Poczciwy Jacuś
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Poczciwy Jacuś | |
Podtytuł | Obrazek z bruku | |
Pochodzenie | „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1899“ | |
Wydawca | M. Kossakowska | |
Data wyd. | 1899 | |
Druk | M. Kossakowska | |
Miejsce wyd. | Lublin | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
POCZCIWY JACUŚ
Obrazek z bruku
przez
Klemensa Junoszę.
|
Kiedy poznałem Jacusia przed kilkoma laty, był on już wówczas poczciwym.
Nikt ze znajomych nie tytułował go inaczej, a nawet przy różnych uroczystościach koleżeńskich, kiedy wznoszono toasty i przygodni mówcy wysilali się na styl, dawano Jacusiowi tytuł „chodzącej zacności,“ „cnoty wcielonej“ a nawet i „współczesnego Katona“.
Przypuszczam, że w tych szpetnych czasach, w których według twierdzenia pesymistów zacność wszelka i cnota rzadko dają się spotykać, znajdzie się ktoś ciekawy wiedzieć, jak też człowiek poczciwy wygląda.
Bardzo, bardzo okazale.
Wzrost więcej niż średni, tusza imponująca, kształty zaokrąglone, twarz pełna, szeroka, wąsy zawiesiste, czoło wysokie, łysina w samą miarę, w oczach wyraz dobroduszności, na twarzy pobłażliwy uśmiech, ręka kształtna, biała, delikatna jak kobieca. Wiek średni, między czterdziestką a pięćdziesiątką, stan zdrowia niezły, apetyt kolosalny, źródła dochodów... Nie, co do tego punktu nie posiadam dokładnych informacyj.
Mówiono powszechnie, że Jacuś coś ma, że posiada nawet nieruchomość podobno w Odessie, że przez jakiś czas nosił się z zamiarem kupna domu w Warszawie, ale nie znalazł takiego, jakiego szukał. Zresztą, co komu do tego? Porządnie mieszkał, elegancko się ubierał, jadał w najlepszych restauracjach, w karty grywał co dzień i to dosyć drogo, w razie przegranej najakuratniej płacił, wygrawszy, chował do kieszeni to, co mu fortuna przyniosła. W grach komersowych mistrzem był niezrównanym, a szczęście służyło mu stale, więc też częściej wygrywał, aniżeli przegrywał.
I bardzo dobrze: lepiej, że te pieniądze szły do rąk człowieka poczciwego, aniżeli miałyby wzbogacać jakiego łotra. Zresztą, cóż tam za pieniądze! wspominać niema o czem, jakieś głupie dziesięć lub piętnaście rubli dziennie cóż to znaczy?
Na hazard Jacuś puszczał się bardzo rzadko, gdyż z zasady potępiał takie bezmyślne marnowanie pieniędzy, ale gdy go bardzo proszono, gdy domagano się koniecznie, po skończonej partyi winta, zasiadł czasem do „baczka“, nie dbając bynajmniej o rezultat. Gdy mu karta nie szła, po przegraniu pierwszych pięciu rubli, cofał się z godnością; w razie przeciwnym czekał aż wygra kilkaset i bastował. Zgarniał pieniądze z widocznem obrzydzeniem i odjeżdżał do domu wymawiając się szalonym bólem głowy...
Osobliwa bo też była głowa poczciwego Jacusia. Na pozór wydawała się normalna, dość duża, kształtu zwykłego, w miarę łysa, osadzona na grubym muskularnym karku, ale jakie ona miewała newralgje.
Zdarzało się tak, że Jacuś bywał najweselszy; jadł, pił, rozmawiał, dowcipkował, opowiadał anegdotki, układał plany wycieczek zamiejskich, w tem naraz chwyta się za obie skronie i krzyczy:
— Głowa, głowa!
Wówczas obecni otaczali go kołem. Każdy radził jakieś lekarstwo niezawodne, cudowne niemal, przeróżne olejki, sztyfciki, krople do nacierania, do wąchania... Jacuś jęczał, jak potępieniec, żądał dorożki i odjeżdżał do domu, a towarzysze ubolewali szczerze nad nieszczęsnym stanem poczciwego człowieka.
— Jemu potrzebna radykalna kuracja — mówili — on powinien się leczyć bezwarunkowo!
