Pisma krytyczne/Paweł Verlaine

<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Pisma krytyczne
Podtytuł Paweł Verlaine
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Ludwik Bruner
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PAWEŁ VERLAINE.


Dziś, tak jak w r. 1789, znów jeden poeta leży w szpitalu. Ale obecnie (a tego nie było właśnie w Hotel-Dieu za czasów Gilberta) łóżko osłonione jest białemi firankami, a ten, kto je zajmuje jest poetą prawdziwym. Nazywa się Paweł Verlaine. Nie jest to bynajmniej młodzieniec blady i smętny, lecz stary włóczęga, zmęczony trzydziestoletnią tułaczką po drogach różnych.
Z wyglądu możnaby go wziąć za wiejskiego czarownika. Czerwona obnażona czaszka z guzami, jak na starym kociołku, oczy małe, skośne i połyskujące, twarz płaska, nozdrza szerokie; z krótką, rzadką i twardą brodą — tak chyba wyglądałby Sokrates bez filozofii swej i bez panowania nad sobą.
Widok jego uderza i zadziwia. Wydaje się on surowym i pieszczotliwym zarazem, dzikim a poufałym. Jakiś Sokrates pierwotny, albo lepiej faun, satyr, istota napół zwierzęca, napół boska, która przeraża jak żywiołowa siła niepodległa żadnemu znanemu prawu. Tak, to włóczęga, stary włóczęga z dróg i przedmieść.
Należał niegdyś do naszego światka. Wzrósł w uczciwej ubogiej sferze pod okiem matki, biednej bardzo dystyngowanej wdowy, w zaciszu Batignolles. Kształcił się, jak my wszyscy, w liceum, i jak my, zdał bakalaureat, gdy już na tyle przestudyował klasyków, by nimi pomiatać dostatecznie. A ponieważ wyszkolenie wszystkie otwiera drogi, wstąpił następnie do urzędu, do magistratu. W owych czasach baron Haussmann, sam nie wiedząc o tem, na urzędy w prefekturze z łatwością przyjmował długowłosych poetów i początkujących dziennikarzy. W biurze czytywano na głos »Kary« Wiktora Hugo i zachwycano się obrazami Manet’a. Verlaine na papierze urzędowym przepisywał swe »Poematy saturnijskie«. Ja przynajmniej nie mam mu tego za złe. W tych czasach pierwszej młodości Verlaine prowadził taki sam tryb życia, jak Franciszek Coppée, Albert Mérat, Leon Valade i tylu innych poetów, przykutych do pracy biurowej, i wyjeżdżających co niedziela za miasto na wycieczki. Tem życiem skromnem i jednostajnem, które sprzyjało marzeniom i sumiennej pracy poetyckiej, żyła wówczas większość parnasistów. Jedynym może wyjątkiem w tem gronie był Jose-Marya de Heredia: pozbawiony wprawdzie znacznej części skarbów po przodkach swych, conquistadorach mógł jednak mieć jeszcze pozory młodego gentlemana i palić doskonałe cygara. Krawaty jego były równie wspaniałe, jak i jego sonety. Ale w nas tylko sonety zazdrość budziły. Wszyscy bowiem szczerze gardziliśmy dobrami ziemskiemi. Sławę jedynie kochaliśmy, — i to pragnęliśmy sławy dyskretnej, prawie ukrytej. Paweł Verlaine wraz z Catulle Mendésem, Leonem Dierxem i Franciszkiem Coppée był parnasistą z tej pierwszej doby