Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pionierowie nad źródłami Suskehanny |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1885 |
Druk | K. Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Azali z was którego klacz nie padła czasem?...
Wielkie sanie, które się zbliżyły za strony przeciwnej ciągnione były przez piękną czwórkę, parę siwych lejcowych koni i parę czarnych. Liczne dzwonki i żele poprzyczepiane do szorów, gdzie tylko się miejsce znalazło, jakoteż pospieszna jazda mimo przykrej góry, świadczyła, że kierownikowi tego pociągu szło głównie o rozkołysanie dzwonków i raźną muzykę, którą brzęk ich sprawiał.
Na pierwszy rzut oka, poznał sędzia towarzystwo, które się składało z czterech mężczyzn.
Na czole wielkich sani przymocowany był jeden z owych wysokich stołków, używanych przy pulpitach w kantorach. Na wysokości tego improwizowanego kozła siedział człowiek małego wzrostu, odziany opończą futrem wykładaną, twarz tylko jego widzieć można było, której zimno nadało jednostajną czerwoną barwę. Trzymał zwykle głowę zadartą, zwracając oblicze ku niebu, jak gdyby chciał mu czynić wyrzuty, że go przez wzrost mały, nadto ku ziemi zniżyło. Za nim z twarzą obróconą do dwóch innych, siedział mężczyzna wysokiego wzrostu z postawą żołnierską, dość podeszły wiekiem, ale taki wywiędły, taki chudy, że ciało jego zdaje się na urząd robione było w celu przerżnięcia powietrza z najmniejszym ile to być może oporem. Cerę jego wybladłą broniła od wszelkiej odmiany skóra tak stwardniała, że nawet mroźne powietrze nie mogło na niej żadnego rumieńca wywabić.
Naprzeciwko niego siedział inny mężczyzna, którego wzrostu i składu ciała trudno się było domyśleć, pod bekieszą i płaszczem futrzanym, któremi był odziany; ale oczy miał żywe, twarz pełną, wyraz jej był przyjemny i okazywał skłonność do uśmiechu niczem nie zmięszaną. Miał na głowie równie jak i jego towarzysze, kunią czapkę nasuniętą na uszy.
Czwarty w średnim wieku, z twarzą podługowatą, nie miał innej przed chłodem obrony, prócz sukni czarnej nieco wytartej i kapelusza tak chędogiego, iż łatwo się domyśleć, jeżeli był wytarty, to przyczyną było po większej części ustawne szczotki używanie. Przebijała się na twarzy jego melancholia, ale tak lekka, iż trudno było zgadnąć, czyli ją przypisać należało cierpieniom fizycznym, czy też moralnemu jakiemu uczuciu. Zwykle był blady, ale zimno policzki jego pokryło rumieńcem, któryby za gorączkowy poczytać można było.
Jak tylko sanie zbliżyły się ku sobie o taką odległość, iż można było dać się słyszeć, woźnica nadjeżdżający z opisanemi dopiero osobami zawołał:
— Z drogi Aggy, z drogi, na bok, bo ja się tu nie potrafię wyminąć.
— Jak się masz braciszku Marmaduku, jak się masz moja kuzynko czarnooka. A widzicie z jakim to ja oddziałem wystąpiłem na wyprawę, ażebym was spotkał. P. Le Quoi nie miał czasu drugą czapką obwarować swojej głowy. Stary Fryc nie dokończył swej flaszy; a wielebny Grant nie miał czasu skończyć kazania, które pisał. Dla pośpiechu czwórkę zaprządz kazałem. Ale mówiąc o koniach trzeba koniecznie braciszku przedać tę parę wronych, narowiste są i w zaprzęgu najgorzej idą. Kto inny a nie ja, nicby z niemi nie dokazał; mam już na nich kupca.
— Przedawaj co ci się podoba Ryszardzie — odpowiedział uśmiechając się sędzia — bylebyś mi tylko moją córkę i moje grunta zostawił. Frycu, mój stary przyjacielu, kiedy siedmdziesiąt lat wychodzi, na spotkanie czterdziestu pięciu, jest to rzetelny dowód życzliwości. Jakże się miewasz p. Le Quoi. Panie Grant, jego uprzejmość mię rozczula. Mości panowie, oto moja córka, znacie już ją i dla niej nie jesteście obcymi.