— Wymożemy to na nim. Zmusimy go!
— Naturalnie, szkoda chłopa. Takich ludzi nie wielu znaleźć można.
— Chodząca prawość i zacność.
Jacuś na drugi dzień powracał do zdrowia i do normalnego trybu życia.
Zazwyczaj takie straszne bóle napadały go wówczas, gdy trzeba było sięgnąć do kieszeni, dać jakąś ofiarę dla biednych. Był to objaw wielkiej, wysubtelizowanej uczciwości, dowód nieograniczonego współczucia dla ludzkiej niedoli. Jacuś sam nieraz ubolewał nad tem i żalił się na swoje „głupie serce“.
— Pomódz — mówił — tak, jakbym chciał, nie mogę, a dać byle co, drobnostkę, która nie uratuje i niewydźwignie biedaka z niedoli raz na zawsze, nie warto... Wolę więc nic nie dać i uciec od przykrego widoku...
I uciekał też, unikał, nie chcąc i niemogąc patrzeć na cierpienie bliźniego.
Pomimo to Jacuś był wielkim filantropem. Jeżeli szło o urządzenie zabawy na dobroczynność, bez poczciwego Jacusia obejść się nie mogło.
On przyjmował udział w naradach, on dawał niekiedy sprytne pomysły, on sprzedawał bilety w kole znajomych. Koło to było liczne, a że Jacusiowi jako poczciwemu, nikt nie odmawiał, przeto sprzedaż szła raźno.
Na balach, koncertach, zabawach kwiatowych, loterjach, wszędzie w ogóle, gdzie się na cel filantropijny bawiono, widzieć było można okazałą figurę Jacusia.
Z kokardką u fraka, wyświeżony, wyperfumowany, wyczerniony z godnością pełnił obowiązki gospodarza. Damom prawił komplimenty, mężczyznom komunikował najświeższe nowinki; wszystkich znał, wszystkim się kłaniał... z wszystkimi się witał, miał oko na służbę, na orkiestrę, jednem słowem, robił, co tylko mógł, aby zabawa miała powodzenie.
Cóż dziwnego, że takiemu człowiekowi, człowiekowi pełnemu najlepszych chęci, energji, posiadającemu przytem wiele zalet towarzyskich, czyniono nieraz rozmaite honory i owacje.
Jakie to bywały dla niego obiadki składkowe, jakie przytem toasty, mówki prozą i wierszem. Żyją one jeszcze do dziś dnia w tradycyi ludzi szanujących cnotę, porządną kuchnię i dobre wino węgierskie. Jacuś je także szanował, chociaż sprawiedliwość przyznać każe, że co do wina nie miał poglądów jednostronnych. Protegował wszelkie gatunki byle dobre, znał się, jak mało kto. Długoletnia praktyka i wrodzony gust dawały mu prawo do wygłaszania w takich kwestjach wyroków stanowczych w ostatniej instancji. Nie odmawiał też nigdy swojej światłej rady przyjaciołom, pragnącym urządzić wystawny obiad lub w ogóle kosztowniejsze przyjęcie. Wybierał wina swoim gustem, targował się z kupcem o ceny, odbywał konferencje z restauratorem lub kucharzem i układał „menu“ znakomite.
Pod tym względem powagi większej nad Jacusia nie było w całem mieście.
Mieszkanie miał ładne, na pryncypalnej ulicy, urządzone z pewnym komfortem. Przedpokój, gabinet do pracy, salonik, sypialnia; to przecież bardzo dosyć jak dla kawalera...
Otóż ten punkt nigdy nie był dokładnie wyjaśniony i naprawdę nikt nie wiedział na pewno, jaki jest stan cywilny Jacusia.
Były trzy wersje: Jedni utrzymywali, że Jacuś jest kawalerem i pozostanie nim aż do śmierci, i że przyczyna tego ma charakter bardzo romantyczny. Za młodych lat Jacuś kochał podobno panienkę prześlicznej urody i był przez nią kochany nawzajem. Narzeczeni zamienili już pierścionki, dzień ślubu był oznaczony... Tymczasem, nagle, zjawił się jakiś artysta z końca świata, a że panna była muzykalna więc się z nią porozumiał i pierścionek Jacusiowi odesłała. Opowiadano, że ta historja miała dramatyczne zakończenie. Było wyzwanie, pojedynek, przelew krwi, artysta przypłacił swój czyn nieuczciwy ciężką raną. Jacuś został tylko lekko draśnięty. Sprawiedliwości stało się zadość.
