Pod smaganiem samumu/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod smaganiem samumu |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej. Algierja i Tunisja |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań — Lwów |
Ilustrator | Drukarnia św. Wojciecha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano wyjechałem z Batny. Miałem przed sobą 120 kilometrów drogi do Konstantyny, jednego z najbardziej malowniczych i odznaczonych burzliwą historją miast Algierji. Samochód pędzi przez kraj, gdzie niegdyś prowadził swoje cywilizacyjne dzieło Rzym, więc już w El-Madher można widzieć resztki starożytnej rzymskiej Casa, a dalej na uboczu — w osadzie Zana ruiny Djany z dwoma łukami triumfalnemi i potężną bramą, prowadzącą na dziedziniec do szczętu zburzonej świątyni bogini; obok czernieją późniejsze ruiny świątyń i fortecy bizantyńskiej. Za rzeką Mahder zwiedzam Medrassen, gdzie wznosi się olbrzymi budynek w postaci wielkiego kopca, złożonego z olbrzymich cyklopowych kamieni i upiększony szeregiem doryjskich kolumn z punickiemi głowicami. Mieszcząca się w środku mała sala służyła niegdyś jako miejsce wystawiania ciała zmarłych władców numidyjskich, panujących tu w epoce, poprzedzającej przyjście Rzymian. Dokoła widnieją mogiły tubylcze i „tumulusy,“ czyli kupy kamieni ofiarnych.
Około Ain-Mlila droga przechodzi pomiędzy dwoma jeziorami, gdzie tubylcy i Francuzi eksploatują sól i gdzie w pobliżu płaskich, przechodzących w równinę Sbakh brzegów, żeruje stadko dzikich kaczek, a po czarnem, cuchnącem siarkowodorem bagnie śmigają kuligi różnych gatunków.
Przecinam obszerną błotnistą równinę, aż nareszcie dostrzegam nagie góry; za niemi zaczynają się pola uprawne i lasy. Odróżniam drzewa owocowe wszelkich gatunków — platany, eukaliptusy, kasztany, drzewa figowe, klony, lecz już nigdzie nie widzę palm. Zbyt zimno jest tu dla nich, gdyż w styczniu spadają tu nieraz śniegi.
Wynurzywszy się z poza gór i lasów, drogą, głęboko wciętą w spadkach gór, wyjeżdżam na brzeg głębokiego wąwozu z willami, fabrykami i koszarami, stojącemi z obydwóch stron drogi. Jest to już przedmieście Konstantyny, a na dnie wąwozu, oddzielającego mnie od miasta, czepiającego się skał, płynie rzeka Rummel.
W Paryżu jeden z moich przyjaciół ofiarował mi pracę członka francuskiej Akademji — pana Gaston Boissier[1] i książkę tę przestudjowałem.
Przed laty, ten król numidyjski był jeszcze wrogiem Fenicjan, lecz Kartagińczycy potrafili przyciągnąć na swoją stronę Syfaxa, oddawszy mu za żonę Sofonisbę, córkę swego króla Asdrubala. Ta młoda i piękna kobieta wywierała nieograniczony wpływ na dzikiego króla i zmusiła go do przymierza z Kartaginą. Masynissa tymczasem otrzymawszy duże posiłki pieniężne od Scypiona, rozpoczął walkę z Syfaxem, był przez niego kilkakrotnie zwyciężony, lecz za każdym razem potrafił zbiec na południe do Berberów Aures i do koczowników Sahary, zwerbować nową armję i oblegać nieprzystępną Cirtę, bronioną przez samą naturę. Istotnie, otaczające to miasto — głęboki wąwóz Rummelu i nieprzystępne pionowe skały, stanowiły naturalną twierdzę. Jednak po wielkich wysiłkach Masynissa zdobył Cirtę i nietyle siłą, ile na skutek rokoszu, który powstał wśród obrońców.
Zwycięski wódz zdążał do wspaniałego pałacu swego przeciwnika, lecz przy bramie zatrzymała go Sofonisba.
Młoda i piękna kobieta rzuciła się do stóp Masynissy, całowała jego ręce i ze łzami w głosie błagała, by nie oddawał jej w ręce Rzymian.
