Poco przyjechali?
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poco przyjechali? |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom III Drobiazgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do niechlujnej i ciasnej hotelowej izdebki na trzeciem piętrze wszedł znajomy nam pan Mateusz, w towarzystwie Moszka, dość przyzwoicie odzianego i ostrzyżonego, choć prowincjonalnego faktora.
— To pan tu mieszka? — zaczął Żydek.
— Tu, kochanie, z poczciwym Leonkiem. Trzeci już raz zmieniam lokal przez tego łotrzyka Józia, który mi nie powiedział odrazu, że są numera po pięć złotych. Nie wiem nawet dlaczego...
— Pięć złotych — powtórzył Moszek — a kto płaci?
— Ja z Leonkiem...
— Ny, ny!...
Pan Mateusz zmieszał się, usłyszawszy wykrzyknik.
— Powiedz mi, drogi Moszku — rzekł — ile też ten chłopiec wywiózł z domu?
— Ile?... tyle, ile mu stary dał: sto rubli. Ale on już teraz nic nie ma, bo i pieniądze stracił, i rzeczy posprzedawał...
— Posprzedawał, mój Boże! A mnie mówił, że są u jakiegoś przyjaciela... Z niego już nic nie będzie! Siądźże, kochany Moszku, ot tak. Poczęstowałbym cię cygarem...
— Już ja pana sam poczęstuję, ale z przeproszeniem kopiejkowem, bo takie tylko palę — przerwał Moszek, dobywając paczkę cygar i podając jedno z nich panu Mateuszowi.
— Stokrotnie dziękuję! No, moje dziecko, a ile też wywiózł z domu kochany Marek?
— On?... On za pszenicę wziął trzysta rubli, za groch pięćdziesiąt, za żyto sto dwadzieścia, razem czterysta siedemdziesiąt. Pani zostawił dwadzieścia pięć...
— Czy tylko pewno?...
— Jak nie ma być pewno? przecież zmieniała dwadzieścia pięć rubli u Szmula, a ten papierek był nie jej, bo za krowę od Icka wzięła dwa papierki po dziesięć rubli, a za gęsi pięć jednorublowych.
— Aha! A poczciwy Antoni?...
— On od pana na pewno nie będzie pożyczał, bo wziął od kasjera trzy tysiące rubli, i jeszcze kazał przygotować drugie trzy tysiące rubli na wezwanie — nu, i swoich z biurka coś musiał ruszyć.
— Kochanek! będzie robił duże sprawuneczki... A tenże Władysław serdeczny?
— Kto go wie! — mruknął niechętnie Moszek. — On kasjera nie trzyma, pieniędzy nie pożyczał i zboża nie sprzedawał, to trudno wymiarkować, choć... bo ja wiem? musiał wziąć ze dwa tysiące rubli.
— Bieda z tymi ludźmi! — westchnął Mateusz. — A o innych tam nic nie słyszałeś, kochanie?
— Trochę. Pan Józef zgrał się w karty i będzie potrzebował; pan Tomasz kupuje młocarnią i także będzie potrzebował, ale chyba nie zaraz.
— Poczciwy Moszku! — zawołał rozrzewniony gospodarz izdebki — jak to dobrze, żeś i ty za nami przyjechał na wystawę...
— Wiem, wiem — odparł Moszek. — Ny, ale jak pan zrobi z tym zegarkiem?
— Kiedy to... widzisz... jakoś po sąsiedzku nie wypada... A przytem mało wart — bełkotał pan Mateusz — jak cię kocham!
— Panu dobrodziejowi z sąsiadami nie pierwszy raz handlować, a zegarek z dewizką wart sto dwadzieścia rubli, jak obwarzanek za grosz, na moje sumienie.
— Słuchaj, Moszku — rzekł pan Mateusz stanowczo — dam czterdzieści pięć rubli, ale pod dwoma warunkami. Naprzód, żeby nikt o tem nie wiedział, a powtóre, żeby mi ten robaczek wystawił kwit, jako w dniu 1 października r. b. sprzedaje mi go za pięćdziesiąt rubli. Odda pieniądze na czas, to i ja oddam zegarek; nie odda, tom go kupił i basta!