Według drugiej wersyi, Jacuś był wdowcem. Żonę młodą ukochaną utracił w rok po ślubie i przyrzekł sobie, że w powtórne związki nie wstąpi i do końca życia pierwszej swojej miłości pozostanie wiernym. Tę wersję najchętniej powtarzały kobiety i nie jedna z nich próbowała, czy nie uda jej się tak wyjątkowo wiernego i stałego człowieka pocieszyć i skłonić, aby jeszcze raz szczęścia spróbował.
Trzeba przyznać, że Jacuś trzymał się przeciwko wszelkim tego rodzaju pokuszeniom odpornie i twardy był, jak opoka, o którą rozbijały się łagodnie fale powłóczystych spojrzeń i pełnych obietnic uśmiechów.
Ostatnia wersja mówiła, że Jacuś żonaty jest, że dwoje dzieci ma, ale od lat kilkunastu rozstał się z małżonką. Jejmość, sekutnica istny Herod podobno, nie była odpowiednią towarzyszką dla człowieka tak delikatnych uczuć i słodkiego charakteru, musiało więc nastąpić zerwanie.
Która wersja była prawdziwa — nie wiadomo, jeden tylko Jacuś mógłby rozjaśnić wątpliwość, ale sam nie mówił nigdy o tym przedmiocie, a pytać wprost nikt nie śmiał, gdyż to wywoływało natychmiast ataki szalonej migreny.
Od czasu do czasu otrzymywał Jacuś listy z poczty i zwykle potem przez kilka dni był w jak najgorszym humorze. Zamykał się w domu, nie przyjmował nikogo, nie chciał widzieć ludzi, choćby go na najwykwintniejszy obiad zapraszano.
W ogóle o swoich stosunkach rodzinnych mówić nie lubił, a jeżeli czasem od niechcenia rzucał jakie słówko, o antenatach, to zawsze tylko o takich, którzy żyli w XVI-ym, XVII-ym stuleciu, o późniejszych nie wspominał nigdy.
— Nazwijcie to dziwactwem — mówił — ale choć najstarsze kroniki o moich antenatach wspominają, ja twierdzę, że człowiek jest tylko człowiekiem (o ile nim jest rzeczywiście) sam przez siebie i z siebie. Co mi do tego i co mi z tego, że jakiś tam antenat niegdyś coś zrobił.
Niech spoczywa w pokoju, ja sam wiem, co mam czynić i na nikogo się nie oglądam. Sam... sam tylko... a czy spędzam życie użytecznie czy położyłem dla społeczeństwa jakie zasługi, sąd o tem nie należy do mnie.
— Do nas Jacusiu — wołali przyjaciele — do nas.
— Czyś ty położył zasługi! To dopiero pytanie — któż więc będzie zasłużony, jeżeli nie ty?!
— Nie mówmy o tem, prosił Jacuś, zróbcie mi tę grzeczność. Robiło się, co można, robi się jeszcze i zrobi, co okoliczności pozwolą — lecz zmieńmy przedmiot rozmowy. Powiem wam nowość. Widziałem wczoraj raki, wychodowane przez pewnego amatora na wsi. Nie przesadzam, ale olbrzymy, mało co mniejsze od homarów. Obiecał, że w przyszłym tygodniu przyszle mi dwie kopy takich. Urządzimy pyszną kolację.
Rozmowa skutkiem tego oświadczenia natychmiast zmieniła kierunek i od kwestji zasług obywatelskich przeszła na pole gastronomji. Jacuś w sposób nader ciekawy opowiedział przyjaciołom jak należy raki hodować, rzucił od niechcenia kilka niezmiernie cennych wskazówek o homarach, a ztąd już prostą drogą doszedł do ryb morskich, ostryg i żółwi.
Jakże nie lubić i nie szanować człowieka, który oprócz nieskazitelnej prawości charakteru, oprócz wielu innych nieocenionych zalet, posiada gruntowną znajomość historji naturalnej, dla którego nie obce są wszelkie tajniki przyrody, w tych mianowicie jej działach, które dostarczają ludziom pożywienia wykwintnego.