Dziki wojownik z całą namiętnością Berbera pokochał piękną królową i żeby ją ocalić, pojął ją za żonę, mniemając, że od tej chwili stanie się nietykalną dla Rzymian. Wkrótce Scypion, który już walczył na ziemi afrykańskiej, kazał przywieść do swego obozu wziętego do niewoli Syfaxa i zaczął oskarżać go o zdradę Rzymu.
Uwięziony król, palony żądzą i zazdrością, zawołał:
— Sofonisba zgubiła mnie... bacz, aby nie zgubiła innych!
Scypion rozumiał grożące od tej kobiety niebezpieczeństwo, więc rozkazał Masynissie przesłać do niego Sofonisbę.
Zrozpaczony Masynissa, pełen miłości dla swojej branki, a rozumiejący, że już nigdy jej więcej nie ujrzy, posłał Sofonisbie kubek zatrutego wina.
Odważna kobieta zginęła od trucizny.
Na jednej z fresek Pompei malarz przedstawił scenę, wyobrażającą Sofonisbę, która wychyla zatruty kubek, patrząc na surową twarz stojącego przed nią mężczyzny. Drugi mężczyzna w białym, numidyjskim djademie na głowie, schyla się nad nią, położywszy jej rękę na ramieniu. W pięknej kobiecie we wspaniałych królewskich szatach, historycy poznali Sofonisbę, córkę Asdrubala, w schylonej i stroskanej postaci mężczyzny — Masynissę, króla Numidów, a w surowym rzymskim wojowniku — sławnego Scypiona. Scena ta nie odpowiada rzeczywistości, gdyż ani rzymski wódz, ani Masynissa, jak twierdzą znawcy, nie byli obecni przy akcie przymusowego samobójstwa pięknej królowej Cirty.
Ten dramatyczny epizod nie był jedynym w historji Cirty, później nazwanej Konstantyną.
Za panowania licznych arabskich i berberyjskich dynastji, w epoce bizantyjskiej i tureckiej, w mieście tem gorzał fanatyzm religijny i polityczny, kwitły spiski, zamachy i rokosze, lała się krew po wszystkie wieki.
Przez wiadukt Sidi Raszed, przerzucony przez cieśninę Rummelu, wjeżdżam do miasta. Przecinam cały szereg uliczek arabskich i szerokich bulwarów, założonych już przez Francuzów, aż wjeżdżam na plac Nemours.
Gdzieś w pobliżu tego placu powinien być hotel, polecony mi przez moich znajomych, lecz samochód, który wspaniale szedł przez Saharę i wiózł mnie bez przerwy od Biskry do Konstantyny, nagle podejrzanie zaturkotał, zgrzytnął i stanął. Dalej iść nie chciał.
— Czy daleko do hotelu? — zapytałem szofera.
Biedak w milczeniu wskazał głową na wielki budynek z szyldem poszukiwanego hotelu. Pozostawiając swój samochód wśród gęstego tłumu gapiów, skierowałem się do hotelu, licząc kroki. Zdrajca — samochód zatrzymał się o 33 kroki od celu podróży.
Dzielnicę, bezpośrednio przylegającą do wąwozu rzeki, stanowią stare domki tubylcze z wznoszącemi się wśród nich większemi gmachami meczetów i minaretów; przecina ją labirynt uliczek tak nieraz wąskich, że trudno się rozminąć w nich ze spotkanym przechodniem, — uliczek pnących się do góry schodami, otoczonych jakiemiś staremi szopami o małych, zakratowanych oknach; zabudowania te służyły pewno niegdyś za forty obronne, lecz obecnie umieszczono w nich składy towarowe.
Wnętrza domów arabskich w Konstantynie mniej są ukrywane od oczu przechodniów niż gdzieindziej. Mniej się też kryją spotykane na ulicach kobiety, bo, chociaż owinięte są w czarne szerokie burnusy i mają na twarzy białe zasłony, lecz te „ltam“ konstantyńskie są cienkie i przezroczyste, a więc pozwalają dojrzeć nietylko oczy, lecz nawet rysy twarzy.
Im niżej zbiegają domki arabskie ku wąwozowi Rummelu, tem mniejszemi się one stają, a zaludniane są przez wyrobników, mieszczących się tu podług cechów. W samej dzielnicy — cechy szanowane: jubilerzy, krawcy, szewcy, piekarze, tkacze, a im bliżej wąwozu, tem częściej się spotykają: skórnicy, rzeźnicy, wyrobnicy, farbiarze wełny, bednarze, cyrulicy, roznosiciele wody i nareszcie pogardzani przez wszystkich Berberów — kowale.