W tej chwili zadudniły schody i we drzwiach zadymionej izdebki ukazało się czterech mężczyzn. Byli to panowie: Marek, Leon, Władysław i Antoni.
WŁADYSŁAW (do Mateusza). A cóż? byłeś sąsiad na wystawie?...
MATEUSZ (zakłopotany). Ja... tego... właściwie...
ANTONI (do Mateusza). Wstydź się, sąsiedzie! o tyle mil przyjechałeś, za parę dni zamykają wystawę, a tyś nie był jeszcze.
MATEUSZ. Brak czasu... brak zdrowia... Przytem sąsiedzi macie stałe bilety...
MAREK. Tak, ale płacimy za nie po cztery ruble; zapłać i ty, to będziesz miał...
MATEUSZ. Wolałbym chwilowy, ale nie wiem, gdzie kupić...
MAREK. W kasie, w kasie, przy wejściu.
MATEUSZ. Nie wiem, czy trafię...
LEON. To już ja sąsiadowi dam swój bilet na dziś.
MATEUSZ. Nie wiem, jakby się tam dostać...
LEON. Dorożką pierwszej klasy, za pół rubla...
MAREK. Albo drugiej za dwa złote.
ANTONI. Można i omnibusem za dwadzieścia groszy pod sam gmach prawie...
WŁADYSŁAW. A nawet za dziesięć groszy na plac Aleksandra, stamtąd zaś kilkadziesiąt kroków piechotą.
MAREK. No, ale idźmy już na obiad, a potem może się znowu zejdziemy na wystawie...
LEON. Najlepiej przy restauracji (do Mateusza). Oto mój bilet...
MATEUSZ. Uprzejmie dziękuję! (cicho do Leona) A czy niema tam znowu jakich wyderkafów?
LEON (cicho do Mateusza). Jeżeli są znajome damy, wypada zawsze postawić szampana... Czybyś sąsiad nie był łaskaw... parę rubli, bo inaczej będę musiał... zegarek...
MATEUSZ (cicho). Nie mam... jak cię kocham!...
MAREK. Idźmy raz na ten obiad! Panie Mateuszu, pójdź z nami...
MATEUSZ. Sąsiad taki łaskaw...
MAREK (cicho do Mateusza). Po obiedzie pogadamy parę słów na osobności, bo...
MATEUSZ. Hum!... rozumiem... owszem, ale z bardzo króciuteczkim terminem.
∗ ∗
∗ |
Po skromnym obiadku, w ciągu którego pan Marek, podbudzony nadzieją uzyskania kilkuset rubli pożyczki, zdwoił porcją zupy, a potrajał porcją sztuki mięsa, pieczeni i leguminy, poczciwy Mateusz wybrał się wreszcie na wystawę. Świeżo mając w pamięci przepisy co do omnibusów, oszczędny ten człowiek uplacował się niedaleko poczty, zatrzymywał każdy przejeżdżający wehikuł i zapytywał każdego konduktora:
— Czy do wystawy, moje dziecko?
— Do wystawy, niech pan siada — odpowiadał konduktor, szczękając dzwonkiem i otwierając drzwiczki.
— Jeżeli tak, to jedź z Bogiem, serce — kończył pan Mateusz, cofając się na swoje stanowisko i oczekując nowej zdobyczy.
Nadjechał wreszcie jakiś mocno nadwerężony klekot.
— Hola! hola! czy na wystawę jedziesz, kochanku?
— Nie, panie, ale w tamtą stronę — odpowiedział konduktor, człowiek, który w południe miał minę dziada, a nad wieczorem rozbójnika.
— Jadę z tobą! — zawołał pan Mateusz i siadł do honorowego przedziału z akcentem osoby, przynoszącej zaszczyt rodzajowi ludzkiemu.
