Podróż na Jowisza/Księga I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Jacob Astor
Tytuł Podróż na Jowisza
Podtytuł Powieść fantastyczno-naukowa
Wydawca Nakład Redakcyi "Niwy"
Data wyd. 1896
Druk Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Milkuszyc
Tytuł orygin. A Journey in Other Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA PIERWSZA.

„Na drodze postępu pierwsze miejsce zajmuje religia a drugie nauka; one to jak pochodnie przewodniczyć powinny ludzkości do udoskonalania się“.


ROZDZIAŁ I.
Jowisz.

Z nadpowietrznej wysokości patrzyli teraz, pełni zaciekawienia, na wspaniałą planetę Jowisza, mającą powierzchni 85,300 mil kwadratowych, czyli 1,300 rozleglejszą, niż powierzchnia ziemi.
Nieraz badając na ziemskim horyzoncie oddaloną planetę, rzucającą spokojny a potężny blask, pragnęli gorąco zbliżyć się do niej i poznać jej tajemnice. Teraz dzięki Apergii, sile, której domyślano się w ubiegłych wiekach, ale z której nie zdawano sobie sprawy, podróż w odległe światy stała się możliwą.
Ayrault zakręcił szklanne gałki, pokryte jedwabną tkaniną, i Kalisto zaczął powoli (w porównaniu z poprzednią szybkością) zbliżać się do planety; trzej podróżni nie odrywali oczu od teleskopów, starając się przebić wzrokiem chmury, to tłoczące się, to znów rozpraszające się przed nimi. Któż opisać jest w stanie prawdziwą ekstazę roskoszy, przepełniającą ich serca! Nakoniec tajemnice Apergii, zbadane i ujarzmione przez człowieka, dawały mu możność wzniesienia się w nieznane przestrzenie i krążenia swobodnie wśród planet i komet.
— Pojąć nie mogę — rzekł doktór Cortlandt — dla czego ludzie poznawszy już od tak dawna, że ciała, napełnione przeciwną elektrycznością, przyciągają się nawzajem, a ciała napełnione jednakową elektrycznością odpychają się, nie pomyśleli o tem, aby spożytkować przeciwne prądy grawitacyi? W XIX wieku uczeni i szarlatani robili doświadczenia na swoich uczniach równie, jak i na przedmiotach bezwładnych, unosząc je w górę ponad ziemię, ale zauważywszy dziwny fenomen, nie zagłębiali się w jego naturę i nie starali się go spożytkować.
Prezes Bearwarden i Ayrault potwierdzili zdanie Cortlandt’a. Statek powietrzny kierował się ku stronie, która wydawała się być stałym lądem, na północ od równika pod 1½ stopniem geograficznym.
— Ponieważ oś Jowisza jest prawie pod prostym kątem jego orbitu, nie jest bowiem pochyloną więcej nad 1½ stopnia, podczas gdy ziemia do niedawna jeszcze posiadała pochyloną oś na 23½ stopnia, będziemy mogli podług woli mieć klimat, jaki nam się podoba od podzwrotnikowych upałów aż do mrozów podbiegunowych.
Tak mówił doktór Cortlandt, nie opuszczając teleskopu.
Dopóki Kalisto nie wszedł w atmosferę planety, na ciemnem tle nieba jaśniało pięć księżyców podobnych do tarcz srebrzystych; po pewnym czasie jednak zmienił się widok, przybierając pozory ziemi i nasi podróżni uczuli się bardziej u siebie.
Pod nimi rozciągał się ląd stały, a na nim widać było długie łańcuchy jezior i rzek, płynących na wszystkie strony, prócz w kierunku zwrotnika, gdzie się rozciągał niezmierną przestrzenią ocean o falach spokojnych.
Na wschodzie wznosiły się wysokie góry; wzdłuż południowej strony dymiły liczne wulkany; ku zachodowi ciemniały gęste lasy i rozległe płaszczyzny, na których widok mogłoby się rozradować serce rolnika.
Pułkownik Bearwarden rzekł, patrząc na przedstawiający się krajobraz: „Chętniebym tu rozpoczął poszukiwania miedzi, co za obfite możnaby tu mieć kopalnie! A co za wspaniałe przestrzenie pod uprawę zboża daćby zdołały te osuszone bagna!“
— Mieszkańcy, których tu znaleść możemy, mają prawdopodobnie tak wiele przestrzeni, że osuszanie bagien nieprędko jeszcze będzie im potrzebne — odpowiedział doktór.