— Witam pana mości panie Temple — rzekł najstarszy z przybywających podróżnych, z wybitnym niemieckim akcentem. Miss Betty będzie mi winna pocałunek.
— I zapłacę go bardzo chętnie mój szanowny panie — odpowiedziała Elżbieta z uśmiechem — nie zbędzie mi nigdy na pocałunku dla mojego dawnego przyjaciela majora Hartmanna.
Gdy się to dzieje, człowiek do którego sędzia przemówił pod nazwiskiem p. Le Quoi, powstał, nie bez trudności wszakże, z przyczyny mnóstwa odzieży, w którą był owinięty, a trzymając swoją czapkę w jednej ręce, podczas gdy się drugą wspierał o ramię woźnicy, przemówił mięszaniną języka angielskiego z francuzkim:
— Widok pana mości panie Temple, ujmuje mię, porywa, zachwyca, unosi. Mości panno Elizo, najniższy jej sługa.
— Przykryj twą pałkę Gallu, przykryj twą pałkę — zawołał Ryszard Jones, który kierował saniami — inaczej zimno wytrzebi ci resztę włosów, które ją pokrywają. Gdyby ich Absalon nie miał więcej, żyłby może po dziś dzień.
Żarty Ryszarda wzbudzały wesołość, bo choć słuchacze jego zachowywali powagę, sam on śmiał się do rozpuku, czego i w tem zdarzeniu zrobić nie omieszkał. Pastor (to było powołanie Granta) skromnie powinszował Templowi i córce jego szczęśliwego przybycia, a Ryszard Jones sposobił się do zawrócenia koni dla udania się z powrotem do Templtonu.
Droga, jakeśmy to już powiedzieli, była tak ciasna, iż nie można było zawrócić w tem miejscu, nie naraziwszy konie na wpadnięcie do kamieniołomu, który tam powstał w skutek wydobywania kamieni, służących na budowę miasteczka. Kamieniołom był zbyt głęboki i przytykał do brzegu drogi, ale zostawiono drożynę dla wozów, któremi po kamienie zjeżdżano. Chodziło więc o to, ażeby przy zawrocie nie kierować koni na tę drożynę, która dosyć stromo na dół spadała, co nie było bardzo łatwo, kierując czterema końmi. Aggy radził wyprządz dwa przednie, i Marmaduk bardzo nalegał o tę ostrożność. Ale tych uwag Ryszard ze wzgardą słuchał.
— I na cożby się to zdało, proszę, bracie Marmaduku, konie są tak spokojne jak baranki. Wszakże ja sam ujeżdżałem siwoszów, co zaś do wronych, te są pod biczem, i jakkolwiek narowiste, potrafię ja niemi kierować, pójdą prościuteńko gdzie zechcę. Oto p. Le Quoi, który wie dobrze jak ja wożę, ponieważ niejednokrotnieśmy razem przejażdżki odbywali. Niech powie, jeżeli tu cień jaki jest niebezpieczeństwa.
Grzeczność francuzka nie pozwoliła mu zaprzeczać pewności, z jaką R. Jones wynosił swoje talenta furmańskie, jednakże nic nie odpowiedział, ale ze zgrozą i przerażeniem wpatrywał się w przepaść na dwa tylko kroki odległą. Na twarzy majora niemieckiego malował się spokój pozorny, ale żadne poruszenie nie uszło jego baczności. P. Grant trzymał się oburącz za brzeg sani, jak gdyby gotów był wyskoczyć na ziemię, ale bojaźń przeszkadzała mu chwycić się zbawiennego środka, który podawała chęć ujścia niebezpieczeństwa.
Tymczasem Ryszard, za pomocą bicza zmusił konie do porzucenia bitego gościńca i dwa lejcowe skierował na drożynę wiodącą do kopanicy. Ale za każdym krokiem nogi ich coraz głębiej tonęły w śniegu, a skorupa która go pokrywała, jakeśmy to już powiedzieli, gruba na dwa albo trzy palce, łamała się pod ich nogami i boleśnie je kaleczyła, cofały się przeto wstecz ku koniom dyszlowym, a tem cofaniem się swojem odpychały w tył sanie do połowy już zawrócone, nadając im wsteczny ciągle kierunek. Tylko jedno drzewo obalone w poprzek nad przepaścią, stanowić mogło pewną baryerę, ale drzewo to pokryte było obecnie śniegiem. Sanie przesunęły się lekko po tej zaporze i nim Ryszard dostrzegł niebezpieczeństwo, wystawała część kadłubu sani nad przepaścią do sto stóp głęboką.