Omnibus toczył się zwolna, a znajomy nasz, rozmyślając zapewne o wystawie, spoglądał to na ulicę, to na obdartego konduktora, to wreszcie na jedynego współtowarzysza Żyda o fizjognomji poważnej i inteligentnej. Znudzony wreszcie milczeniem, zaczął:
— Pan starozakonny zapewne handlujący?
Pan starozakonny skrzywił się i odparł:
— Bynajmniej!
„Co u djabła, czem on jest?“ — pomyślał oszczędny człowiek, a potem dodał głośno:
— Więc zapewne kupiec?
— Bynajmniej! — odparł interpelowany.
Ta odpowiedź zaniepokoiła już Mateusza, chwytając się więc ostatniej deski zbawienia, spytał:
— Więc... może z zagranicy?...
— Bynajmniej! Ja mam swoją wieś...
Twarz oszczędnego człowieka rozjaśniła się.
— Jakże szanownemu panu idzie na gospodarstwie?
— Zwyczajnie jak nam obywatelom, źle. Pierwszego roku wszystkie pola zasadziłem burakami, ale coś padło i buraki wyginęły. Na drugi rok zasiałem pszenicę, ale się nie udała, na trzeci wszystko ugorowałem, i znowu nie było zysku, a na czwarty wszystko chłopom sprzedałem, i nawet nie było czem długów popłacić! Och!...
— Szanowny pan zapewne tylko sobie dworek zostawił?...
— Co mi po dworku, kiedy w nim nic niema?... Sprzedałem i dwór.
— Więc pan dobrodziej teraz nie ma wsi?
— Tak jakbym miał, bom już miał; u nas, u obywateli, choć kto sprzeda, zawsze rachuje się, że ma.
— Teraz pan zapewne do handlu powrócił?
— Niech Bóg zachowa! Ułatwiam drewniane i okowiciane interesa moim sąsiadom i jadę właśnie na Solec dowiedzieć się o belki... A pan? — ciągnął dalej — czy pan jakiej kondycji szuka?...
— Nie, ja sam jestem właścicielem ziemskim.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł były właściciel, dotykając czapki. — Człowiek, jadąc omnibusem, szczególniej w tę stronę, zawsze spotyka tylko samą prostotę...
Wehikuł stanął.
— To stąd już niedaleko, kochanku, do wystawy? — pyta pan Mateusz konduktora, wysiadając i płacąc.
— Stąd?... Ba, to się panu przyśniło! przecież tu Szulec, a wystawa na Ujazdowie.
— Gdzież plac ten... ten... Aleksandra?
— Oooo!... — dziwi się konduktor. — Plac tam na górze, będzie z pół wiorsty drogi.
— Boże miłosierny! cóż się to stało?
— Szkoda, że pan nie wysiadł koło straży — wtrąca starozakonny obywatel.
— Nie znam miasta!... nic nie wiem!... wszyscy mnie oszukują! — biada pan Mateusz, rozmyślając nad sposobem powrotu na właściwą drogę.
Rada w radę, postanowiono, aby zmartwiony podróżny wsiadł do jadącego ku miastu omnibusa, i surowo upomniano konduktora, aby około straży pasażera wysadził.
Jak rzekli, tak się stało. W dziesięć minut pan Mateusz był w oznaczonym punkcie, skąd po małej chwili dostrzegł pędzący i naładowany omnibus.
— Hola! hej! a czy na wystawę?
Konduktor kiwnął głową i wskazał panu Mateuszowi małą, ślizgą i okrągłą ławeczkę, umieszczoną z tyłu powozu, gdzie jednym skokiem dostał się nasz przyjaciel.
— A ile się płaci za to miejsce? — zapylał konduktora.
— Dwadzieścia groszy.
— Co? dwadzieścia groszy za to łoże Madejowe i za kawałek drogi?
— Taki kurs, my dojeżdżamy do wystawy.
— A niechże was tu Pan Bóg kocha! — zaklął pan Mateusz i wyskoczył z siedzenia tak nieszczęśliwie, że kozła na bruku wywrócił.