Pod tym względem Jacuś był naprawdę chodzącą encyklopedją. Godzinami całemi mógł opowiadać o zwierzynie i sposobach jej przyrządzania, o łososiach i pstrągach, o karczochach, o czem kto chciał i co tylko mieć mogło zastosowanie w kuchni.
Obszerna to wiedza i, według zdania Jacusia, dotychczas niezgłębiona. Tajemnice głębin morskich i rzecznych, obszerne pastwiska, wnętrza lasów, stepy, puszcze, knieje, wszystko to ukrywa w sobie skarby, które człowiek powinien znać i badać ustawicznie.
— Mówię, prawił raz Jacuś w chwili natchnienia, które miewał niekiedy, zwłaszcza po dobrym obiedzie, mówię, że Salomon znał wszystkie rośliny od cedrów Libanu aż do mchu skalnego. Nie myślę temu zaprzeczać: być bardzo może, że wielki ów król i mędrzec, obdarzony wyjątkowemi zdolnościami, wytworzył sobie jakąś swoją klasyfikację roślin i w pamięci swojej czy może w księgach w tę klasyfikację niby w szafę kratek pełną powkładał nazwy drzew, krzewów, traw i wszelkiego ziela, jakie widział. Nie przeczę, owszem, twierdzę nawet, że tak być mogło i tak było — idzie tylko o to, jak je znał.
...Otóż skłaniam się ku przypuszczeniu, a raczej twierdzę stanowczo, że znał je niedokładnie. Tak jest, niedokładnie, zwłaszcza pod względem utylitarnym... Bo widzicie, panowie, botanika jest, jak ocean, niezmierzona. Zaraz objaśnię to na przykładzie. Ja znam cokolwiek ten przedmiot, ale studjowałem go od winogrona do kartofla, od wykwintnej gruszki francuskiej do zwykłej ulęgałki, od szparaga do rzepy — a jednak, niech mnie kto zapyta dajmy na to o mahoń lub naparstnicę, powiem mu otwarcie, że się na tem nie znam, nie jestem bowiem ani stolarzem, ani utrzymującym skład materjałów aptecznych.
...Powiem wam więcej, a mianowicie, że wszystkie klasyfikacje i systemy, podziały na rodzaje, odmiany, gatunki, czem nam swojego czasu głowę zawracano w szkole, uważam za zgoła niepotrzebne i nie mające sensu. Na co mi wiedzieć, czy roślina jest motylkowata, czy nie motylkowata, co mnie obchodzi jej płeć. Rozumiem tylko jeden podział: rośliny do jedzenia lub nie do jedzenia — i bynajmniej nie dbam o to, czy kalafior, jaki mam przed sobą na półmisku, należy do płci pięknej lub brzydkiej. Pochlebiam sobie, że rośliny, do jedzenia służące, znam nieźle; a wierzcie mi, że jest ich niemało, i że trzeba niezgorszej pamięci, aby je objąć... Począwszy od pieprzu, który jak wiadomo rośnie tam, gdzie pieprz rośnie, aż do trufli — ileż to rozmaitości, ile materjału do zachwytów i do studjów naukowych, do podziwiania cudów przyrody.
...Oto naprzykład weźmy krzak jałowcu, rośnie niepozorny, na piasku, a jednak instynktowo przylatuje do niego kwiczoł, i jak gdyby rozumiejąc sposób, w jaki ma być przyprawiony po śmierci, nadziewa się za życia aromatycznemi ziarnkami...
...Cudownie, zachwycająco urządzona jest natura, a studjowanie jej, o ile zwłaszcza kto ciekawy dział wybierze, daje ogromną sumę przyjemności.
Jacuś, w chwilach natchnienia, zawsze do tego przedmiotu powracał. Ale nietylko botanika bywała przedmiotem jego gawęd. Wiadomości ze świata Flory utylitarnej stanowiły tylko jeden dział jego rozległej wiedzy, zaledwie drobną garstkę pereł w ogólnej skarbnicy jego umysłu. Zdarzały się jednak okoliczności, w których olśniewał słuchaczów pełnym całokształtem swojej mądrości...
Opowiadał mi o tem pewien rzeczoznawca, a wielki przyjaciel i wielbiciel Jacusia.