— Mam nadzieję, że znajdziemy tu przynajmniej, dużo dzikich zwierząt, tak wielkie knieje pozwalają spodziewać się czworonożnych mieszkańców — mówił Ayrault, myśląc o doskonałej broni myśliwskiej, jaką z sobą zabrali.
Kalisto wstrząsnął się gwałtownie; podróżni dostrzegli, że przyczyną tego nienormalnego ruchu był wybuch jakiegoś wulkanu, napełniającego dymem i parą powietrze, przytem odłamy kamieni uderzały o niego gwałtownie.
Bearwarden skierował pośpiesznie statek w stronę lasu, a znalazłszy swobodną przestrzeń między lasem a wodą, lekko opuścił go ku nieznanym lądom. Gdy statek stanął na ziemi, podróżni ostrożnie otworzyli mały otwór, aby sprobować, jakiem właściwie mają oddychać powietrzem i czy dla ich płuc okaże się ono możliwem. Natychmiast dał się słyszyć świst, podobny do tego, jaki wydaje nagle wypuszczona para, a barometr podniósł się do 36 stopnia; zamknięto otwór.
— Teraz — rzekł doktór Cortlandt — zrobimy dobrze, starając się nawyknąć powoli do ciśnienia powietrza; sądzę, że barometr nie podniesie się już o wiele wyżej.
Podróżni czuli ciśnienie powietrza, nie większe nad to, którego się doznaje, znalazłszy się w kopalni węgla, powtórnie zatem uchylili otwór; barometr stanął na 42. Zbadawszy chemiczny skład powietrza, przekonali się, że mogą niem bez szkody oddychać, otworzyli przeto drzwi i wysiedli, a wiedząc już dobrze, czego spodziewać się mogą, dość łatwo w nowych znaleźli się warunkach.
Jakkolwiek ta nadpowietrzna podróż musiała powiększyć ich ciężar, nie robiło im to żadnej różnicy, gdyż jakkolwiek przestrzeń Jowisza jest 1,300 razy większą jak Ziemi, miąższość jego wynosi tylko 300 z powodu jego ciężaru. Prócz tego, choć stopa kubiczna wody, lub innego ciała stałego lub płynnego wynosi 2,5 tak jak na ziemi, przedmioty znajdujące się w bliskości równika, z powodu nadzwyczaj szybkiego krążenia planety ważą o ⅕ mniej, niż u biegunów, z powodu siły odśrodkowej.
Pod wpływem tej okoliczności, będąc przytem o 483 miliony mil od słońca, zamiast o 92 tak, jak na ziemi, zwrócili się ku północnej stronie zwrotnika Jowiszowego.
Bearwarden i Ayrault zarzucili na ramię karabiny, doktór wziął fuzyę rewolwerową, do niej 4 numer śrutu, prócz tego każdy z podróżnych uzbroił się w nóż myśliwski i tak wszyscy trzej zwrócili swe kroki w stronę północno-zachodnią. Ziemia była miękka, a wydobywała się z niej gorąca para. Od wschodu, gęste chmury zasłaniały niebo, byłto dym, wychodzący z wysokich gór wulkanicznych; na lewo las zdawał się rozciągać daleko. Rozrzucone zarośla olbrzymich paproci, ukazywały się na całej przestrzeni, ziemia zaś nosiła na sobie najdziwaczniejsze ślady najrozmaitszych rozpadlin.
— Widocznie Jowisz przechodzi obecnie epokę zwęglenia, tak jak niegdyś ziemia, ale na rozleglejszą skalę, — zauważył doktór. — Teorya, że im większą jest planeta, tem mniejszymi muszą być jej mieszkańcy, nie zgadzała się nigdy z mojem przekonaniem, uważałem ją zawsze, za przypuszczenie, bez żadnej podstawy. Mamy przecież dowody na to, że mastodonty i inne olbrzymie zwierzęta zamieszkiwały ziemię dawniej, chociaż ciężar ich musiał być taki sam, jak to dziś przypuścić można; mylnem jest zatem, że byłyby dla niej za ciężkie...