Wszędzie kawiarnie i jadłodajnie, zatłoczone, ciemne od dymu, rozbrzmiewające muzyką, śpiewami i tupotem nóg tańczących kobiet, które o porze nocnej nieraz wykonywują tylko tu spotykany taniec Czirat, noszący wszystkie cechy orgjastycznych tańców pogańskich. Czy nie przechował się on w starej Cirta od czasów, kiedy wprowadziła go tu jaka kapłanka Tanit z Kartaginy?
Dzielnica tubylcza otacza dawną twierdzę czyli kasbę i łączy się bezpośrednio z Czara — dzielnicą żydowską.
Malownicze stroje Żydówek w żółtych, jaskrawych, jedwabnych zawojach na głowach, w barwnych chustkach, niedbale narzuconych na ramiona, piękne twarze, płonące, rozmarzone oczy i lubieżne usta — mimowoli wywołują w pamięci postaci Judyty, Salomei, i tragicznej królowej tego miasta Sofonisby, przynoszącej nieszczęście tym, którzy oddali jej swoje serce.
Widziałem tłumy Żydówek starych i młodych, dążących na położony za wąwozem nowy cmentarz izraelicki; obserwowałem je zatrzymujące się śród potrzaskanych i upadających, oddawna opuszczonych grobowców w gaju tui, naprzeciwko Czary. W tem miejscu przeważnie spotykałem sędziwe, zgrzybiałe Żydówki w czarnych zawojach na głowie i ciemnych, szerokich sukniach. Siedziały skulone i posępne nad mogiłami dawno zmarłych i przez wszystkich już zapomnianych; wydawało mi się wtedy, że to nielitościwe Parki, tajemnicze prządki życia ludzkiego, zebrały się tu w ustroniu, aby w zacisznem miejscu dokonać dzieła przeznaczenia.
Mężczyźni — izraelici, używający strojów przeważnie europejskich, zajmują się wyłącznie handlem, a ich hałaśliwy tłum znacznie się różni zachowaniem od poważnych, tragicznych Żydów marokańskich w biblijnych szatach i czarnych „berretach“ na głowie.
Na pograniczu dzielnicy arabskiej i żydowskiej wznosi się nowy, pięciopiętrowy budynek Medersa, a obok niego wielki „fonduk“, który jest właściwie hotelem dla nieżonatych.
Kilka meczetów Dżama El Kebir, Sidi Laghdar, Salah Bej i pałac Hadż Ahmed, zajęty obecnie przez wojenne dowództwo departamentu Konstantyny, zasługują na uwagę podróżnika, bo są to bądź co bądź pamiątki dawnych czasów. Jest tu jeszcze jeden stary meczet, tak zwany El Khezel, obecnie przerobiony na katedrę katolicką „Matki Boskiej siedmiu boleści“, a przechowujący wszystkie cechy meczetów muzułmańskich w stylu tureckim.
Meczety te po tem, com widział w starych świątyniach Marokka i Algieru, nie zwróciły na siebie mojej szczególnej uwagi, ponieważ nie są ani piękne, ani starożytne, gdyż Konstantyna w przeciągu swego życia historycznego podlegała nieraz częściowemu zburzeniu. Nie pozostało tu prawie nic od Fenicjan, Rzymian, Bizancjum i panowania dynastji arabsko-berberyjskich. Najstarsze zabytki architektoniczne, zdaje się, nie sięgają nawet pierwszej połowy tureckiego jarzma.
Miasto z każdym rokiem nabiera coraz więcej cech francuskich, zaczynając od ulic i placów, a kończąc na mostach Sidi Raszed, Sidi Messid i innych. Bardzo interesującej informacji udzielił mi mój przewodnik, pokazując mi mosty. Na dnie wąwozu Rummel, na skale wystającej z łożyska rzeki, stoi mały meczet słynnego w Algierji marabuta Sidi Raszed.
Istnieje podanie, że człowiek, odważający się targnąć na całość należącej do tego meczetu ziemi, dozna kieski.