Francuz, który z miejsca w saniach wystającego nad przepaścią, widział lepiej, niż inni grożące niebezpieczeństwo, wcisnął się o ile możności ku czołu sanek i zawołał:
— Ah, mon cher monsieur Dikk! mon Dieu! que faites-vous!
— Donner und Blitz! Ryszardzie! — zawołał Niemiec wychylając się bokiem — chceszże zepchnąć w przepaść sanie razem z końmi?
— Kochany p. Jones, bądź roztropnym — odezwał się p. Grant, tracąc ostatki rumieńca, którego był nieco nabył od zimna.
— Nuże więc dyabły wcielone, naprzód! — zawołał Ryszard podwajając razy bicza, żeby się co rychlej wydobyć z położenia, którego sam całe niebezpieczeństwo zmierzyć mógł oczyma. Nuże! Bracie Marmaduku, mówiłem, że potrzeba przedać siwoszów i wronych; to są prawdziwe szatany. P. Le Quoi, uwolnij mi proszę nogę. Jeśli mi ją tak będziesz ciągnął, jakże chcesz, ażebym temi szalonemi końmi kierować potrafił?
— Boska Opatrzności — zawołał p. Temple, podnosząc się na nogi w swoich saniach — oni wszyscy zginą!
Elżbieta wydała okrzyk przeraźliwy, a nawet na czarnej Aggego skórze dała się postrzedz widoczna zmiana.
Tymczasem konie krnąbrne ciągle się cofały, pomimo całej usilności Ryszarda i każda chwila pomnażała niebezpieczeństwo wpadnięcia do przepaści, na które podróżni byli wystawieni. W tej stanowczej chwili młody myśliwiec wyskoczył ze sani sędziowskich, pobiegł ku koniom uporczywym i mocno je pociągnął naprzód ku sobie, ażeby wyprowadzić na bity gościniec.
Szarpnięcie to wyprowadziło wprawdzie sanie z niebezpiecznego położenia, ale spowodowało zarazem nagły wywrót. Gdy bowiem konie uskoczyły w bok, poszły sanie za niemi, ale odbiły się od przeciwnego wązkiego toru i to tak nagle, że przewrócenie się było nieuchronne.
Niemiec i p. Grant bez ceremonii rzuceni byli na drogę grzbietami, co ich niewątpliwie uchroniło od kontuzyi. Byszard ukazał się przez chwilę na powietrzu opisując łuk koła i upadł o piętnaście blisko stóp na drogę, kędy chciał skierować konie. Jeszcze trzymał mocno wodze w ręku, powodowany tymże samym instynktem, który sprawia, że człowiek tonący chwyta się źdźbła pływającego; tym sposobem ciało jego służyło niejako za kotwicę, utrzymująca konie. Francuz, który się gotował do wyskoczenia ze sani w chwili, kiedy się te wywracały, silniejszego doświadczył ruchu, a przez wstrząśnienie, które ztąd wyniknęło, wykreślił prawie cięciwę łuku opisanego przez Ryszarda i głową zanurzył się w śniegu.
Żaden się nie skaleczył, ale major Hartmann, który najwięcej zachował krwi zimnej podczas tych wszystkich obertasów, najpierwszy podjął się na nogi i przemówił:
— Der Teufel, Ryszardzie! — zawołał tonem w części poważnym, w części komicznym — osobliwszy masz sposób wyładowywania pasażerów ze sani.
Nie możemy z pewnością powiedzieć, czyli postawa, w jakiej p. Grant przez czas pewny pozostał, była taż sama w której wypadł z pojazdu, czy też dobrowolnie powstając ukląkł dla złożenia dziękczynień niebu za opiekę, której mu udzieliło.
Ryszad Jones zdawał się być przez czas niejakiś pomięszany i zgnębiony, skoro się tylko otrząsnął ze śniegu, który go pokrywał, skoro poczuł, iż uniknął wszelkiego szwanku i postrzegł, że dwaj z jego towarzyszów byli już na nogach, zawołał głosem pełnym ukontentowania z samego siebie:
— A cóż! wywinęliśmy się gładko, z innym woźnicą sanie zamiast wywrócenia się na drogę, byłyby poleciały na łeb do kopanicy. Uważałeś braciszku Marmaduku, jak zręcznie i w miejscu, raz ostatni śmignąłem biczem? A co za przytomność miałem zatrzymać lejce w ręku! Bez tej ostrożności, te szalone koniska uniosłyby sanie i w kawałki je podruzgotały.