parnaskiej. Nie wiem dobrze dlaczego, pragnęliśmy wszyscy udawać wówczas obojętność. Wielki nasz filozof, Xavier de Ricard, utrzymywał z zapałem, że sztuka powinna być lodowata, a my nie spostrzegliśmy nawet, że wszystko co ten doktryner obojętności napisał, było jedynie gwałtownym wyrazem jego namiętności politycznych, społecznych lub religijnych. Jego czoło godne apostoła, płomieniste oczy, ascetyczna chudość, szlachetna wymowa nie wyprowadziły nas z błędu. Dobre to były czasy: zgoła nie mieliśmy rozsądku. Później de Ricard, zrażony chłodem francuzów z północy kraju, usunął się w okolice Montpellier i tam ze swej pustelni w Mas-du-Diable rozsiewał po Langwedocyi swój rewolucyjny zapał. Paweł Verlaine najwięcej ze wszystkich silił się na beznamiętność. Zaliczał się szczerze do tych, »co rzeźbią słowa jak misterne puhary« i sądził, że nakaże burżujom milczenie swem tryumfującem zapytaniem:
»Wenus Milońska nie jestże z marmuru?«.
Bez wątpienia w marmurze ją wykuto. Ale biedne chore dziecię, wstrząsane bolesnymi dreszczami — tobie nie mniej przeto przeznaczonem jest śpiewać, tak, jak szemrzą liście drżące, ty z życia i świata zaznasz jedynie niepokój ciała twego i krwi...
Porzuć symboliczne marmury, biedny przyjacielu; twój los już zapadł. Nie wyjdziesz z tajemniczego kręgu wrażeń; gdy będziesz sam targał się w ciemnościach, usłyszymy w dole twój straszny głos, twoje krzyki i jęki, i zadziwisz nas naprzemian naiwnym cynizmem, to znów skruchą najszczerszą. I nunc anima anceps...
Zaiste w »Poematach saturnijskich« ogłoszonych w 1867 r. tego samego dnia, kiedy Franciszek Coppée wydał swój »Relikwiarz«, nie zapowiadał się jeszcze poeta najdziwaczniejszy, najpotworniejszy, najbardziej mistyczny, najwięcej skomplikowany i najprostszy zarazem, najwięcej szalony, ale stanowczo najbardziej natchniony, najprawdziwszy z poetów współczesnych. A jednak, po przez sztuczność, nienaturalność tych utworów można było odgadnąć w poecie jakąś genialność dziwną, nieszczęśliwą i bardzo zbolałą.
Znawcy zwrócili na ten tom uwagę, i Emil Zola zastanawiał się, podobno, kto zajdzie dalej: Verlaine czy Coppée.
Drugi tom: »Gody« (»Fêtes galantes«) pojawił się w roku następnym. Jest to cieniutka książeczka. Ale tu już ukazał Verlaine niepokojącą pierwotność swego talentu, a zarazem wiotką nieśmiałość i wdzięk niepojęty. Cóż to są owe »Gody«? Odbywają się na Cyterze Watteau. O zmroku jeszcze idą tam do lasu rozmiłowane pary, ale drzewa laurowe, jak mówi pieśń, już ścięto, a zioła magiczne, które wyrosły na ich miejscu, roztaczają woń śmiertelnej niemocy.
Verlaine jest artystą fałszującym nieraz przez wyrafinowanie; rzucił też sporo dysonansów w tych tonach menuetowych, skrzypce jego zgrzytają niekiedy przeraźliwie, ale nagle jedno pociągnięcie smyczka rozdziera nam serce. Zły skrzypek chwycił nam duszę; ot naprzykład gdy wygrywa tę oto: »Pełnię miesięczną«.