Przed kilkunastu laty podobno jakiś amerykański przedsiębiorca zbudował tartak na skale, nabywszy część jej powierzchni od zarządu meczetu. W bardzo krótkim czasie Amerykanin zbankrutował i, jak mi opowiadano, skończył samobójstwem.
Francuski inżynier, budujący most — wiadukt, nic nie wiedząc o istnieniu tej legendy, miał zamiar postawić jeden ze słupów mostu na wyspie Sidi Raszed, kierując most po prostej linji z brzegu na brzeg wąwozu. Ktoś doniósł budowniczemu o istniejącem podaniu, i ten zmienił pierwotny plan mostu, zataczając nim łuk i omijając wyspę.
Naturalnie, że nie obawa klęski, jak naprzykład zawalenie się mostu, skłoniło inżyniera do zmiany planu budowy. Działały tu przyczyny polityczne, głębokie zrozumienie przez Francuzów psychologji i fanatyzmu muzułman, a tak prosty fakt przysporzył przyjaciół nowym panom kraju.
Inny most — Sidi Messid jest arcydziełem sztuki budowlanej. Jest to wiszący, żelazny most, długości 168 metrów, przerzucony nad najgłębszą częścią wąwozu Rummel na wysokości 175 metrów nad jego łożyskiem. Od strony miasta wydaje się cienkiem pasemkiem metalu, wiszącego na ledwie dostrzegalnych niciach stalowych. Na tym moście jednak mogą się rozminąć dwa samochody; rozlega się stąd wspaniały widok na cały wąwóz rzeki, część miasta, przeciwległe od niego przedmieścia i część żyznej równiny, dobiegającej do skał uwieńczonych mostem. Z tego miejsca dojrzeć można doskonale tak zwany „most djabła“, czyli skałę przebitą nawskroś wezbranym prądem Rummelu. U podnóża tego naturalnego łuku triumfalnego, można oglądać resztki dawnego, arabskiego czy tureckiego mostu.
W pionowych zboczach wąwozu Francuzi wykuli gzyms, którym turyści mogą przejść całą cieśninę rzeki i wyjść na szeroką drogę; obchodzi ona cały górski grzbiet, przebijając go nieraz długiemi tunelami o oknach, przerąbanych w stronę niezmierzonej płaszczyzny i wlewających w mrok tuneli olśniewające potoki słonecznych promieni.
Zaraz za mostem Sidi Raszed, pozostawiając na prawo stare miasto, wprost przed sobą i na lewo jak okiem sięgnąć, podróżnik widzi nową dzielnicę francuską z jej pięknemi gmachami rządowemi i magistrackiemi, prywatnemi hotelami, klubami, bulwarami i parkami, a dalej za niemi — wzgórze Konstantyny, zbiegające stromemi spadkami na dół ku dolinie, z żyznemi polami i wspaniale utrzymanemi sadami owocowemi.
W okolicach Konstantyny zwiedziłem cały szereg ruin rzymskich, które, do szczętu zburzone, wznoszą się w samem mieście.
W malowniczej, lesistej miejscowości, niedaleko brzegów rzeki Bu-Merzug, rzucają się w oczy olbrzymie arkady rzymskie, które podtrzymywały niegdyś słynny akwedukt, sprowadzający wodę do miasta z górskiego źródła, położonego o 35 kilometrów na północ od Konstantyny.
Ciepła, różowo-szara barwa arkad, pilastrów i gzymsów, pokrytych nieuchwytną patyną minionych wieków, tonie w morzu zieloności, wznosząc się jak olbrzymi pomnik dawnych mocarzy, walczących z barbarzyństwem ludów i z niegościnnością i surowością ziemi.
Dokoła Konstantyny, w różnych miejscach pozostają te ślady rzymskie i umierają powoli, w chwili swego przez wieki trwającego zgonu zapalając wyobraźnię ludzką i przepełniając współczesnych szacunkiem dla wielkiej idei Rzymu.
Tu i owdzie rozrzucone są źródła ciepłe i mineralne, znane i używane przez starożytnych Rzymian.
W miejscowości Rhar Ez Zemma oglądałem głębokie groty, na których pozostały napisy, składające się z kilku liter, a z nich uczeni odczytali wyraz: „Giddabae deo Augusto sacrum“, co znaczy — „Świątynia boga Giddaby“, — boga góry Giddaba, słynnej z wielkiej ilości drapieżnych ptaków.