— Twoje śmignienie biczem! twoja przytomność umysłu! — odpowiedział sędzia. — Powiedz raczej, że bez tego dzielnego młodziana, nasi przyjaciele, ty i twoje, albo raczej moje konie, jużbyście me byli na święcie. Ale gdzież jest Le Quoi?
— Oh! mon cher juge! Mon ami! odezwał się głos stłumiony. Żyję dzięki Bogu! Ale drogi Agamemnonie, bądź tak uprzejmy i dopomóż wydobyć się.
Był to głos uprzejmego Francuza, który się dostał w takie miejsce, gdzie wiatr nagromadził śniegu na sześć stóp wysokości, i za każdym razem, kiedy się poruszył do wyjścia z dołu w którym się znajdował, otaczające go ściany śnieżne waliły się na niego i zmuszały do nowych usiłowań, które się zawsze kończyły podobnemże zapadnięciem w puchowe łoże śnieżne.
P. Grant i.major udali się na jego ratunek i wydobyli z kłopotu. Nie zdarzyło mu się ani kalectwo, ani nawet stłuczenie, i wnet powrócił do dobrego humoru. Podniósł oczy, chcąc zmierzyć przestrzeń którą przeleciał i spotkał się ze wzrokiem Jonesa, który pomagał Aggemu do odprzężenia dwóch siwoszów, uznawszy choć za późno konieczną tego środka potrzebę.
— Cóż to! pan tu, panie Le Quoi — odezwał się Ryszard — mnie się zdaje, żem widział szybującego ku wierzchołkowi góry?
— Ja błogosławię niebu, że mi nie wskazało lotu na dno kopanicy — odpowiedział Francuz dla otarcia kilku kropel krwi, dobywających się z czoła draśniętego wtenczas, kiedy na głowę zleciał do śniegu. Otarłszy krew dodał:
— No! cóż teraz czynić zamyślasz, mości Ryszardzie? Zostaje ci jeszcze zapróbować czegokolwiek?
— Pierwsza rzecz, którą mu radzę, jest nauczenie się powozić — rzekł sędzia, wyrzucając na śnieg daniela i cały ładunek, którym sanie jego były napakowane. Siadajcie tu panowie, siadajcie, znajdzie się miejsce dla wszystkich. Ja będę waszym woźnicą, a tu zostawimy Aggego z Jonesem, niechaj się zajmą podniesieniem sani, poczem zabiorą wszystko co tu zostawiamy. Aggy, pilnuj mojego daniela — rzekł do murzyna, wymawiając w sposób znaczący, wyraz mojego, a dając mu znak gestami nakazujący dyskrecyą. Tego zaś wieczora, ja z mojej strony będę miał staranie o tobie.
Aggy zrozumiał bardzo dobrze, iż mu sędzia obiecywał nagrodę, byleby nie mówił, jakim sposobem daniel ubity został i uśmiechnął się, albo raczej zmarszczył się na obiecankę za milczenie, kiedy Ryszard tak z sobą rozmawiał.
— Nauczyć się powozić, bracie Marmaduku! Któż lepiej w kraju to nademnie posiada? A któż to ujeździł twoją klacz kasztanowatą, której się nikt dosiąść nie odważył? Prawda, że twój stangret utrzymywał, iż dobrze już ją uchodził, nim się dostała w moje ręce, ale wszyscy wiedzą że to jest wierutne kłamstwo.
— Cóż to daniel! — dodał w chwili kiedy się sanie Temple’a oddalały. Zbliżył się tedy dla przypatrzenia mu się. Tak, w rzeczy samej — zawołał — daniel i pyszny! Ugodziły go wprawdzie dwa postrzały i oba dobrze trafione. Jakże się Marmaduk będzie przechwalał! To nie sposób będzie wyżyć z autorem takiego czynu. W istocie zaś, jest to przypadek, czysty przypadek. Co do mnie, ja nigdy nie wystrzeliłem dwa razy do daniela, albo go położę za pierwszym wystrzałem, albo bieży sobie gdzie go oczy wiodą. Kiedy chodzi o dzika lub też o panterę, można wtenczas dwóch kul potrzebować; ale daniel! Słuchaj! Aggy! W jakiej odległości znajdował się sędzia kiedy zabił tego daniela?