Teraz spostrzegli na ziemi mnóstwo olbrzymich kości; prawdopodobnie był to szkielet jaszczura, kilka razy większego od zwyczajnego krokodyla. Przechodząc wśród niezmiernie bujnej roślinności, dostrzegli przedmioty, podobne do worków, które nadymały się i opadały, przy czem górna ich część stawała się jaśniejszą. W chwili, gdy doktór chciał strzelić, aby się przekonać o zawartości mniemanych worków, te nagle podniosły się w powietrze. Gdy w pewnej odległości opadały ku ziemi, błony, które utrzymywały ich w powietrzu, kurczyły się, a one znów spoczęły zupełnie bezwładnie na miejscu.
— Spodziewaliśmy się znaleść tu różne płazy i ptaki! — zawołał doktór — ale te oto dziwne stworzenia z trudnością znaleść mogą miejsce wśród znanych klasyfikacyj. Zdaje się, że nogi muszą być pneumatyczne, ruchy ich bowiem nie mają nic wspólnego z ruchami żab.
Za zbliżeniem się trzech towarzyszów, głowy worków zaczęły się wydymać.
— Przedziurawię ten rezerwoar powietrza, — rzekł Bearwarden i postrzelił jedno z tych dziwnych stworzeń, reszta odleciała.
Podróżni zbliżyli się, oglądając ciekawie ofiarę.
— Widocznie, — rzekł Cortlandt, — stworzenie to nabiera wielką masę powietrza w pęcherz pokrywający jego szyję i głowę i tym sposobem wznosi się w powietrze.
Tak mówiąc, pochylił się nizko, aby lepiej obejrzyć ranione stworzenie; wtedy dopiero spostrzegł zdziwiony wysuwającą się głowę, otwartą paszczę, język i zęby węża, równocześnie usłyszał syczenie i dojrzał maleńkie, złośliwe, na siebie zwrócone oczy.
— Czy to gatunek jadowity? Jak sądzisz doktorze? — zapytał Ayrault.
— Zdaje mi się, że tak jest w istocie, gdyż przy stosunkowo powolnych jego ruchach, zapewne byłby doszczętnie wyniszczony ten gatunek, przez silniejszych od siebie wrogów, gdyby nie posiadał obrony.
— Myślę, że będzie dla nas bezpieczniej, jeżeli za sobą zostawimy trupa, niż rannego, — rzekł Bearwarden, mierząc do węża.
Po wystrzale połowa ciała płazu zniknęła, reszta wydawała woń obrzydliwą.
Jakkolwiek słońce zdawało się być jeszcze bardzo wysoko, szybkość, z jaką chyliło się ku zachodowi, zapowiadała zbliżającą się króciutką, pięciogodzinną noc; ta jednak mogła być bardzo ciemną.
W tej chwili lekkie, jakieś harmonijne dźwięki zdawały się podnosić z ziemi; nie umiejąc ich sobie wytłomaczyć, oglądali się koło siebie podróżni; słońce spuszczało się coraz niżej, a muzyka stawała się coraz piękniejszą... Teraz dopiero spostrzegli, że dźwięki te wydawały różne gatunki kwiatów: ogromne lilie kształtem przypominające trąby, trzciny, sitowia, heliotropy, drżały, śpiewając ten hymn na cześć zachodzącego słońca; niezliczone mnóstwo różnego ptastwa zlatywało się, siadało na ziemi, przysłuchując się melodyi kwiatów i wzleciało dopiero wtedy, gdy już wszystko ucichło.
Zdziwieni podróżni przysłuchiwali się ciekawie, zachwyceni tą im nieznaną harmonią natury. Gdy powróciła cisza, pierwszy przemówił doktór:
— Cudowny ten objaw naturalnego rozwoju świata roślinnego zachwycił mnie, tem więcej, że nic podobnego nie zdarza nam się spotykać na ziemi. A jednak oto wyjaśnienie tego niepojętego fenomenu: Nasze ziemskie kwiaty mają woń przyciągającą do siebie: pszczoły, motyle, całe roje różnych skrzydlatych owadów, które ssąc z nich miód, zabierają z sobą nieświadomie pyłki rozpłodowe i roznoszą je na różnej płci kielichy, dopomagając tym sposobem zachowaniu się gatunków roślin. Tu kwiaty zamiast zapachu mają dźwięki, a zamiast owadów mają ptaki, które tę samą spełniają czynność. Dźwięki, wydawane przez kwiaty, są spowodowane kurczeniem się błonek, gdy ciepło słoneczne usuwa się z nich; prawdopodobnie możemy się spodziewać o wschodzie słońca podobnego hymnu, gdy pod działaniem cieplika listeczki rozciągać się zaczną.