— Trzeba ci wiedzieć — mówił — że w pewnych chwilach człowiek ten przypomina mi orła, tak wysoko wznosi się umysłem, takie szerokie obejmuje horyzonty. W takich chwilach godzien jest podziwu. Mogę śmiało twierdzić, że on tchnął w nasze kółko ducha. Była nas gromadka ludzi spokojnych, obywateli lubiących żyć spokojnie i używać mizernych darów fortuny, ale było to ciało bez duszy, słowo honoru daję. On dopiero je ożywił, od chwili jego przybycia zbudziła się w nas świadomość, tak, że wiemy, czego chcemy i do czego dążymy; dzięki Jacusiowi zbudziła się w nas myśl, poczuliśmy w sobie siłę i przebudziliśmy ją z uśpienia. A jak on to delikatnie zrobił... Sądzisz, że prawił nam jakie perory? Nie, to nie jego metoda! On rzucał tylko bardzo dyskretnie słówka: „przepraszam“, „za pozwoleniem“, „dlaczego“, i... odrazu wywołał reformę.
— Ale w czem? — ośmieliłem się zapytać.
— W najważniejszych zasadniczych kwestjach. On pierwszy w naszem kółku wprowadził „menu“ motywowane! Rozumiesz, co to znaczy „motywowane menu“. Było to niedługo jakoś po jego przyjeździe i osiedleniu się w Warszawie. Poszukiwał on wówczas domu do nabycia, a w wolnych chwilach zasiadał do gry. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, z kim mamy do czynienia. Człowiek przyzwoity, dobrze wychowany, miły w obejściu, dobry gracz, był pożądanym nabytkiem w towarzystwie, ale niczem wybitnem się nie odznaczał. Słusznie powiedziano, że okoliczności tworzą wielkich ludzi, przekonaliśmy się o tem. Projektowano obiad dla jednego bardzo zacnego członka naszego grona, który kupił majątek i opuszczał Warszawę. Obiad pożegnalny, składka po kilkanaście rubli od osoby. Oczywiście pragnęliśmy, żeby obiad był pomnikowy. Proponuję więc: ma być to, to, owo, dziesiąte, wnoszę zmiany, poprawki, nareszcie jest... Pytamy o zdanie Jacusia. Z całą skromnością powiada:
— Przepraszam, za pozwoleniem, widzę menu, ale gdzież motywy?
— Jakie motywy? — pytamy — do czego?
— Przepraszam — rzecze — motywy są konieczne. Jeżeli ma być taka zupa, należy zdać sobie sprawę, dlaczego mianowicie taka, a nie inna?
Jeden porywczy człowiek, który się nigdy nie odznaczał wielkim taktem, odpowiada dość opryskliwie:
— Dlatego jem dajmy na to barszcz, że nie chcę jeść rosołu.
Miał się też z pyszna.
Jacuś, bardzo grzecznie, słodziutko, ale nie bez pewnej ironji wytłumaczył mu, a pośrednio i nam, iż każda czynność człowieka w ogóle opierać się musi na jakichś logicznych podstawach i że daleko lepszy będzie obiad bez mięsa, aniżeli bez logiki. Uderzyło nas to wielkie słowo, zaczęliśmy słuchać z uwagą i ze skupieniem ducha, a doprawdy było czego. Jak Jacuś zaczął rozbierać szczegółowo wybór potraw, przez nas projektowanych, jak zaczął argumentować, dla czego ta lub owa nie jest na swojem miejscu, to powiadam ci, było czego posłuchać. Całe nasze menu zburzył jak Kartaginę, kamienia na kamieniu nie zostawił. Wtenczas dopiero przekonaliśmy się, że to osobistość nie tuzinkowa, że to człowiek poważny, inteligentny, z którego zdaniem trzeba się liczyć. Spojrzeliśmy tylko jeden po drugim... ale to był dopiero początek, nic w porównaniu z tem, co miało być dalej.