Twa dusza jest jak jakiś park szczególny,
gdzie błądzą maski i pajace grzeczne,
przy lutni dźwięku wiodąc tan okólny,
smutne — pomimo szatki niedorzeczne.

Miłość zwycięską i dni życia jasne
sławi piosenka ich, srebrzyście brzmiąca,
ale nie wierzą, zda się, w szczęście własne;
śpiew ich się miesza ze światłem miesiąca,

z blaskiem, co smutno lśni, piękny i szklanny,
w którym śni drzewo i ptak czarnopióry

i łkają dreszczem zachwytu fontanny,
smukłe fontanny, dżdżące na marmury.[1]

Wyraz uczuć jest tu nowy, oryginalny, głęboki.
Jeszcze raz usłyszano Verlaine’a, ale stokroć słabiej tym razem, gdy w przeddzień wojny, tuż przed tymi dniami straszliwymi, wyśpiewał swą »Dobrą piosnkę« — wiersze szczere, bardzo proste i nieskończenie miłe. Verlaine zaręczył się wówczas, i był najczulszym, najpowściągliwszym narzeczonym. Satyry i fauny muszą tak śpiewać, gdy są bardzo młode, gdy napiły się mleka a las zroszony budzi się o świcie.
Nagle Paweł Verlaine zniknął. Żadnych nie było o nim wieści. Rozpostarło się nad nim głuche milczenie przez lat piętnaście; po ich upływie dowiedziano się, że Verlaine pokutujący ogłosił tom poezyj religijnych w księgarni katolickiej. Co się z nim działo w ciągu tych lat piętnastu? Ja nie wiem. Bo i cóż właściwie o tem wiadomo? Prawdziwa historya Franciszka Villona jest nieznana. A Verlaine przypomina bardzo Villona; są to dwaj nicponie, którym danem było jednak wypowiedzieć słowa najsłodsze na świecie.
O tych piętnastu latach życia Verlaine’a legenda głosi, że poeta stał się wielkim grzesznikiem i wedle słów nieodżałowanego Juliusza Tellier był jednym z tych, »których marzenie doprowadziło do zmysłowego szału«. Legenda dodaje jeszcze, że zepsute dziecko było ukarane za swoje winy i ciężko je odpokutowało. A chcąc uzasadnić taką legendę, przytaczano te np. cudowne w swej prostocie strofy pokutne:

Ciche nad domów dachami
Niebios błękity,
Drzew się nad domów dachami
Kołyszą szczyty.

Dzwon wśród niebiosów gdzieś w górze
Srebrnie rozbrzmiewa,
Ptak wśród gałęzi gdzieś w górze
Swą skargę śpiewa.

Boże mój! Boże! Tam życie
Ciche, bezznojne —

Gwarem dochodzi mnie życie
Miasta spokojne.

O powiedz ty co w łzach toniesz,
W wiecznej żałości.
Gdzieś podział, ty co w łzach toniesz
Skarb swej młodości!?[2]

Zapewne, jest to tylko legenda, ale ona właśnie utrzyma się zawsze. I tak być powinno. Wiersze tego człowieka obrzydliwego a zachwycającego poety straciłyby na wartości i znaczeniu, gdyby naprawdę nie pochodziły z tej gęstej atmosfery, »pozbawionej wszelkiego światła«, gdzie pielgrzym florencki widział grzesznych zmysłowców, których rozum uległ żądzy: Que la ragion sommetono al talento.
A po nad to występek musi być prawdziwy, jeśli skrucha ma być szczera. W skrusze i bezgranicznej prostocie wraca Verlaine do Boga, który przyjął jego chrzest i jego pierwszą komunię. Wtedy cały staje się czuciem; nie zna rozmyślań ani zwątpień.
Żadna myśl ludzka, żaden błysk rozumowania nie zmącił jego pojęcia o Bogu. Nazwałem Verlaine’a faunem. Kto czytał żywoty świętych, wie jak łatwo apostołom pogan przychodziło nawracać faunów — istoty proste i naiwne. Verlaine dał wiersze najbardziej chrześciańskie, jakie wogóle mamy we Francyi. Nie ja pierwszy na to zwracam uwagę. Lemaître już mówił, że niejedna strofa z »Mądrości« przypomina swym nastrojem »Naśladowanie« Tomasza à Kempis. Wiek XVII. zostawił nam niewątpliwie piękną poezyę duchowną. Corneille, Brébeuf, Godeau wzorowali się na »Naśladowaniu« i na Psalmach.
Ale pisali oni w stylu Ludwika XIII., w tonie zbyt hardym, a nawet nieco pyszałkowatym i junackim. Jak Polyeucte z czasów Richelieu’go, ci poeci kając się nawet brali ze sobą pióropusze, koronkami zdobne rękawice i długi płaszcz, który po podniesionym rapirze spływał w kształcie koguciego ogona. Verlaine zaś jest prosty w swej pokorze; poezya mistyczna strumieniem tryska z jego serca; zdobywa się też na słowa godne świętego Franciszka lub świętej Teresy:

Chcę kochać tylko Matkę naszą, Maryę.
Jeszczem był podły i nędzny; źrenice
Wędrówką miałem oślepłe, gdy Ona
Ucałowała oczy me, i dłonie
Złączywszy mi, uczyła mię słów uwielbienia.

