Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Les Anglais au Pôle Nord
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Indeks stron

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI.

Powrót na okręt.

Około szóstej godziny z rana, wiatr ucichł nieco a zwracając się nagle na północ, rozpędził chmury na niebie; termometr wskazywał trzydzieści siedm stopni poniżej zera. Pierwsze pobłyski światła mającego za dni kilka złocić widnokrąg tamtejszy, srebrzyły go teraz.
Hatteras zbliżył się do swych dwóch towarzyszy zrozpaczonych, i rzekł do nich głosem łagodnym i smutnym:
— Moi przyjaciele, jeszcze o sześćdziesiąt mil przeszło, jesteśmy oddaleni od miejsca wskazanego przez sir Edwarda Belcher. Żywności pozostało nam już tyle tylko, ile wystarczyć może na powrót do okrętu. Iść dalej, byłoby to narażać się na śmierć niechybną, bez żadnej korzyści; wróćmy zatem.
— Podzielam twe zdanie kapitanie, odpowiedział doktór; poszedłbym za tobą gdziebyś sam chciał, ale zdrowie nasze pogorsza się codzień, zaledwie już nogi wlec zdołamy, zgadzam się przeto zupełnie na zamiar powrotu.
— Czy i ty przystajesz na to Bell? zapytał Hatteras.
— Przystaję kapitanie, odpowiedział cieśla.
— Wypocznijmy tu więc przez dwa dni, rzekł Hatteras, wszak to nie zadługo. Sanie potrzebują naprawy, a dla naszego wypoczynku, zbudujemy sobie domek ze śniegu.
Gdy to zostało udecydowane, trzej ludzie wzięli się do pracy z zapałem, i wkrótce wygodna i trwała chatka stanęła pośród wąwozu w którym się zatrzymano.
Hatteras niezawodnie gwałt sobie zadawał przerywając podróż; tyle trudów i przykrości straconych nadaremnie! wycieczka bezpożyteczna, opłacona życiem jednego człowieka! Jak powrócić na okręt bez kawałka węgla! co się stanie z osadą Forwarda? do czego posunąć się ona może pod wpływem Ryszarda Shandona?... Wszystkie te pytania i względy tłumnie cisnęły mu się do myśli, ale dalej walczyć z trudnościami niepodobieństwem już było.
Wszystkie swe starania zwrócił on teraz na przygotowanie się do powrotu; sanie zostały naprawione, a zresztą ładunek ich tak się zmniejszył, że nie ważył już i dwustu funtów. Wyreparowano także i odzież zużytą, podartą, przesiąkniętą śniegiem i stwardniałą na mrozie, urządzono sobie nowe obuwie i pokrycie na kolana. Wszystkie te roboty, zajęły czas przez cały dzień 29-go i poranek 30-go; trzej podróżni wypoczęli ile można było, i nabrali nieco sił na dalszą drogę.
Podczas tych trzydziestu sześciu godzin spędzonych w chatce śniegowej i na lodach wąwozu, doktór uważał coś niezwykłego w postawie Duka, który wciąż kręcił się naokoło pewnego punktu wynioślejszego niż inne, jakby z lodów poukładanych na sobie powstałego. Pies poszczekiwał i poruszał ogonem niecierpliwie, patrząc w oczy swego pana, jakby go chciał o co zapytać.
Doktór po niejakim namyśle, przypisał tę niespokojność obecności trupa zmarłego Simpson’a, którego towarzysze nie zdążyli jeszcze pochować. Postanowił zatem w tymże samym jeszcze dniu dopełnić tego smutnego obrzędu, tem więcej, że nazajutrz o świcie mieli się puścić w drogę.
Bell i doktór wziąwszy łopaty udali się w głąb wąwozu; pagórek niepokojący Duka zdawał się miejscem bardzo właściwem do złożenia w nim trupa, którego trzeba było zakopać głęboko, chcąc go uchronić od żarłoczności niedźwiedzi.