Zrobił się gwałt, litościwi przechodnie podnieśli pacjenta, wsadzili w dorożkę, i dowiedziawszy się o mieszkaniu, odesłali na koszt odbierającego.
∗ ∗
∗ |
Nadszedł wieczór, a strudzeni bieganiną pozostali znajomi nasi zasiedli do kolacji, bawiąc się mniej więcej następującą rozmową:
WŁADYSŁAW. No, niema co mówić, udała się wystawa.
MAREK. W każdym razie nie lepsza od wiedeńskiej (do warszawiaka). Co... panie?...
WARSZAWIAK. Ale gdzież znowu, sto razy lepsza!
ANTONI. Pan był na wiedeńskiej?
WARSZAWIAK. To jest... tak jakbym był.
WŁADYSŁAW. Więceś pan nie był?
LEON i MAREK (razem). Ale!... jakże!...
WARSZAWIAK. Właściwie... ale tego... Jeździłem wtedy do Częstochowy, tam i napowrót, i słyszałem od takich, co byli.
ANTONI i WŁADYSŁAW (razem). Aha!
MAREK (do garsona). Dasz, gapiu, czy nie dasz te kaczki?...
MARKIER. Zaraz się upieką, jaśnie panie.
MAREK. Więc dajże nam tymczasem po porcji polędwicy i parę butelek czerwonego.
ANTONI. Sąsiedzie! sąsiedzie!
MAREK (z gniewem). Cóż u djabła monitujecie mnie jak dzieciaka? Przecież jest tu z nami warszawiak, którego musimy uczcić. Nieprawdaż?
LEON i WARSZAWIAK (razem). Prawda! prawda!...
WACIO (do Marka). Tatku! niechże mi tatko kupi te pistolety od Jachimka...
MAREK. Cierpliwości, moje dziecko! Wracając jednak do wystawy, wiecie co... że to jest wierutna blaga! Czy nie prawda, panie warszawiaku?
WARSZAWIAK. Prawda! prawda!
WŁADYSŁAW. A toż dlaczego, mój panie?
MAREK. Dlatego... no dlatego, że niema z niej pożytku...
ANTONI. To zależy. Ja z niej wywożę buhajka, młocarnią i lokomobilę.
WŁADYSŁAW. Ja żniwiarkę i pług Cichowskiego.
ANTONI. Moja pani nabrała gustu do jedwabników...
WACIO. A ja do pistoletów.
MAREK. Cicho, Waciu, kiedy starsi mówią.
WŁADYSŁAW. Dowiedziałem się przytem o nowych odmianach zboża, kupiłem kilka książek, a Dobrski nasunął mi myśl badania gruntów naszego powiatu.
ANTONI. Tak jak mnie Zamojski projekt folwarcznej szkoły.
WŁADYSŁAW. A mojej żonie pani Huba nowe naczynia do gospodarki mlecznej.
ANTONI. Wybuduję przytem kilka betonowych domów dla czeladzi.
GARSON. Sześć polędwic, butelka wina, cztery kaczki.
MAREK. Dawaj! dawaj!... oto się uraczymy.
ANTONI. Panie Marku!
MAREK (przerywa). Wracając tedy do wystawy... jakim wy u djabła sposobem doszliście do tylu nowości? bo co ja, to niech mnie piorun trzaśnie, na wszystko patrzyłem, ale jakoś nic... (Nalewa wino). W ręce twoje, panie warszawiaku. Kochajmy się!
WARSZAWIAK, WACIO i LEON. Kochajmy się!
WŁADYSŁAW. Wracając do wystawy, radziłbym sąsiadowi notować.
MAREK. Waciu! będziesz jutro notował, pamiętaj. Pyszna kaczka.
WACIO. Zaraz zapiszę pistolety.
MAREK (nalewając kieliszki). A teraz, panowie... zdrowie mojego nieboszczyka barana...
WARSZAWIAK, LEON, WACIO. Niech żyje!
LEON. A teraz... możebyśmy zdrowie warszawianek?...