— Ja nie wiem dobrze, mości Ryszardzie — odpowiedział murzyn, nachylając się po za koniem, jak gdyby przyszpilał sprzążkę do rzędów, lecz rzeczywiście, dla ukrycia pokusy śmiechu, poczem dodał — może o dziesięć prętów.
— O dziesięć prętów! piękna osobliwość! Ja nie chciałbym z tak bliska strzelec do daniela, jest to jedno co go zamordować. Ja znajdowałem się więcej niż o dwadzieścia prętów od tego, któregom zabił ostatniej zimy. Tak, mogłem się znajdować o trzydzieści, a położyłem go przecież od jednego wystrzału. Czy przypominasz to sobie Aggy?
— Doskonale to sobie przypominam panie Ryszardzie. Natty Bumpo wystrzelił w tymże czasie, i wielu utrzymywało, że on zabił daniela.
— Jest to kłamstwo, czarny djabełku! Zdaje mi się, że od lat czterech nie zabiłem wiewiórki, ażeby zaraz chwały z tego nie przyznano temu staremu niegodziwcowi, albo komu innemu. Jakże świat ten jest pełny zawistnych zazdrośników. Im się zdaje, że podniosą własne zalety poniżając cudze. Czyż nie rozgłaszają dzisiaj, że to Hiram Doolittle nie ja, podał plan na dzwonnicę naszego kościoła świętego Pawła, wtenczas kiedy to ja sam jeden tego dokonałem? Zgadzam się, że mi był niejaką pomocą plan dzwonicy londyńskiej, która nosi toż samo imię, ale wszystko zresztą jest mojego wynalazku.
— Ja nie wiedziałem kto go zrobił panie Ryszardzie, ale go znajduję dziwnie przepysznym.
— I słusznie Aggy, mogę powiedzieć bez chluby, że to jest kościół najpiękniejszy i najuczeniej zbudowany w całej Ameryce. Mieszkańcy Konnektikutu, zachwalają bardzo swoją kaplice Wirterfilsa, ale ja nie wierzę i połowie tego co o niej mówią, bo to są samochwały i jeżeli im kto powiada o pięknym pomniku w jednej z naszych prowincyj, jak to naprzykład o moim kościele, zawsze mają coś do wymienienia u siebie, co piękniejszem jeszcze być sądzą. Wszędzie spotkasz ludzi, którzy chcą żyć kosztem cudzej sławy. Przypominasz sobie, kiedym malował wiechę Śmiałego Smoka dla kapitana Hollistera; chłystek, którego całem rzemiosłem było tynkowanie domów na czerwono, narzucił mi się dnia pewnego do rozcierania czarnej farby dla odmalowania ogona i grzywy końskiej. Cóż dalej? ponieważ on machnął kilka razy pęzlem dla zapróbowania koloru, czyż nie utrzymuje dziś bezczelnie, że mnie pomagał malować wiechę. Jeżeli Marmaduk nie wypędzi go z miasteczka, ja się nie dotknę pęzla przez całe życie, a wtenczas zobaczymy gdzie się malarz-dekorator znajdzie.
Ryszard zamilkł na chwilę i odkaszlnął z poważna miną, kiedy młody murzyn, zachowując milczenie połączone z uszanowaniem, pracował nad przysposobieniem do podróży sani. Marmaduk zachowując jeszcze ostatki zasad religii kwakrów, nie chciał na swoich usługach mieć niewolników, stąd wypadło, że Aggy, z nazwiska tylko, był niewolnikiem Ryszarda Jonesa, który od niego uszanowania i nieograniczonego posłuszeństwa wymagał. Jednakże ilekroć zachodziła różnica w mniemaniach pomiędzy jego imiennym panem a rzeczywistym, murzyn, jako biegły polityk, uchylał się od dawania swojej opinii. Ryszard zagadnął po chwili znowu:
— Nie będę się dziwił, że ten młodzieniec, który był z sędzią, i który jak szalony rzucił się przed moje konie, zechce utrzymywać, że nam wszystkim życie uratował, lecz żeby on pozostał na miejscu spokojnie, w pół minuty zawróciłbym sanie bez wywrócenia. Nic tak nie kaleczy pyska końskiego, jak ciągnienie naprzód za cugle.
