Pisma krytyczne/Barbey d’Aurévilly
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pisma krytyczne |
Podtytuł | Barbey d’Aurévilly |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Ludwik Bruner |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z niemałym trudem przyjdzie mi wyrobić sobie właściwe pojęcie o Barbeyu d’ Aurévilly. Nie traciłem go nigdy z oczu. Jest on dla mnie wspomnieniem dzieciństwa, tak jak posągi na moście jenajskim, u którego stóp bawiłem się kółkiem, w tych czasach gdy to na dzikich i kwitnących stokach Trocadéro zrywało się jeszcze dziewannę, koniczynę i poziomki. Nie miałem wówczas żadnego określonego zdania o tych posągach; wiedziałem niejasno, że mieli to być ludzie i trzymali za uzdy kamienne rumaki. Nie zdawałem sobie sprawy, czy te posągi są piękne, czy brzydkie, czułem jedynie, że są czarodziejskie, tak jak światło słoneczne, które mię rozkosznie pieściło, jak powiewy orzeźwiające, które z radością wdychałem, jak drzewa na pustych wybrzeżach, jak uśmiechnięte wody Sekwany, jak świat cały! To wszystko czułem doskonale; nie domyślałem się tylko, że czarodziejem byłem ja sam, że to ja, maleńki, promienną radością napełniałem cały wszechświat olbrzymi. Muszę powiedzieć, że w dziewiątym roku życia o podmiotowości wrażeń naszych nie miałem najmniejszego pojęcia, to też odczuwałem bez trudu dobro istnienia. Podanie o raju na ziemi jest niesłychanie prawdziwe; nie dziwię się wcale, że jest tak głęboko wyryte w duszy ludzkości. Bo naprawdę, czy nie przeżywamy wszyscy, każdy na nowo, dziejów Adama, czy nie budzimy się do życia w raju doczesnym, czy dzieciństwo nie jest zawsze pogodnym Edenem? W tych chwilach błogosławionych patrzyłem na oset, wyrastający ze stosów kamieni wśród ulic zalanych słońcem, głośnych śpiewem ptaków, i mówię wam naprawdę, że raj to był dla mnie. Leżał on wprawdzie nie wśród tych czterech rzek, o których mówi pismo Święte, lecz na wzgórzach Chaillot i na urwistych wybrzeżach Sekwany. Wierzcie mi, że ta różnica nie zmienia istoty rzeczy. Raj małych mieszkańców miasta, zbudowany jest z głazów, ciosanych ręką ludzką: niemniej przeto tajemniczy jest i rozkoszny.
Pierwsze moje zetknięcie z panem d’ Aurévilly z tego to rajskiego wieku się datuje. Babka moja, która go trochę znała i w której zawsze podziw budził, na przechadzkach pokazywała mi go, jako osobliwość. Pan ten w nasuniętym na oczy kapeluszu o aksamitnych karmazynowych brzegach, w długim obcisłym surducie z wydatnemi połami, chodząc uderzał szpicrutą po złotym galonie swych wąskich spodni; — mimo to nie budził we mnie żadnych uwag, gdyż wrodzonem było mi wówczas nie szukać przyczyny zjawisk. Przyglądałem mu się, i żadna myśl nie mąciła pogody mego spojrzenia. Rad byłem wówczas, że są osoby, które łatwo można odróżnić — a do tych właśnie należał p. d’ Aurévilly. Ztąd miałem do niego pewne bezwiedne przywiązanie. W sympatyach mych mieli obok niego swe miejsca jeden zatabaczony inwalid z drewnianemi nogami, który chodził o kulach i gdy nas spotkał, witał się ze mną zawsze, następnie stary, bez ręki nauczyciel matematyki, o czerwonej twarzy i brodzie satyra, który zawsze jakby uśmiechy porozumiewające posyłał mojej bonie; wreszcie pewien starzec wysoki, który od czasu tragicznej śmierci syna chodził ubrany w drelich zdarty z siennika. Te cztery osoby nad innemi miały dla mnie tę przewagę, że doskonale się wyróżniały, i cieszyłem się bardzo, że umiem je poznawać. Jeszcze w tej chwili nie mogę w swych wspomnieniach całkowicie odłączyć pana d’ Aurévilly od tamtych, od nauczyciela, inwalida i obłąkanego, za którymi trzema i on podążył w świat cieniów. Wszyscy czterej byli dla mnie osobliwościami Paryża, tak jak posągi na moście jenajskim. Różnica polegała na tem, że ci się poruszali a posągi na moście były nieruchome. O innych różnicach nie myślałem zgoła; nie wiedziałem bowiem dobrze, czem jest życie, — a i teraz po długich nad tem rozmyślaniach, przyznaję, że wiem mało co więcej.
Upłynęło conajmniej lat dwanaście — gdy oto trafem w noc zimową na ulicy du Bac spotkałem p. d’Aurévilly, w towarzystwie Teofila Sylvestre’a. I ja byłem z jednym ze znajomych, który mię przedstawił. Sylvestre, klnąc jak dyabeł, unosił się nad świętym Augustynem, żelaznem okuciem swej laski uderzał o chodnik; Barbey go naśladował, wykrzesał iskry z kamieni i zawołał:
— Brukowe z nas Cyklopy!