WARSZAWIAK, MAREK, WACIO. Niech żyją!
WŁADYSŁAW (do Antoniego). Ciekawym, co za jeden jest ten warszawiak, który, na honor! nawet widelca i noża porządnie trzymać nie potrafi?
ANTONI (do Władysława). Musi być jakiś szubrawiec, bo go Leon przedstawił jako swego przyjaciela, a Marek... zawsze ten sam Marek, zaznajomił go nawet z żoną i córką.
MAREK (rozrzewniony). Panowie! wypiłem na cześć mego barana, ale nie śmiejcie się. Był to baran... ach!
ANTONI. Nic osobliwego.
MAREK (z wyrzutem). Nic?... Bodaj tak!... Tłusty jak cielę, ogon... ehe! odkąd żyję, nie widziałem takiego ogona, a rogi... rogi, jak u wołu! Sam stworzyłem taką rasę...
WŁADYSŁAW. W jakiż to sposób?...
MAREK. W jaki?... W tem sekret! Na nic pasza, na nic krzyżowanie, wszystko na nic, bo... bo ja wynalazłem nowy zupełnie sposób...
ANTONI. Ciekawym?
MAREK. To nie dosyć, żeś sąsiad ciekawy, ale... ale dajcie mi wprzód słowo, że mnie nie zdradzicie, — wszyscy co do jednego!
WARSZAWIAK, LEON i WACIO. Słowo! słowo honoru!...
MAREK. Otóż tedy, czy wiecie, w jaki sposób wytworzyłem mego barana?
LEON. Przez pomieszanie.
WARSZAWIAK. Przez...
MAREK. Przez... zapatrzenie! Jego matka stała dwa tygodnie w cielętniku.
ANTONI (do Władysława). No, chodźmy już.
WŁADYSŁAW (do Marka). A nie zapomnij sąsiad notować. Adieu!
MAREK. Wacuś!... a... a nie zapomnij tam jutro notować (do Antoniego i Władysława). Tylko mnie nie zdradźcie.
∗ ∗
∗ |
Na drugi dzień cała rodzina Marka, około jedenastej, znalazła się przy wejściu na wystawę. Otyły jegomość miał minę bardzo uroczystą i co chwila przywoływał do siebie Wacia, dźwigającego spory katalog i ołówek.
MAREK. U Goldenrynga pięć chorągiewek... Waciu, pisz go!...
HELENKA. Ależ, papo...
MAREK. Maszyniści chodzą w ceratowych kapeluszach i szafirowych koszulach. Wacek, pisz!
HELENKA. Ależ, tatku, kto zapisuje takie drobiazgi?...
MAREK. Jakie drobiazgi?... albo maszynista to drobiazg?...
HELENKA. Myślę, że lepiej byłoby zanotować kilka książek gospodarskich, oto właśnie są tu.
MAREK. Masz racją, moja córko. Idźmy tam! (zbliżają się do szafki z książkami).
WACIO. Heluniu... spojrzyj-no! No... Noël z Pa... z Paryża... Czy to ten, co z Chapsalem gramatykę francuską napisał?
HELENKA. Mój Boże! Waciu... co też ty wygadujesz?
MAREK (czyta). Po... ra... Parownik gorzelniczy...
HELENKA. Papo... to jest: Poradnik gorzelniczy...
MAREK. Pisz, Waciu! Poradnik gorzelniczy, sześćdziesiąt kopiejek, okładki żółte...
HELENKA. Waciu! przecież żółte pisze się przez o kreskowane...
MAREK. En... cy... klo... pejda... pedyja... handlowa... Smaruj go! Dwa ruble, okładka pomidorowa...
HELENKA. Naco tatkowi ta encyklopedja?
MAREK. Jakto naco? wszystko się przyda... Pisz, Wacuś.
PANI MARKOWA. Dałbyś, ojcze, spokój chłopcu. On przecie nie poto tu przyjechał, ażebyś go dręczył pisaniem.
MAREK. To prawda! no, ale cóż będziemy robili? Aha! ha!... pójdziemy do restauracji, a może kogo znajomego spotkamy.