Oczywiście, jak słusznie ktoś powiedział, nie wielka sztuka zburzyć, trudniej zbudować coś nowego. Jacuś zaczął budować i wtenczas naprawdę wydał nam się orłem. Szerokim poglądem objął całokształt obiadu, uwzględnił materjał jaki daje sezon, wymagania najbardziej wyszukanej gastronomji i hygieny. Wyłożył nam to, wymotywował, usprawiedliwił każdy szczegół i tak sobie, od niechcenia, z wrodzoną skromnością zaprojektował obiadek... że proszę siadać. Przyjęliśmy projekt Jacusia frenetycznemi oklaskami i naprawdę od tej chwili zaczęła się w naszem życiu nowa era, era, że tak powiem, świadomości — era motywów. Jacuś stał się duszą naszego zgromadzenia, naszym przewodnikiem i doradcą we wszystkich ważniejszych momentach życia. Niema bez niego śniadania, niema obiadu, ani majówki, ani liczniejszego zgromadzenia i gdyby nam kiedy tego człowieka zabrakło...
Machnął ręką, jak gdyby pragnął odpędzić od siebie myśl przykrą.
— A poczciwość — dodał — a prawość, a uczynność, a serce złote... To człowiek, który gniewać się nie umie, nie ma żółci!..
Przyjaciel Jacusia mylił się. Były chwile, w których zacny ten człowiek się oburzał. Zdarzało się to rzadko, lecz zdarzało.
Raz dawny znajomy Jacusia, kolega od szkolnej ławy, przyszedł do niego z prośbą.
Szło o małą rzecz, mianowicie: aby Jacuś osobiście czy też listownie poprosił jednego ze swoich licznych znajomych o poparcie.
Jacuś nie mógł nawet wysłuchać prośby do końca, gdyż nagle zabolała go głowa, szalony atak migreny objawił się z całą gwałtownością, tak, że kolega zamiast odpowiedzi słyszał tylko jęki...
Gdy się Jacuś trochę uspokoił, gość odezwał się nieśmiało:
— Przepraszam cię, kolego, że jeszcze raz powrócę do tego przedmiotu, ale dla ciebie chyba napisanie kilku słów wielkiego trudu nie zrobi, a ja widzisz mam żonę, sześcioro dzieci i pomimo, że nie oszczędzam sił i pracuję, ciężko mi tę moją gromadkę wyżywić. Jedno słówko przez ciebie powiedziane czy napisane, mogłoby los mój znacznie poprawić — i dla tego proszę cię, w imię tak dawnej naszej znajomości i koleżeństwa, nie odmawiaj mi tej łaski.
Nastąpił nowy atak migreny — a Jacuś nie mógł powstrzymać oburzenia.
— Cóż to się wam zdaje — zawołał — że ja jestem dygnitarzem od rozdawania posad, że posiadam jakieś nadzwyczajne wpływy, że co znaczę. Ja nic nie znaczę, sam dla siebie najgłupszego zatrudnienia znaleźć nie mogę...
— Wierzę ci, bo szukać nie chcesz i nie potrzebujesz. Żyjesz z kapitału; jesteś sam, obowiązków nie masz żadnych.
Jacuś zerwał się z krzesła, jak oparzony.
— Ja nie potrzebuję, ja żyję z kapitału, ja nie mam żadnych obowiązków?! I któż mi to mówi?... Niby przyjaciel, towarzysz ze szkolnej ławy... Ach! wy mnie do grobu wpędzicie, tą niesprawiedliwością waszą, temi wymaganiami bez końca...
Zbiedzony człowieczysko, przywykły do wszelkich przeciwności i zawodów, odpowiedział spokojnie i z zimną krwią.
— Mój kochany, ostatecznie widzę, że popełniłem głupstwo, udając się z prośbą do ciebie; ale przecież głupstwo a zbrodnia to wielka różnica. Nie chcesz mi dopomódz, twoja wola, nie nalegam, ani nie przymuszam. Bądź zdrów, tylko mi nie zarzucaj, że cię chciałem wpędzić do grobu. Nic a nic mi na twojej śmierci nie zależy, owszem — żyj szczęśliwie w najlepszem zdrowiu choćby do stu lat... Życzę ci...
— Ty mówisz, że ja ci dopomódz nie chcę... a ja nie mogę. Słowo honoru ci daję...
— Nie szafuj honorem, Jacusiu, bo kłamiesz — odrzekł spokojnie kolega.
— A, tego mi jeszcze nikt w życiu nigdy nie powiedział.
— Ale widać tak było przeznaczone, żebym ja to pierwszy uczynił. Bądź zdrów, kochany Jacusiu...