Mówił to głosem pięknym, doniosłym i głębokim.
Pozbywszy się dawnej prostoty ducha, z wielkim zapałem wszystko usiłowałem pojąć, to też szukałem znaczenia tych słów, nie mogłem go wykryć i doznawałem przez to prawdziwej przykrości.
Przeznaczonem mi było widzieć p. d’Aurévilly choćby przez chwilę we wszystkich epokach życia. Miałem zaszczyt bywać u niego w małem mieszkanku przy ulicy Rousselet, gdzie przeżył lat trzydzieści w szlachetnie znoszonem ubóstwie i gdzie umarł, otoczony opieką istoty prawdziwie anielskiej.
Ta wąska i brudna, otoczona ogrodami ulica Rousselet, pełna jest wspomnień, drogich sercu prawdziwego Paryżanina. Tam to właśnie zamieszkała pani de la Sablière, gdy wyrzekłszy się świata, poświęciła się pielęgnowaniu chorych. Ta zachwycająca kobieta, która dużo rzeczy kochała w życiu, złożyła Bogu w ofierze tylko resztki swego serca i piękności; przybyła tu już niemłoda, opuszczona przez kochanka i z początkami raka na piersi.
O dwadzieścia kroków od mieszkania, w którem przed dwustu laty kochanka de la Fare’a płakała na dymiących jeszcze zgliszczach swego życia, przed oknem, wychodzącym na ogrody klasztoru Świętego Jana Bożego, rzuciłem niemało gorących słów, pełnych młodości i nadziei. Tam bowiem mieszkał przyjaciel mój Adolf Racot, wówczas pełen marzeń i projektów, serdeczny, dobry, dzielny: zabiło go dziennikarstwo i pisanie romansów na tomy. Umarł niedawno — padł jak wół, przeciążony pracą. Wówczas jednak nieskończoność była przed nami. Z owego okna widzieliśmy dom, gdzie Franciszek Coppée w małym ogródku tworzył swe poezye szczere, proste i miłe, jak ich autor. Paweł Bourget często przesiadywał u niego. Ukończył był właśnie liceum; pod czupryną młodzieniaszka czoło miał poorane od metafizycznych rozmyślań. Coppée i Bourget odwiedzali Barbeya d’Aurévilly i składali mu w darze rzecz cudowną: swój zachwyt młodzieńczy. O woni kwiatów, ulatująca ze starych murów, młodości, poezyo, sztuko... czarowne obrazy życia! O, ulico Rousselet!
Barbey d’Aurévilly, czerwono odziany, w swym ubogim, pustym i zaniedbanym pokoju wyglądał wspaniale. Trzeba było go słyszeć, gdy mówił — niewinne to było kłamstwo:
— Wysłałem swe meble i dywany na wieś!
Rozmowa jego olśniewała obrazowością i nieporównanymi zwrotami.
— Wiecie, ten człowiek, który kładzie się w szpalerze, na swoim murze, na słońcu... Grzebię w waszych wspomnieniach, żeby je ocucić... Przypatruje się waćpanna księżycowi: to gwiazda hultajów... Był on straszny z wyszczerbioną twarzą, jak paszcza starej armaty... Dobrze to dla Pana naszego Jezusa Chrystusa, że jest Bogiem; jak na człowieka miał za słaby charakter; nie był twardy w karku jak Hannibal... Ochrypłem, słuchając tej pani... Dwie zmarłe kochałem w swem życiu...
To wszystko mówił głosem poważnym z jakimś odcieniem przeraźliwie demonicznym i zachwycająco dziecinnym.
A był to starszy pan w najlepszym tonie, niezmiernie uprzejmy i wykwintny w stosunkach towarzyskich. Oto wszystko, co mogę wam powiedzieć: za bliski jest mym wspomnieniom — śmierć jego zbyt niedawna, nie mogę pogodzić się z myślą, że go już nie zobaczę; napróżno bym więc usiłował skreślić tu jego wizerunek.
Był bezwątpienia zjawiskiem niezwykłem; ale tak jak Henryk IV na Nowym Moście już nawet nie dziwił nikogo. Jego płaszcz podszyty czerwonym aksamitem zdawał się być czemś, nie powiem zwykłem, ale niezbędnem.
W istocie rzeczy starał się zawsze zadziwiać i bawić tylko siebie samego, i to właśnie czyniło go tak miłym. Tylko dla własnej przyjemności nosił koronkowe krawaty i mankiety z epoki muszkieterów. Nie miał jak Baudelaire, nieznośnej chęci, by zadziwiać sobą, drażnić, być nielubianym. Jego dziwactwa nie były nigdy złośliwe; w ekscentryczności swej zachowywał naturalną prostotę.
