Po grzesznej drodze/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Po śmierci ciotek wszystko się zmieniło dla Piotra. Zdawało się, że tylko czekał na to, aby wprowadzić w czyn swoje zamiary, i zaraz po karnawale 1892 roku zaczął nabywać bardzo porządne grunta, winnicę i stawiać damek mieszkalny.
Znowu rozeszła się pogłoska, że odnalazł skarb ciotki, jeżeli go już przedtem nie posiadał, bo Bogiem a prawdą, było dla wszystkich nie do wiary, aby na taką świetność mógł sobie pozwolić jedynie dzięki zarobkowi z handlu. Gdy na miejscu rudery ciotki Toni Roddone stanęło granitowe domostwo, wygodne i pańskie, pogłoska o skarbie tak się utwierdziła, że prawie wmieszały w nią władze. Piotr płacił rzemieślnikom złotemi pieniędzmi, marengami, bitemi przez Napoleona III w 1855 roku i ten szczegół wprost wskazywał jako rzecz pewną ową pogłoskę, którą jeszcze na domiar okropnie rozdymano i przesadzano. Mówiono o tem dużo śród panów i ludu, plotka dotarła aż do Cagliari i Sassari, dostała się do pism sardyńskich i została powtórzona nawet w niektórych dziennikach włoskich. Nie wymieniano nazwiska szczęśliwego spadkobiercy i nie wspominano o niezbyt czystem pochodzeniu skarbu, ale tymczasem gadka się rozpanoszyła na dobre w Nuoro i Piotr był bardzo zadowolony.
Niejeden złośliwy principale mówił: — Ba, kradzione pieniądze!... Kumoszki rozsiewały ubliżające bajki, mówiąc, że ciotka Tonią przed śmiercią odkorkowała bańkę, z której wymknął się duch Peppedu Roddone, aby pokazać siostrzeńcowi miejsce, gdzie ukrył był skarb. A teraz błądzi, gwiżdżąc, w powietrzu z ognistemi łańcuchami, przykutemi do nóg.
Piotr kpił sobie z tego wszystkiego, lękał się tylko, by podobne brednie nie doszły do uszu Marji i nie wywołały jej pogardy.
W ostatnich dniach czerwca oświadczył się formalnie o rękę młodej wdowy po Franciszku Rosanie.
Noinowie zażądali ośmiu dni czasu do namysłu, a Marja oświadczyła wręcz, że nie chce słyszeć o niczem. Historja o skarbie, która budziła w niej dawne wspomnienia, nie wpływała teraz na jej zdanie.
Bogate nabytki Piotra kruszyły otwartą opozycję ciotki Luizy, ale dobrze urodzona pani miała inne, bardziej delikatne powody, by nie dać się pokonać Przez osiem dni toczyły się długie i namiętne walki i dyskusje między Marją i ciotką Luizą a wujem Mikołajem, który za wszelką cenę chciał przyjąć Piotra za zięcia.
Możeby Marja się zgodziła, gdyby matka była jej pomogła, i może byłaby nawet uradowana, pomimo swych czarnych poglądów na małżeństwo, ale namowy ojca nie dawały jej dostatecznej siły do zwalczenia ostatniej zapory próżności.
Gdy swat zgłosił się po odpowiedź, usłyszał najuprzejmiejsze, ale ciężkie jak skała nie.
Marja poczuła jakby pewien smutek i pustkę, gdy swat odszedł z głową spuszczoną pod brzemieniem upokorzenia. Piotrowi zdawało się, że umiera; wróciły znowu zapomniane już cierpienia, tylko w wyższym jeszcze stopniu. Owo nie spadło mu na plecy naprawdę jak skała i zmiażdżyło go.
Nie, nie! Co za nie? Dlaczego nie? dlaczego? Czy to możliwe? Jak to się stać mogło? Czyż podobna, aby się łudził do tego stopnia? A wesołość, z jaką go przyjmowała, a jej wymowne spojrzenia? więc znowu go oszukiwała, i dzisiaj i zawsze? Co zrobi teraz. Na co mu bogactwo? co mu przyjdzie z winnicy, którą kazał uprawiać i sam uprawiał jak ogród, na co mu grunta, które pootaczał murem, by stworzyć z nich piękną tamkę, na co prawie wykończony, pański dom, do którego wierzył, że wprowadzi Marję?
