć ramię tego pana.
— Sam nad tem czuwać będę, kuzynko — rzekł Ryszard z miną znaczącą. Nie godzi się, ażeby ten młody człowiek cierpiał, ponieważ podobało się p. sędziemu być upartym. Pójdź za mną przyjacielu, opatrzę twoją ranę.
— Sądzę, że lepiej się zatrzymać do przybycia chirurga, zimno odpowiedział młody myśliwiec. Nie będziemy długo czekali, a to pana uwolni od próżnego zachodu.
Ryszard przez chwilę utopił w nim oczy, jak gdyby z trudnością uszom swoim dawał wiary, ale nie wątpiąc, że słyszał doskonale, odmówienie to poczytał za krok nieprzyjacielski, wkładając zatem napowrót ręce do kieszeni, nagłe się odwrócił. Podchodząc ku p. Grantowi, i twarz w twarz, nachylając się z bliska ku niemu, rzekł półgłosem:
— Chciej dobrze uważać co powiem: rozpuszczą wieść po całej okolicy, że bez tego młodego chłystka wszyscybyśmy karki połamali. Jak gdybym ja powozić nie umiał. Panbyś sam zawrócił konie, nic łatwiejszego nie było; należało tylko silnie skręcić cuglami na lewo i zaciąć porządnie biczem po bokach z prawej strony. Spodziewam się, że pan nic nie cierpisz od wywrotu?
Przybycie doktora nie dozwoliło p. Grantowi odpowiedzieć.





  1. Tak Amerykanie nazywają Anglią. Przypisywano królom angielskim cudowną moc leczenia wolą. Sławny doktor Samuel Johnson, z natury skrofułom podległy, będąc dzieckiem przybył do Londynu w celu tak nadzwyczajnej kuracyi.
  2. Gdy wisielec żyć już przestanie, zbiegają się pod szubienicę tłumy ludu, które błagają kata o pozwolenie otarcia się ręką nieszczęśliwego. Tej ręce przyznają w Anglii najdziwniejsze skutki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.