Familja rusza, Wacio przypomina o pistoletach, a tymczasem w drodze nawijają się panowie: Antoni i Władysław, zaciekle dysputujący o wołach. Powitania, uściski i wspólny marsz do restauracji, dokąd przybywszy, pan Marek zapytuje dam, co sobie podać rozkażą? Helenka dziękuje za wszystko, mama zaś oświadcza się za limonadą gazową.
MAREK. Hola! numer trzeci. Butelkę limonady gazowej...
MARKIER. Zabrakło, proszę pana.
PANI MARKOWA. Więc wody sodowej.
MARKIER. Kiedy już wyszła, proszę łaski pani.
MAREK. No, to daj mi tymczasem parę kufli piwa.
MARKIER. Jeszcze nie przywieźli, proszę pana.
Pan Marek irytuje się, a tymczasem do restauracji nadchodzą panowie Leon i warszawiak w towarzystwie wysokiej, śniadej brunetki, w tyrolskim kapeluszu. Dwaj młodzieńcy, dostrzegłszy sąsiadów i damy, szybko opuszczają piękną nieznajomą, która znika w tłumie, a sami zbliżają się do namiotu.
HELENKA. Aaa... jakżeśmy szczęśliwi! Właśnie rozmawiamy o tem, dlaczego Warszawianka na konkursie upadła — może więc panowie nam objaśnią.
WARSZAWIAK. To możeby pan Leon...
LEON. To możeby pan Feliks...
HELENKA. Uważam, że dla panów kwestja żniwiarek jest dość kłopotliwą, więc może mi panowie objaśnią, skąd się bierze woda w fontannie?
WARSZAWIAK. Doprawdy... trudno...
LEON. Tak... to jest...
HELENKA. Czy niema tu gdzie afisza w tych okolicach? chciałabym wiedzieć, co dziś grają w... Jakże się nazywa?
LEON. W Eldorado?... „Życie paryskie.“
HELENKA. Ślicznie dziękuję!
WACIO. Tatku! ja obejrzę pistolety...
HELENKA. Poproś panów z sobą, Waciu, to ci lepiej objaśnią.
LEON i WARSZAWIAK. E... e... e...
WACIO. Chodźmy! chodźmy! (wychodzą).
ANTONI. Winszuję pani, zrobiłaś to, czegoby żaden z nas nie potrafił.
HELENKA. Zato będę panów prosić o parę objaśnień. Czy pług-samochód przydałby się na naszem gospodarstwie i ileby kosztował?
ANTONI. Naturalnie! Co zaś do ceny, ta, jeżeli się nie mylę, wynosi osiemnaście rubli.
MAREK. Przejdę się trochę po wystawie; zaczekajcie państwo na nas.
PANI MARKOWA. Pójdę i ja.
WACIO (przybiega zaperzony i mówi cicho do ojca) Tatku! niech mi tatko da kilkanaście rubli...
MAREK. Naco ci, mój synu? Mam tylko dwadzieścia pięć.
WACIO. Niech tatko da, a wieczór dopiero się tatko ucieszy!... (Bierze pieniądze i odchodzi w jedną stronę, a rodzice w drugą).
HELENKA. Niech panów to nie dziwi, że się pytam o rzeczy, obchodzące tylko mego ojca, ale chciałabym mu zrobić niespodziankę. Otóż przechodząc do żniwiarki, jaką też panowie uważacie za najlepszą?
ANTONI i WŁADYSŁAW (razem). Merveilleuse... Wooda...
HELENKA. To lepsza Wooda, bo tańsza... A czy jedwabniki korzystnie będzie u nas hodować?
WŁADYSŁAW. Próbuj pani, wszak macie dębinę (Państwo Markowie wracają).
PANI MARKOWA. Patrz, Heluniu, jaki zrobiłam sprawunek: tuzin chustek z widokami wystawy.