Tu znowu przerwał, sumienie bowiem obwiniało go wewnętrznie za taką mowę o człowieku, któremu czuł, że był winien życie.
— Kto to jest ten młodzieniec, Aggy? ja nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek widział.
Murzyn nie chcąc stracić nagrody, której mu sędzia kazał się spodziewać, nie chciał się wdawać w żadne szczegóły i tylko przestał na powiedzeniu, iż go mniemał być obcym i że on wsiadł do sani na samej górze. Ponieważ to był zwyczaj dosyć powszechny w prowincyi, że ci, którzy odbywali podróż końmi, chętnie przyjmowali pieszych, zdybanych w czasie złej pogody, odpowiedź ta zdawała mu się wystarczającą.
— Wreszcie — rzekł Ryszard — ma on minę uczciwego chłopaka, i gdyby go nie zepsuto przez niewczesne pochwały, miałbym dla niego jakieś względy. Ale co on robił na drodze? Czy to wędrowny kramarz? czy wyszedł na przechadzkę? czy polował?
Biedny murzyn w wielkich kłopotach, podnosił, spuszczał oczy na przemiany i milczał.
— No cóż, przemówisz przecie czarny dyable? czy miał króbkę na plecach? kij w ręku?
— Nie panie Ryszardzie, on miał tylko fuzyę.
— Fuzyę — zawołał Ryszard, postrzegając zmięszanie murzyna — więc to on niezawodnie zabił daniela. Założyłbym się, że nie Marmaduk. Jak to było, Aggy. Ah! braciszku, naśmiejemy się do woli twoim kosztem. No gadaj! ten młodzieniec zabił daniela, a sędzia u niego odkupił, czy tak?
Radość z tego odkrycia, w tak dobry humor wprawiła Ryszarda, że obawy murzyna w części zniknęły; jednakże chcąc zachować dla Marmaduka część zaszczytu po jaki sięgał, odpowiedział:
— Wszak uważałeś mości Ryszardzie, że daniel zabity był dwoma postrzałami.
— Nie kłamać mi murzynku — zawołał Ryszard — ale oto tem z ciebie wydobędę prawdę. Wziąwszy swój bicz klasnął mocno zbliżając się do murzyna, jak gdyby mu chciał nim plecy pogłaskać. Murzyn z bojaźni drżący, upadł na kolana, i całą historyę w krótkich mu słowach opowiedział, prosząc oraz, ażeby raczył go zasłonić swoją opieką od gniewu sędziowskiego.
— Nie lękaj się nic Aggy, włos ci nie spadnie — odpowiedział Ryszard, zacierając ręce — ale nic nie mów; zostaw mi przyjemność naśmiania się z brata Marmaduka. Jakże się ja ubawię! Ale ruszajmy i ruszajmy prędko, potrzeba, ażebym wczas przybył pomagać doktorowi do wydobycia kuli, ponieważ nie bardzo się on zna na chirurgii. Ja to trzymałem nogę starego Milligana wtenczas, kiedy mu ją odejmował.
Tak mówiąc, wsiadł do sanek, Aggy wziął lejce i sporym puścili się kłusem. Jadąc, Ryszard ciągle mówił do woźnicy, ale przybrał już ton serdeczny.
— To jest nowym — rzekł — dowodem, że ja odpowiedniem pociągnięciem lejc, dobrze skierowałem do biegu konie. Albowiem, jak można przypuścić, ażeby młodzian, który miał w ramieniu kulę, zdobył się na tyle siły, iżby tych szatanów wcielonych pomknąć potrafił. Prędzej Aggy, zacinaj dobrze biczem. Więc on to i stary Natty Bumpo, którzy położyli daniela. A brat Marmaduk nic lepszego nie zrobił, tylko że niezręcznie wpakował kulę w ramię człowieka ukrytego za sosną! Przewyborna historya! Tak bez wątpienia, będę pomagał doktorowi do wydobycia kuli.
Kiedy wjeżdżali do miasteczka, postrzegł, że mężczyźni, białogłowy i dzieci, spieszyli do drzwi i okien, ażeby obaczyć przejeżdżającego sędziego. Wydzierając natychmiast wodze z rąk murzyna, sam zajął miejsce woźnicy, a klaskając z bicza, wjechał tryumfalnie do Templtonu.