Albo te wiersze podobne do tych pobożnych westchnień, których słodycz droga jest mistykom:

O Boże, Boże, ranisz mię miłością,
I rana moja dotąd świeża, żywa.
O Boże, Boże, ranisz mię miłością.

Oto me czoło zrumienione wstydem:
Pod Twoje święte stopy ci je kładę.
Oto me czoło wstydem zrumienione.

Oto me dłonie trudom dotąd obce:
Niech żar w nich płonie i kadzidło wonne.
Oto me dłonie, dotąd obce trudom.

Oto me serce daremne i próżne:
Niechaj się krwawi na cierniach Golgoty.
Oto me serce próżne i daremne.

Oto me stopy wędrownice płoche:
Niechaj przybiegną zwołane Twą łaską,
Oto me stopy płoche wędrownice.

Oto me oczy przewodniki błędu:
Niechaj zagasną we łzach i modlitwie.
Oto me oczy błędu przewodniki.

Szczere, bardzo szczere jest to nawrócenie! Ale krótkotrwałe. Jak pies z Pisma świętego powrócił on niebawem do swej nieczystości. A ten ponowny upadek natchnął go nowym wierszem, pełnym cudnej prostoty. Cóż począł wtedy? Zarówno szczery w skrusze, jak w grzechu, przyjął obie ostateczności z cyniczną niewinnością. Zgodził się zaznawać kolejno występnych upojeń i trwogi rozpacznej. Co więcej, doznawał ich, właściwie mówiąc, jednocześnie — podwójnym rachunkiem prowadził sprawy swej duszy. Stąd pochodzi ten dziwny zbiór wierszy pod tytułem »Równolegle«. Przewrotne to niewątpliwie, ale przewrotnością tak naiwną, że prawie należy ją wybaczyć.
A przytem tego poety nie można sądzić tak, jak się sądzi ludzi rozumnych. Ma on inne niż my prawa, bo jest jednocześnie czemś więcej i czemś mniej, niż my. Jest niepoczytalny, a zarazem jest to poeta, jaki rzadko przypada jeden na stulecie. Lemaître dobrze go ocenił, mówiąc: »Jest to barbarzyńca, człowiek dziki, dziecko... Tylko że to dziecko ma pieśń w duszy i w pewnych chwilach słyszy głosy, których nikt przed nim nie słyszał...«.
Sądzicie więc, że jest to szaleniec? — i ja tak myślę. Gdybym wątpił o tem, podarłbym te kartki, które wyżej napisałem. Zapewne, jest to szaleniec. Ale zważcie, że ten biedny obłąkaniec stworzył sztukę nową — i można śmiało przypuszczać, że kiedyś powiedzą o nim to, co dziś mówimy o Franciszku Villonie, z którym należy go porównać: »Był to najlepszy poeta swego czasu«!
W utworze świeżo przetłómaczonym przez E. Jaubert’a hrabia Tołstoj opowiada dzieje biednego muzyka, pijaka i włóczęgi, który na skrzypcach wygrać umie, co tylko najcudniejszego zamarzyć można. Błądziwszy całą mroźną noc zimową, ten boski nędzarz grzęźnie w śniegu konający; wtedy jakiś głos odzywa się doń: »Tyś jest najlepszy i najszczęśliwszy«. Gdybym był Rosyaninem, a raczej gdybym był świętym i prorokiem rosyjskim, czuję, że po przeczytaniu »Mądrości« powiedziałbym biednemu poecie, złożonemu dziś na szpitalnem łożu: »Błądziłeś, aleś wyznał swoje błędy. Byłeś nieszczęśliwy, aleś nigdy nie kłamał. Biedny Samarytaninie, wśród dziecięcego gaworzenia i chorobliwej czkawki danem ci było wyrzec słowa niebiańskie. Myśmy Faryzeusze. Tyś od nas lepszy i szczęśliwszy«.




  1. przełożył Jerzy Żuławski.
  2. przekładał L. Staff.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jacques Anatole Thibault i tłumacza: Ludwik Bruner.