Nagłe i nieoczekiwane rozwianie się wieloletnich i trawiących marzeń unicestwiło go, poniżyło głęboko. Myśl jego, taka jasna, wesoła i pewna siebie przed paroma jeszcze godzinami, okryła się gęstą mgłą, tajemny głos sumienia wznosił się, wznosił, rósł potężnie, grzmiał, i teraz nie jedno, ale wszystkie uczucia, zdumione, słuchały go. Głos mówił tylko jeden wyraz: kara — a uczucia boleśnie zdziwione gubiły się w brzmieniu strasznem i tajemniczem tego wielkiego słowa.
Jednakże pomału wróciły do zwykłego biegu, a nawet uległy jakby gwałtownej reakcji.
Piotr zaklął i zbuntował się. Nadludzkim wysiłkiem, gdy minęło pierwsze oszołomienie, uspokoił się i uśmiechnął z własnej słabości. Ostatecznie nie stracił nic, powinien tylko skończyć swoje dzieło tak, jak je swojego czasu zaczął. To też następnej niedzieli poszedł do Marji, skoro zobaczył ciotkę Luizę i wuja Mikołaja, wchodzących do kościoła na mszę o dziesiątej rano.
Ubrał się wspaniale, wyglądał elegancko i był blady. Pchnął bramę Noinów po cichu i wszedł śmiało do kuchni. Zobaczywszy go znienacka, Marja zbladła i przeraziła się trochę; była sama w domu i przygotowywała smutnie obiad, myśląc właśnie dosyć uparcie o Piotrze. Od kilku dni smutek jakiś nurtował ją i ściskał za gardło; miała wrażenie, że złożyła jakby ślub zakonny, że pochowała się żywcem, kiedy najpiękniejsza młodość rozpala jej krew potężnem pragnieniem nieznanego szczęścia, wymarzonego może, a niedoświadczonego nigdy.
Tegoż właśnie ranka, słuchając cichej mszy, wcisnęła się w ciemny kąt z płaczem i błagała o łaskę, której ustami wyrazić nie potrafiła, ale o którą serce się dobijało z jękiem:
— Najświętsza Panienko Różańcowa, miej litość nademną, daj mi zapomnieć, albo ukój mnie choć trochę. Zrób, żeby on się nie czuł dotknięty moją odmową, żeby mnie kochał jeszcze.
Pocieszyła się nieco modlitwą, lecz w gruncie nie mogła znaleźć spokoju, nie wiedziała, czy się martwi, czy się nie martwi odmową, czy pragnie, aby oświadczy! się po raz wtóry i czy go wtedy przyjmie, czy też nie.
Chciałaby i nie chciała; jakiś wstręt niewytłumaczony zmuszał ją nieświadomie do odepchnięcia myśli o połączeniu się z Piotrem, ale serce się krwawiło. Było w niej jakieś głębokie rozdwojenie, jej jaźń dzieliła się na dwie walczące ze sobą istoty, które się ranił boleśnie.
— Dzieńdobry, Marjo! — rzekł, wchodząc Piotr.
— Dzieńdobry — odpowiedziała cicho i nieśmiało.
Stała przed kominem w wełnianej spódnicy w szare i białe paski, z zakasanemi rękawami od koszuli, w obcisłym kaftaniczku i boso.
Gdy spostrzegła Piotra, wsunęła nogi w czarne pantofle i podeszła do niego, ukrywając wzruszenie. Drżała jednocześnie z lęku i radości, a widząc, że Piotr nie wie jak zacząć, uśmiechnęła się, by go ośmielić.
— Zbliż się — rzekła, gdy wciąż stał na progu, wypełniając całe drzwi swą wytworną postacią.
— Czy jesteś sama? — zapytał, przyglądając jej się bacznie.
— Tak. Czy chcesz się widzieć z ojcem.
— Nie, mam interes do ciebie.
— A więc zbliż się i siadaj.
Podsunęła mu krzesło do drzwi; podszedł, ale me usiadł, patrząc to tu, to tam.