Byłaby ta scenka pozostała na zawsze w tajemnicy, gdyż ów sześciorga dzieci ojciec nie miał ani czasu, ani chęci do opowiadania, ale sam Jacuś odtworzył ją wobec znajomych z najdrobniejszemi szczegółami, odtworzył ją jako dowód, że nie można mieć przyjaciół, nie można wedle upodobania zawierać stosunków znajomości, bo wnet niewiadomo zkąd, znajdzie się jakiś ktoś, jakaś bieda, która zechce te stosunki na swoją korzyść wyzyskać.
— To oburzające — mówił — jeżeli znam pana Karola lub Ludwika, toć nie dlatego, żebym im zawracał głowy czyją żoną i sześciorgiem dzieci. Prosta elementarna uczciwość na to niepozwala. Taki człowiek chce się rozerwać i zabawić w mojem towarzystwie i ja również w podobnej intencyi zbliżam się do niego... Powiedzcież, sami osądźcie, czy mam słuszność?
Jakże nie przyznać słuszności wobec tak logicznego dowodzenia; jakże nie potępić człowieka, który nie rozumie takiej prostej rzeczy i ośmiela się zarzucać kłamstwa koledze...
Sympatja całego audytorjum była po stronie Jacusia, a kiedy po skończonej partyjce Jacuś odjechał do domu, wszyscy podziwiali delikatność jego uczuć i tę subtelną uczciwość, do jakiej nie każdy człowiek jest zdolny...
Takich ludzi mało...
Zacny Jacuś!
Takich ludzi już niema, bo i Jacusia niema. Zmarł biedak prawie nagle, bo zaledwie dwa dni chorował. Głupia kaczka przyczyniła się do tego. Lekka niedyspozycja miała najfatalniejsze następstwa. Jacuś umarł.
Wiadomość ta uderzyła jego przyjaciół jak grom z pogodnego nieba. Jacuś umarł... niema Jacusia, już nie zasiądzie do winta, nie ułoży programu obiadu, nie będzie opowiadał tak zajmujących rzeczy z dziedziny gastronomji i nauk przyrodniczych. Nie kupi domu w Warszawie — a w ostatnich chwilach znowuż był do tej myśli powracał...
Wyprawiono mu pogrzeb wspaniały: były wieńce z palm, wawrzynu, żywych kwiatów, a jeden z twardych liści dębowych. Niechże wiedzą ludzie, że padł dąb...
Kiedyśmy wracali z Powązek, przyłączyłem się do gromadki bliższych przyjaciół Jacusia; byli wszyscy przygnębieni i smutni, żałowali go naprawdę.
— Poczciwy Jacuś...
— Chodząca prawość i cnota...
— Idealny człowiek... W dzisiejszych zwłaszcza czasach to fenomen. Takim to ludziom na marmurowych tablicach napisy ryć, granitowe pomniki im stawiać, dzieła o nich pisać!
— Bardzo słusznie; warto, ale może panowie dacie kilka szczegółów o nieboszczyku, skoro godzien jest uczczenia.
— A no, oczywiście, o jakież szczegóły idzie?
— Co zrobił?
— Jakto co zrobił?... Cóż miał robić. Zacny chłop był, poczciwy... kochaliśmy go wszyscy.
— Wiem, ale jeżeli pisać...
— To co? Jeżeli pisać, to pisać... Kto się tem trudni, powinien umieć swą sztukę bez dopytywania o drobiazgi i szczegóły.
— Umilkłem. Wielbiciel cnót Jacusia, rozgniewany widocznie, szedł, sapiąc przyśpieszał kroku, co mu przy pokaźnej tuszy było trudno.
— No jakże — zapytał po chwili — zrobisz pan co?
— Trudno będzie, odrzekłem.
— Szczegóły... ha, szczególiki, drobiazgi... to panie trzeba brać ogólnie, szeroko. A jeżeli już o to idzie koniecznie, to ja w kilku słowach szczegóły mogę dać. Czy nieboszczyk Jacuś zabił kogo?
— Nie.
— Czy co ukradł?
— Nie.
— No więc... co jeszcze! Czy fałszował cudze podpisy?
— Ależ nie.
— No więc ostatecznie chyba był człowiekiem uczciwym? Tego tytułu mu pan nie odmówisz...
— Zapewne...
Poczciwy Jacuś!