Szukając miejsca bezpiecznego na przepędzenie nocy, dostrzegli podróżni wielką ilość błędnych ogników, ale jaśniejszych od znanych im na ziemi.
— Patrzcie na te światełka — rzekł doktór — siła ich blasku odpowiada lampie o świetle szesnastu świec, zdają się wychodzić z płaskiej bryły mającej rozmiaru od 9 do 10 cali kwadratowych.
Światła ukazywały się i gasły z równą szybkością, unikając wszelkiej analizy podróżnych. Macając wśród zupełnej ciemności, jeden z nich natrafił ręką na jakiś przedmiot żywy, wielkości małego pieska, ale zaledwie go dotknął, tenże szybkim ruchem wymknął się i uniósł w powietrze z szumem i brzękiem skrzydlatego owadu; wtedy ujrzeli fosforyczny jasny blask, którego naturę tak zbadać pragnęli.
— Wcale pokaźny świętojański robaczek! — zawołał, śmiejąc się doktór. — Mówią, że na wyspie Kubie znajdują się podobne; mieszkańcy kładą je pod szklanne klosze, co w zupełności zastępuje im lampy. Ten byłby wystarczający, gdyby można go zmusić do ciągłego wydawania ze siebie jednakowego światła.
Znalazłszy pustą polankę, usiedli na małym wzgórku, Bearwarden dotknął sprężyny swego zegarka, zregulowanego podług Jowisza, gdzie dzień, podzielony na dziesięć godzin, zaczyna się w południe, tym sposobem godzina piąta oznacza północ.
— Dwadzieścia minut na piątą; na ziemi teraz jest kwadrans na dwunastą. Ponieważ wschód słońca będzie o wpół do ósmej, ciemności potrwają jeszcze trzy godziny; świtanie trwać będzie równie krótko, jak zmrok.
— Po dłuższym tu pobycie, przywykniemy zapewne do życia takiego, jak marynarze, będziemy przez pięć godzin czuwali i przez pięć używać wypoczynku, — rzekł doktór.
— Albo też spać będziemy przez dziesięć godzin a drugie dziesięć poświęcimy polowaniu i zwiedzaniu miejscowości, w dzień słońce, a w nocy księżyce przyświecać nam będą, — dorzucił Ayrault.
Poczem Bearwarden i Cortlandt, owinięci w kołdry, zasnęli niebawem, podczas gdy Ayrault czuwał nad ogólnem bezpieczeństwem, i oczekując wschodu księżyców, oparłszy się plecami o skałę, zapalił fajkę. Zdala widniały przed jego okiem łuny wulkanów, a ucha dolatywał głuchy huk wybuchów; ogniki tymczasem wznosiły się i opadały ku ziemi, wiatr zaś kołysał, szeleszcząc liśćmi, gałęzie drzew i olbrzymich paproci. Na horyzoncie wzrok jego poszukał ziemi; świeciła ona słabym, ale nieustającym blaskiem. Myśl jego przebiła daleką przestrzeń dzielącą go od ukochanej dziewicy; jakże pragnął gorąco przesłać jej myśli swoje i wzamian otrzymać odpowiedź!...

Na ziemi teraz upływał pierwszy tydzień po Nowym-Roku. Wyobraźnia przedstawiała mu dom i park rodziców narzeczonej, wszystko pokryte białym śniegu całunem... A ona, teraz w tej chwili, ubiera się do obiadu, a w sercu jej?... On tylko jeden!... Ayrault zatonął w marzeniach; na horyzoncie tymczasem ukazywały się jeden po drugim księżyce, darząc ziemię równem, jasnem światłem. Ustawił wokoło druty nasycone elektrycznością, gotowe trupem położyć każdą żyjącą istotę, któraby się ośmieliła przekroczyć zagrodzone miejsce; najlżejsze dotknięcie poruszało dzwonek, który zbudziłby śpiących podróżnych. Teraz wytrząsnął popiół z wypalonej fajki, zawinął się w kołdrę i zasnął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Jacob Astor i tłumacza: Maria Milkuszyc.