W kuchni panowała miła atmosfera czystości, cegły były zlane wodą, a okno zamknięte od słońca. Na kominie garnki mruczały cichym szeptem, który jest poezją, a raczej muzyką domowego ogniska, pieśnią głęboką i pobożną spokojnych rodzin, a błękitna para rozsiewała ciepły zapach duszonego mięsa.
Ten rodzinny nastrój, pełen wspomnień i spokoju, ośmielił Piotra. Czy możliwe było zresztą, żeby go Marja odtrąciła tu, właśnie tu, gdzie go tak bardzo kochała?
— Marjo, — zaczął, zakładając na krzyż ręce — wiesz, dlaczego przyszedłem. Po wszystkim, co zaszło, nie powinienem już stawać na twojej drodze, ale widzisz, do czego mnie doprowadziłaś...
Nie, to nie on błagał łaski, ale ona sama, która spuściła oczy i milczała.
— Nie, — ciągnął dalej Piotr po krótkiem milczeniu — nie byłbym nigdy uwierzył, że po tak długiem wyczekiwaniu i pracy, po wszystkiem co się stało... — A widząc, że twarz Marji spochmurniała, poprawił się nagle: — Nie robię ci żadnych wyrzutów; słuchaj, przeszłość jest przeszłością, i jeżeli mnie nie kochasz, nigdy już o tej przeszłości nie wspomnę... Wiem, że wina była nietylko po twojej stronie, i ostatecznie uznaję powody, które ci nie pozwalały zostać moją żoną. Ale dziś czasy się zmieniły, nie jestem biedny, zajmuję stanowisko, którego mi niejeden zazdrości i niema już powodu do odtrącania mnie.
Marja, jakkolwiek ciągle stała w pozie pełnej pokory, nie okazywała zbytniego przejęcia, a on z rękami na poręczy krzesła, trochę pochylony, czekał nadaremnie odpowiedzi.
— Wiem dobrze, że nie będziesz wspominała przeszłości — zaczął znowu. — Gdyby należało myśleć o niej, — powtarzam zawsze bez wyrzutu, — Marjo, byłbym daleko stąd. Nie oglądajmy się więc na przeszłość. Przypomnę ci tylko, że twoja matka, wychodząc za twojego ojca, nie patrzyła zapewne, czem on był przedtem. W dodatku był jeszcze obcy...
Marja podniosła żywym ruchem głowę, zaciskając wargi.
Prawdziwie Piotr niedobrą drogę obrał, spostrzegł się jednak w porę i zmienił taktykę.
— Zostawmy to — rzekł. — Mam nadzieję, żeś się nie obraziła. Ja nie dbam o te rzeczy i tylko mówię o nich dla przykładu. Kocham cię jak dawniej i jestem prawie pewny, że i ty mnie kochasz, że i ty pamiętasz... Niepodobna, abyś mnie odrzuciła... teraz, kiedy cię kocham od siedmiu lat i pracuję dzień i noc, chcąc ci dostarczyć wszystkiego, czego możesz potrzebować, ażeby świat nie zganił twego wyboru. Jestem pewny, że mnie kochasz i chcesz; może mnie odtrąciłaś, żebym nie myślał, że teraz mnie przyjmujesz, dlatego, że jestem bogaty; ale ja ci powiem: Marjo, znam cię dobrze, kocham cię, ty mnie kochasz, co nas świat obchodzi? Zresztą, gdybym wiedział, że wychodzisz za mnie dlatego, że jestem bogaty, a wtedy mnie rzuciłaś dlatego, że byłem biedny... w takim razie... Ale mniejsza o to, wiem, co chcę powiedzieć...
— Nie, powiedz, powiedz! — krzyknęła Marja, uderzona. W myśli zdumiewała ją głęboka i prawie dziecinna wiara Piotra. Czy miał ją za tak dobrą, pomimo wszystkiego, co zaszło? I czy miała prawo zostawić mu to złudzenie?
— Nie zna mnie dobrze, — pomyślała — ale musi mnie bardzo kochać, jeżeli, pomimo wszystko ma jeszcze takie o mnie wyobrażenie!
— Gdybym to wiedział, — rzekł — nie byłoby mnie tu z pewnością!