HELENKA. Ja nie zrobiłam sprawunku, ale jeżeli mi tatko da... tak ze siedemset rubli, to kupię czterokonną młocarnię z maneżem, żniwiarkę i pług-samochód.
PANI MARKOWA. Przytem znalazłam cudowne dwa ogłoszenia: o amerykańskich kroplach od bólu zębów i o perfumach Ylang-Ylang...
ANTONI. Ba! jak uważam, to i kochany sąsiad coś kupił...
MAREK. Bąka kupiłem!... powiadam wam, cudowna rzecz, szkoda tylko, że go jeszcze puszczać nie umiem.
WACIO (przybiega). Tatku! tatku!... niech się tatko cieszy! Te pistolety co to od Jachimka, kosztują sto rubli, ja kupiłem za pięćdziesiąt.
MAREK. Gdzież one są?
WACIO. Dopiero będą wieczór; ten warszawiak przyniesie je do nas, bo teraz nie można... Ale niech się tatko nie boi, bo dałem już dwadzieścia pięć rubli zadatku.
ANTONI. Komu?...
WACIO. A temu panu warszawiakowi, bo on się zna...
MAREK. Czyś zwarjował, chłopcze?
WŁADYSŁAW. Gdzie ten warszawiak i gdzie Leon?
WACIO. Pan Leon poszedł do muzyki, a pan warszawiak szuka Jachimka.
PANI MARKOWA. Nic nie rozumiem?... co to znaczy?...
ANTONI. To znaczy, że znajomy pana Leona jest sobie poprostu kieszonkowym złodziejem. (Wchodzi Leon). Aha! dobrze, żeś przyszedł. Gdzie mieszka ten pan Feliks?
LEON. Nie wiem...
WŁADYSŁAW. A jakże się nazywa?...
LEON. Jakoś... Dalibóg, zapomniałem...
ANTONI. Ładnie się bawisz, Leonku, i doskonałych wybierasz sobie przyjaciół. Powinszuję ojcu!
∗ ∗
∗ |
Jęczący, stękający, obandażowany, leżał pan Mateusz w znanem nam już mieszkaniu, pod dozorem Moszka, który, mówiąc nawiasem, bardzo lubił swego pryncypała i teraz w chorobie, zabawiał go pogawędką o interesach.
— To już pan nie kupi kamienicy? — pytał Żydek.
— Niech ją tam gęś kopnie i całą Warszawę razem, gdzie w biały dzień na środku ulicy rozbijają.
— Racja, a zresztą coby pan tu robił? W Warszawie takich, którzy dają na procenta, jest huk i zarobki niewielkie, a u nas zawdy łatwiej... Jakże pan zrobił z bankiem? — dodał po chwili.
— Daj mi spokój, nie mów mi nawet o banku! Tu chcą poręczycieli...
— Pan znajdzie poręczycieli.
— Chcą, żebym coś sam złożył.
— Niech pan złoży.
— Aha dobrze! A jeżeli bank zbankrutuje, to kto mi odda?
— Ajwaj! jaki pan mądry... A jak pan zbankrutuje, to kto bankowi odda?...
Drzwi otworzyły się, i pan Antoni z Markiem do numeru weszli.
— Kochany sąsiedzie — rzekł po powitaniu Marek do Mateusza — odnoszę ci twoje pięćset rubli, bo mi już nie są potrzebne. Pan Antoni pożyczył mi na dogodniejszych warunkach.
Mateusz usiadł na łóżku zdumiony.
— To... to... No, niechże kochany sąsiad zawsze już do terminu dotrzyma...
— O dziękuję! — zawołał pan Marek. — Co mi djabli po terminie, kiedy za dziesięć dni będę ci musiał dać procentu pięćdziesiąt rubli, a panu Antoniemu za całe pół roku tylko dwadzieścia pięć...
— Kiedy już czas upłynął, kiedy już za późno! — mówił płaczliwym głosem chory. — Ułożyliśmy się z szanownym sąsiadem, że gdyby mi w ciągu pięciu godzin mógł zwrócić, w takim razie...