Zaczęli odrzucać wierzchnią warstwę miękkiego śniegu, a następnie wyrąbywać lód dobrze stwardniały; za trzeciem uderzeniem doktór trafił na jakieś ciało twarde, które się rozpłysnęło na szczątki; podniósł jeden kawałek i poznał że to jest odłamek szklannej butelki.
Bell trochę dalej znalazł spory worek stężały na mrozie, wypchany okruchami sucharów, doskonale zakonserwowanych.
— A to co? zawołał doktór.
— Co to ma znaczyć? mówił Bell, przerywając robotę na chwilę.
Doktór zawołał Hatterasa, który przyszedł bezzwłocznie.
Duk szczekał zajadle i pazurami skrobał po lodzie.
— Możeśmy natrafili na jaki skład zapasów? rzekł doktór.
— Tak się coś zdaje, dorzucił Bell.
— Kopcie dalej, odezwał się Hatteras.
Wydobyto następnie jeszcze kilka kawałków żywności i pakę, do czwartej części napełnioną mięsem zasuszonem.
— Jeśli to jest schowanie, mówił Hatteras, to z pewnością przed nami zwiedzały je już wprzód niedźwiedzie. Przypatrzcie się dobrze, a zobaczycie sami, że przedmioty te są widocznie poruszane.
— Obawiam się tego właśnie, rzekł doktór, bo...
Niedokończył myśli; wyrazy jego przerwał głośny krzyk Bell’a, który kopiąc natrafił na nogę ludzką, wystającą z pośrodku lodów.
— Trup! zawołał doktór.
— To nie schowanie, mówił Hatteras, ale grób.
Po wydobyciu ciała na wierzch, okazało się, że to był doskonale zachowany trup jakiegoś majtka mogącego mieć lat około trzydziestu; doktór nie mógł rozpoznać daty jego śmierci.
Wkrótce potem Bell wydobył ciało drugiego człowieka, mogącego mieć lat pięćdziesiąt, na twarzy którego widocznie jeszcze były ślady cierpień zgon poprzedzających.
— To nie są ciała pochowane, odezwał się doktór; tych nieszczęśliwych śmierć zaskoczyła w takim stanie, w jakim ich teraz widzimy.
— Masz słuszność panie Clawbonny, powiedział Bell.
— Szukajcie dalej, szukajcie, wołał niecierpliwie Hatteras.
Bell nie miał odwagi kopać dalej; któż wie ile trupów to wzgórze mogło w sobie zawierać?
— Ci ludzie padli widać ofiarą wypadku, jakiego my sami zaledwie uniknąć zdołaliśmy: mówił doktór; domek śniegowy zawalił się na nich i przygniótł swym ciężarem. Zobaczmy czy który z nich nie oddycha jeszcze.
Bell wyciągnął trzecie ciało człowieka, czterdziestoletniego; ten nie miał zupełnie pozoru trupa. Doktór pochylił się nad nim i zdawał się dostrzegać jakieś ślady życia.
— Żyje! żyje! zawołał.
Natychmiast przy pomocy Bella przeniósł ciało do chatki śniegowej, a Hatteras tymczasem stojąc nieporuszony, przypatrywał się zawalonemu domkowi.
Doktór rozebrał wygrzebanego człowieka; nie znalazł nigdzie śladu żadnego skaleczenia i zaraz począł nacierać go silnie pakułami zmoczonemi w spirytusie. Życie powracało zwolna, ale widocznie, chociaż chory tak był osłabiony i z sił wyczerpnięty, że przemówić nie mógł ani słowa; język jakby przymarznięty przylegał mu do podniebienia.
Doktór przeszukał kieszenie jego odzieży, lecz nic w nich nie znalazł, coby świadczyć mogło o pochodzeniu tych ludzi; kazał Bellowi dalej prowadzić wcierania, a sam poszedł do Hatterasa.
Ten zszedłszy do środka zawalonego domku śniegowego, staranne robił poszukiwania i właśnie wychodził do światła, trzymając kawałek koperty listowej, na której te jeszcze można było wyczytać wyrazy:

...tamont,

....orpoise

w — York.


— Altamont! zawołał doktór, na okręcie Porpoise z New—Yorku!
— Amerykanin! rzekł Hatteras cały drgając.
— Ocalę go, mówił doktór, zaręczam, i dowiemy się strasznej zagadki.
Powrócił zatem do Altamonta, pozostawiając Hatterasa w głębokiem zamyśleniu. Przy usilnych staraniach, doktór przywrócił nieszczęśliwego do życia, ale nie do przytomności, bo chociaż żył, nic jednak nie mówił, nie słyszał i nie widział.
Następnego dnia rano Hatteras rzekł do doktora:
— Jednakże potrzeba nam jechać.
— Jedźmy kapitanie! sanie nie są przeładowane, połóżmy więc na nich tego biedaka i przewieźmy go na okręt.
— Rób jak chcesz, odrzekł Hatteras, lecz przedewszystkiem pochowajmy te ciała.
Dwaj nieznani majtkowie złożeni zostali napowrót pod zwaliska domku śniegowego, a trup Simpson’a zajął miejsce Altamont’a.
Pomodliwszy się za swych towarzyszy, trzej podróżni o siódmej godzinie z rana puścili się w drogę z powrotem do Forwarda.
Ponieważ dwa psy z zaprzęgu zdechły, Duk dobrowolnie stawił się do ciągnięcia sań, i sprawiał się jakby rodowity pies grenlandzki.
Przez pierwsze dwadzieścia dni, to jest od 31-go stycznia do 19-go lutego, nie przytrafiło się nic nowego i nieznanego dotąd w podróży. Jednakże ponieważ luty jest najzimniejszym miesiącem, posuwano się po mocnym już lodzie; nie było wiatrów i zamieci, ale za to mróz był trudny do wytrzymania.
Dnia 31-go stycznia słońce ukazało się po raz pierwszy; co dzień posuwało się ono wyżej nad horyzont. Bell i doktór byli bez sił, prawie ślepi i kulejący; cieśla już bez podpierania się na kiju iść nie mógł.
Altamont żył ciągle, lecz zupełnie bezprzytomny i nieczuły; niekiedy wątpiono już o nim, lecz troskliwe i umiejętne starania znowu go do życia przywracały. Poczciwy doktór zajmował się nim z całem poświęceniem, choć własne jego zdrowie mocno było nadwątlone i sam wielkich około siebie starań potrzebował.
Hatteras myślał tylko o swym okręcie; w jakim go znajdzie stanie? co tam na pokładzie jego zajść mogło? czy Johnson potrafił oprzeć się Shandonowi i jego stronnikom? Mrozy były okropne. Czy nie spalono całego Forwarda?
Rano 24-go lutego zatrzymał się nagle. O trzysta kroków przed, nim ukazało się światło czerwone, po nad którem kołysał się ogromny słup czarnego dymu, ginącego w szarych obłokach firmamentu.
— Co to za dym? zawołał głosem strasznym.
Serce mu biło z taką gwałtownością, jakby chciało piersi rozsadzić.
— Czy widzicie ten dym? mówił do zbliżających się towarzyszy, to mój okręt się pali!
— Ależ przecie, jeszcze o trzy mile przeszło jesteśmy od niego oddaleni, powiedział Bell; to nie może być Forward!
— Owszem, rzekł doktór, właśnie Forward, a tylko złudzenie optyczne ukazuje go nam w bliższej niż rzeczywiście odległości.
— Biegnijmy! zawołał Hatteras, wyprzedzając swych towarzyszy.
Pozostawiono sanie na miejscu i rzucono się za kapitanem. W godzinę potem byli już obok okrętu.
Straszny widok! Bryg palił się w pośród topniejących lodów; płomień otaczał cały korpus statku, a wiatr południowy tylko trzask niezwykły donosił do uszów kapitana.
O pięćset kroków dalej, człowiek jakiś rozpaczliwie wznosił ręce ku niebu, nie mogąc żadnego nieść ratunku okrętowi objętemu niszczącym żywiołem.
Człowiek ten stał sam jeden tylko, a był nim stary Johnson.
Hatteras podbiegł ku niemu.
— Okręt mój! okręt! wołał głosem zmienionym.
— To ty kapitanie! odpowiedział Johnson, ty! zatrzymaj się! ani kroku dalej.
— Więc co? pytał Hatteras z okrutną groźbą w głosie.
— Zbrodniarze, rzekł Johnson, przed dwoma dniami uszli ztąd podpaliwszy najprzód okręt.
— Przekleństwo! krzyknął Hatteras.
W tej chwili słyszeć się dał straszny wybuch; ogień doszedł do składów prochu i wysadził wszystko w powietrze z hukiem, od którego ziemia zadrżała naokoło i góry lodu rozsypały się na drobne części.
Doktór i Bell przybyli właśnie do Hatterasa, pogrążonego w rozpaczy. Nagle zerwał się i rzekł głosem silnym:
— Przyjaciele! podli nikczemnicy uciekli! dzielni dokonają wielkiego przedsięwzięcia. Johnson i Bell są mężni, ty doktorze masz naukę, ja posiadam wiarę! Tam oto jest biegun północny! dalej bracia, do czynu, do czynu!
Ta męzka mowa ożywiła towarzyszy Hatterasa.
A jednak straszne było położenie tych czterech ludzi zdrowych i jednego umierającego, zapędzonych pod ośmdziesiąty stopień szerokości, w sam środek strefy północnej, bez żadnych zasobów i środków.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.