W Konstantynie miałem przewodnika, poleconego mi przez administrację hotelową. Był to wysoki, otyły, barczysty Berber; nie podobał mi się narazie, bo twarz miał bezczelną i brutalną. Jednak, zwiedzając miasto z nim w ciągu paru dni, zupełnie przypadkowo znalazłem drogę do serca tego człowieka. Chociaż w swoim notatniku mam zapisane jego imię i nazwisko, nie chcę go nazywać, ponieważ nie wiem, czy chciałby, aby wiedziano o jego przeżyciach.
Błąkając się z nim po mieście, zapragnąłem napić się kawy i poprosiłem, aby zaprowadził mnie do kawiarni. Nazwał mi jakąś europejską cukiernię, lecz zaprotestowałem, chcąc zwiedzić kawiarnię „maurytańską“. Przewodnik ucieszył się i zawiózł mnie do swego znajomego, posiadającego hotel, zaludniony przez bogatych studentów Medersa.
W małej salce z oszklonym sufitem podano nam kawę, a gdy już piliśmy — wszedł gospodarz. Pozdrowiwszy nas, usiadł i zaczął palić. Bardzo zręcznie zaczął wypytywać o mnie, a dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, powiedział:
— Słyszałem o Lechistanie, gdzie wszyscy ludzie mogą swobodnie wyznawać swoją wiarę i gdzie muzułmanie od wieków mają równe z wszystkimi obywatelami prawa.
— Skąd Sidi wie o moim kraju? — zapytałem gospodarza.
— Trzy razy byłem w Mekce jako „hadż“, — odpowiedział, — jednego razu spotkałem muzułmańskiego „taleba“[2], który był mułłą w Lechistanie. On mi opowiadał o twoim kraju, Sidi, i o jego losach.
Miałem długą rozmowę z Arabem, opowiadając mu o tem, że nasze ciężkie losy porozbiorowe już minęły na zawsze, że idziemy dawną drogą samodzielności państwowej i że nic się nie zmieniło w naszem poszanowaniu praw i religijnych przekonań innych ludów.
Podczas tej rozmowy spostrzegłem, że mój przewodnik nie spuszczał oka z okna, wychodzącego na podwórze, a jakieś mroczne ognie zapalały mu się w źrenicach.
Spojrzałem w tamtę stronę. Na dziedzińcu, na parapecie marmurowej fontanny siedziała młoda, bardzo przystojna Żydówka, a przed nią stał Berber, czy Arab, zapatrzony w jej oczy. Mówili do siebie coś cichym głosem, a chwilami mężczyzna pochylał się nad nią, brał ją za rękę, a dziewczyna oczy wtedy mrużyła i twarz jej płonąć zaczęła.
Gospodarz tymczasem zaczął oprowadzać mnie po swojem mieszkaniu i pokazywać różne pamiątki, przywiezione przez niego z Mekki i Mediny, — haftowane na aksamicie obrazy, przedstawiające świętą Kaabę[3] i grób proroka, złote wersety z Koranu, święte księgi w drogich, safjanowych oprawach o złotych i srebrnych skówkach, szkaplerze z ziemią, której dotykały stopy Mahommeta i swój kij pielgrzymi.
Gdy opuściliśmy dom gościnnego Araba, który nie chciał wziąć zapłaty za wypitą kawę, — znowu szliśmy z moim przewodnikiem po zatłoczonej dzielnicy arabskiej. Mój towarzysz wzdychał, a raz nawet jęknął żałośnie.
— Co panu dolega? — zapytałem.
— Eh! — szepnął, machnąwszy ręką beznadziejnie. — Widziałem coś, co przypomniało mi dawne, ciężkie czasy...
Westchnął i umilkł.
— Przecież nie ta młoda para na dziedzińcu spowodowała gorzkie myśli, bo była śliczna? — zagadnąłem.
— Właśnie że ona! — odparł. — Przypomniałem sobie swoje życie...
Bezczelna, tłusta twarz przewodnika zmieniła się nie do poznania. Zdawało mi się nawet, że schudła odrazu, gdyż nagle zarysowały się na niej głębokie zmarszczki koło ust i na czole, dziwnie rozszerzyły się oczy, a w nich zamigotały rozpacz i tęsknota.