— A więc myślisz, — rzekła Marja gwałtownie że Franciszka Rosanę, Panie świeć nad jego duszą! zaślubiłam z miłości?
— Nie wiem, nie poruszajmy przeszłości — odpowiedział z widocznym bólem. — Zresztą byłaś taka młoda wówczas; nie rozumiałaś dobrze, co robisz. Dziś byś tego nie uczyniła...
— Bóg to wie — rzekła Marja sama do siebie. Zamyśliła się, czy mu to powiedzieć na głos, czy nie rozwiać jego złudzenia, okazać się raz nareszcie w całej nagości swego charakteru i powiedzieć mu. — Idź, idź! gdybyś ty wiedział, jaka ja jestem w istocie!
Ale nie powiedziała nic. Znała poświęcenia egoizmu i dumy, które innym na nic się nie przydają. Zresztą Piotr nie dał jej czasu do zdecydowania się. Zbliżył się i chwytając jej ręce, spojrzał jej w oczy głęboko.
— Słuchaj, — rzekł zduszonym głosem — nie mówmy o rzeczach zbytecznych. Albo mnie chcesz, albo nie chcesz. Ale odpowiedz odrazu. Jeżeli powiesz: nie, pójdę natychmiast, pójdę tak daleko, ze jak Bóg na niebie, nie usłyszysz już nigdy mego imienia. Jeżeli powiesz tak... o! Marjo, zobaczysz, że nie pożałujesz. Nie odtrącaj mnie; wiem, że nie byłaś nigdy szczęśliwa, wiem, że potrzeba ci szczęścia, jakiego nigdy nie zaznałaś. (To prawda, pomyślała Marja, wzruszona.) Czy możliwe, abyś była tak okrutna, względem siebie samej? Czego mi brak dzisiaj? Świat już nie powie nic, a ja zrobiłem tyle, tyle, tyle, trawiąc moją młodość bez miłości, byle móc cię zadowolić, byle móc dotrzymać danego przyrzeczenia. A ty zapomniałaś o wszystkiem! Czy podobna, Mąrjo, żebym się tak długo łudził, a ty i, żebyś zapomniała o wszystkiem? Te ściany, to ognisko, czy ci nic nie przypominają? Wtedy mówiłaś, że mnie zawsze będziesz kochała, że będziesz czekała mnie aż do dnia, w którym będę cię mógł kochać wobec całego świata! A teraz, teraz kiedy przychodzę, z tem, czego było potrzeba, teraz, gdy zapominam o wszystkiem, co zaszło... ty teraz, Marjo, mnie odrzucasz, nie masz litości, jak nie miałaś nigdy... a ja dla ciebie przeszedłem przez piekło w życiu, i dałbym duszę, aby cię posiąść! Marjo, Marjo, Marjo!...
Marja płakała. Wspominając wszystkie minione cierpienia, poczuła wreszcie, jak bardzo kochała i jak jeszcze kocha Piotra i płakała ze słodyczy niewysłowionej, a jednak bolesnej.
— Przemów nareszcie — rzekł Piotr, potrząsając nią lekko, i sam wzruszony.
— Nie trzeba tak rozpaczać! Wystarczy powiedzieć jedno słowo. A może masz jaki ważny powód, żeby się tak zachowywać?
Zaprzeczyła opuszczoną głową. Ale Piotr położy jej rękę na czole i zmusił, aby podniosła oczy i spojrzała na niego.
Zzewnątrz, zdaleka, w rozpalonem błękitnem powietrzu lipcowem dochodziły dzwony Podniesienia; wewnątrz rosół wykipiał z garnka, przelewając się na komin i sycząc, ale Marja nie słyszała i nie widziała nic. Zasłona tęczowa i błyszcząca drżała przed jej oczami; była pokonana, zwyciężona na zawsze. Tylko przyzwoitość, tylko godność wdowy nie dały jej złożyć głowy na sercu Piotra i wypłakać swobodnie wszystkich łez, jak dziecku.
Piotr czuł to i przyglądał się jej w zamyśleniu, pytając sam siebie, czy wszystko to, co zaszło od ich ostatniego spotkania, nie było tylko długim i smutnym snem?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.