— W takim razie sąsiad weźmiesz tylko pięć rubli — wtrącił Marek.
— Pieniądze dane były o dziesiątej, że zaś jeszcze niema trzeciej, więc termin nie upłynął — dodaje Antoni.
— Ale już dawno po trzeciej, już musi być... przynajmniej wpół do czwartej! — jęczy chory.
— Z pewnością niema!
— Jacy uparci ludzie! — zawołał rozdrażniony pan Mateusz, sięgając pod poduszkę i wydobywając złoty zegarek z grubą dewizką.
— A u pana co ten zegarek robi? — zapytał surowo Antoni. — Leon mówił nam, że mu zginął...
— Leon?... zginął?... o przewrotności ludzka! — bełkocze chory.
Jakby na komendę ukazali się we drzwiach numeru Władysław z bardzo przygnębionym Leonem.
— Akurat przydaliście się — mówi Antoni. — Pierwej jednak, sąsiedzie Mateuszu, skończmy z Markiem. Cóż, przyjmujesz pan napowrót swoje pięćset rubli razem z pięcioma rublami procentu?
— Zgoda! zgoda!... odbierz tam, Moszku — wyszeptał chory.
Moszek schował pieniądze, i widząc, że w szczupłym pokoiku zanosi się na burzę, chciał drapnąć. Poproszono go jednak, aby usiadł, i rozpoczęto badanie.
ANTONI. Patrz, Leonie, oto jest twój zegarek, którego nie zgubiłeś, lecz który zastawiłeś. Czy nie powiesz nam, ileś za niego dostał?
MAREK. Nie mrugaj, nie mrugaj, sąsiedzie Mateuszu...
LEON. Powiem prawdę: dostałem dwadzieścia pięć rubli, a dałem kwit na pięćdziesiąt...
MATEUSZ (zrywając się). Co to znaczy, Moszku?... przecież ja ci dałem czterdzieści pięć rubli...
MOSZEK. To pewno ten łobuz Józio, numerowy, bo ja mu dałem dla pana Leona trzydzieści pięć rubli...
WŁADYSŁAW. Czegóż chcecie? rzecz już wyjaśniona: pan Mateusz wytrącił sobie pięć rubli jako procent, Moszek i numerowy po dziesięć, i otóż z czterdziestu pięciu rubli zrobiło się dwadzieścia pięć...
MAREK. Trzeba tych łotrów na policją oddać...
MOSZEK. Giewałt!
LEON. Niech... niech panowie nie robią im nic złego... bo ja... miałem z nimi rachunki.
ANTONI (do Mateusza). Wstydź się pan takich szacherek!
MATEUSZ (z płaczem). Co za niewdzięczność, mój Boże! Wszyscy krzyczą, żebyśmy wyparowali Żydów z handlu i interesów bankierskich, żebyśmy sami nauczyli się obracać kapitałem, a kiedy pojawi się taki człowiek jak ja, to go palcami wytykają!...
WŁADYSŁAW (do Leona). No, my tu urządzimy twoje interesa, a ty ruszaj do domu, natychmiast...
LEON. Pojechałbym, ale... (szepce mu do ucha)
MAREK. Cóż to znaczy?
WŁADYSŁAW. Aha!... Nic, nic... Pewien nasz znajomy radzi Leonowi, aby został tu na parę miesięcy...
MAREK. Jaki znajomy?
LEON. Pan Henryk.
MAREK. Aaa... to ten niski, z czarnemi faworytami?...
WŁADYSŁAW. To... to!
ANTONI (do Marka). Cóż sąsiedzie, źle wyszliśmy na wystawie?
MAREK. Niech Bóg błogosławi Helenkę za jej wcale nie kobiecy rozum i was za uczciwe serca. Gdyby nie to, wyszedłbym jak Zabłocki na mydle...
MATEUSZ. Jak ja na interesach...
LEON. Albo jak ja na...
MAREK. No, co tam dużo gadać! Jedno złe przeszło, drugie przejdzie, a tymczasem... chodźmy na butelczynę, ja funduję!