Milczałem, ponieważ zrozumiałem, że jest to prawda surowa i gnębiąca. Przewodnik jednak, porwany budzącemi się w nim myślami, widocznie stale go nurtującemi, pochylił się ku mnie i zaczął szybko mówić:
— Jestem żonaty, panie... Żonaty już od pięciu lat. Pływałem przedtem jako stewart na okręcie pasażerskim. Pewnego razu poznałem, płynąc z Calais do Tangeru, młodą Angielkę. Piękna była! Włosy miała jak złoto, oczy jak woda morska, a gdy się śmiała, zęby jej błyskały jak śnieg. Wielkie i niespodziewane szczęście spotkało mnie! Pokochała mnie i stała się moją żoną! Przez dwa lata myślałem, że Allah przeniósł mnie żywcem do raju, bo każdy nowy dzień darzył mnie nowem szczęściem! I nagle wszystko się zerwało. Zaczęła mną pogardzać, bo to obca krew przemówiła. Nic już nie pomagało, chociaż całowałem ślady jej stóp, modły do niej zanosiłem jak do Allaha, płakałem po całych nocach. Odjechała bez pożegnania, bez żalu, może bez wspomnień nawet. Pchnąłem się nożem, panie... Niech pan spojrzy!...
Rozpiął drżącemi palcami koszulę i ujrzałem na piersi wąską bliznę, wklęsłą i jeszcze szkarłatną.
— Otwiera mi się ta rana często... — ciągnął dalej — ale to nic w porównaniu z tą, która się nie zabliźniła w sercu! Każda ulica, każdy gmach, każde drzewo tu w mieście, przypomina mi ją... Gdy idę płytami chodnika czuję jakbym dotykał rozpalonego żelaza, że stąpam po jej śladach... Ja nie mogę tu żyć, panie! Nie mogę!
Zerwał z głowy „fez“[4] i zaczął targać się za włosy, jęcząc tak głośno, że kilku przechodniów obejrzało się za nami.
Arab był w rozpaczy, dusza w nim miotała się i wyła z bólu i męki. Gdy przechodziliśmy koło mostu Sidi Raszed, przewodnik spojrzał na mnie i szepnął:
— Ten „uali“ Sidi Raszed jest okrutnikiem!
Ze zdziwieniem spojrzałem na Araba.
— Tak, tak! — szepnął, zaciskając pięści. — Żył on tu podczas epidemji, unoszącej setki ludzi. Śmierć odbierała żony od mężów, dzieci od matek, rodziców od synów... Trwało to tak długo, aż mieszkańcy Konstantyny przyszli do Sidi Raszeda.
— Ratuj nas! — wołali z tęsknotą w głosie. — Jeżeli Allah jest na niebie, powinien dopomóc w te dnie klęski i zagłady.
„Starzec wtedy stanął na swojej skale i, podniósłszy ręce ku niebu, zawołał:
— Allah, Allah, starożytny i Obrońco! Zanoszę do Ciebie modły i łzy moich braci i sióstr, bo pogrążeni są w strachu wielkim i w rozpaczy. Złe „dżinny“ choroby znęcają się nad ludem. Wzmocnij serca, zatrute zwątpieniem, uczyń cud, pokaż moc swoją, Allah — Sędzio i Prawo!
„W tej chwili na krawędzi cieśniny rzeki zjawił się olbrzymi człowiek, owinięty w czarny burnus, i z krzykiem nieludzkim runął do przepaści. Był to władca złych duchów, opuszczający z rozkazu Allaha miasto“...
— Sidi Raszed, panie, jest pocieszycielem cierpiących i zrozpaczonych. Ja, dnie i noce tłukłem głową o jego grobowiec, w kurzu i błocie się tarzałem, błagając o pocieszenie, lecz nic, nic! Jeszcze gorsza męka, jeszcze gorsza tęsknota!...
— Panie! Niech pan mi dopomoże wyjechać do Ameryki! Na okręcie nauczyłem się po niemiecku i angielsku, nie boję się pracy, nie zginę!
Chwycił mnie za rękę i ściskał, błagalnie patrząc mi w oczy.
Powróciwszy do hotelu, napisałem do swoich przyjaciół w Ameryce kilka listów polecających i dałem je memu przewodnikowi.
Nazajutrz rano jechałem ku morzu.