Są w jego życiu ciemne strony: mówiono, że przez pewien czas był wspólnikiem magazynu przyborów kościelnych w dzielnicy Świętego Sulpicyusza. Nie wiem, czy to prawda, lecz chciałbym, by tak było. Cieszyłbym się, gdyby ten templaryusz sprzedawał był ornaty. Widziałbym w tem zabawną zemstę rzeczywistości nad pozorami życiowymi. Pewnego wieczora przed laty piętnastu widziałem w Odeonie starego aktora w roli Agamemnona z królewską przepaską na czole i z berłem w ręku. Doznawałem złośliwej radości na myśl, że król królów poślubił dozorczynię krzeseł w teatrze. Daleko bardziej wymyślna to przyjemność wystawić sobie, jak d’Aurévilly przyjmuje zamówienia na bieliznę kościelną.
A jednak w istocie prawdziwie niezwykłe jest nie to, że d’Aurévilly sprzedawał komże, lecz to — że pisał krytyki. Pewnego dnia przyszedł doń Baudelaire, którego Barbey opisał jako zbrodniarza i wielkiego poetę; ukrywając, jak bardzo był z tego zadowolony, powiada do Barbey d’Aurévilly:
— Pan napiętnowałeś mój charakter. Jeśli zażądam zadośćuczynienia, postawię pana w drażliwem położeniu, bo pan, jako szczery katolik, pojedynkować się nie może.
— Panie — odpowiedział Barbey — namiętności swe stawiałem zawsze ponad przekonaniami. Jestem na pańskie usługi.
Pochlebiał on sobie nieco, mówiąc o swych namiętnościach. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że nie zawahał się nigdy dać swym zachciankom przewagi nad rozumem. Dwanaście tomów jego pism krytycznych zawierają najdziwaczniejsze wybryki fantazyi. Krytyka jego jest namiętna i gwałtowna, pełna wymysłów, złorzeczeń, obelg, klątw; grzmi piorunami bezustanku. W istocie zaś rzecz to najniewinniejsza pod słońcem. Tu znów ratuje d’Aurévilly’go jego anioł opiekuńczy, szczęśliwe usposobienie dziecięce. Pisze on, jak anioł i jak dyabeł zarazem, ale sam nie wie, co mówi.
Lecz powieści jego należą do najwybitniejszych dzieł swej epoki, dwie zaś, conajmniej, »Zaczarowana« i »Kawaler des Touches« są w swym rodzaju arcydziełami.
Wiadomo, że »Kawaler des Touches« rozgrywa się na tle powstania Szuanów w Normandyi. Dziwnym trafem czytałem tę powieść w ponurą noc zimową w tem samem miasteczku Valognes, które tam właśnie jest opisane. Doznałem bardzo silnego wrażenia. Zdawało mi się, że widzę, jak się odradza to zacieśnione i martwe miasto, jak postacie bohaterskich i brutalnych zarazem szlachciców zaludniają ciemne, milczące pałace o zapadających się, spleśniałych dachach. Zdawało mi się, że słyszę w zawodzeniu wiatru świst kul rozbójników. Książka ta wstrząsnęła mię do głębi.
Styl Barbey’a d’Aurévilly zdumiewał mię zawsze. Jest gwałtowny a delikatny, brutalny a wytworny. Zdaje mi się, że Saint-Victor porównywał go do czarnoksięzkiego napoju, na który składają się kwiaty i węże jednocześnie, miód i krew tygrysa.
Piekielna to może potrawa: mdła za to nie jest nigdy.
Światopogląd Barbey d’Aurévilly — a był to człowiek najmniej filozofujący na ziemi, jest mniej więcej taki sam, jak pogląd Józefa de Maistre. Dorzucił on don jedynie bluźnierstwo. Przy każdej sposobności zapewniał o swej prawowierności, ale najchętniej wyznawał ją przez bluźnierstwa. Bezbożność jest dlań przyprawą wiary. Tak samo jak Baudelaire, uwielbiał on grzech. Robienie min i grymasów było jedyną jego namiętnością, a brak innych żądz wynagradzał sobie świętokradztwem i bodaj żaden wyznawca tak usilnie nie obrażał Boga. Nie drżyjcie jednak: ten wielki bluźnierca będzie zbawiony. Zachował on w swem bezbożnem zuchwalstwie godnem dobosza i romantyka, cudowną niewinność, świętą czystość, która mu wyjedna łaskę w obliczu mądrości wiekuistej. Gdy święty Piotr ujrzy go, powie: »Oto Barbey d’Aurévilly, który chciał popełnić wszystkie możliwe grzechy, ale nie mógł, bo to bardzo trudna rzecz i trzeba mieć do tego specyalną zdolność; pragnął okryć się zbrodniami, bo zbrodnia jest malownicza; był mimo to najprzyzwoitszym panem na świecie i wiódł życie prawie klasztorne. To prawda, że mówił często brzydkie słowa; ale że sam nie wierzył temu i inni nie wierzyli mu również, więc pozostaną one jedynie na papierze, a taki grzech można mu wybaczyć. Wszakże i Chateaubriand, który był także naszym zwolennikiem, za życia wyśmiewał się z nas o wiele poważniej«.