Pogrzeb Klemensa Junoszy

>>> Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Józef Naimski,
Franciszek Nowodworski,
Gustaw Doliński
Tytuł Pogrzeb Klemensa Junoszy
Podtytuł Sprawozdanie specjalne Kurjera Warszawskiego
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1898, nr 87
Redaktor Franciszek Nowodworski
Wydawca Wacław Szymanowski i Antoni Pietkiewicz (Adam Pług)
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia „Kurjera Warszawskiego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pogrzeb Klemensa Junoszy.
(Sprawozdanie specjalne Kurjera Warszawskiego.)


W Lublinie.

„Że na spoczynek swój wiekuisty,
Obok swej matki wybrałeś dom,
Dzięki Ci, Duchu szlachetny, czysty!
Dość słów tych!... Dajmy folgę łzom!...

Temi słowy wzywał Lublin do płaczu i żałoby nad zgonem Junoszy p. Karol Hoffman w Gazecie lubelskiej.
Ale nie potrzeba było i tego wezwania lublinianom!
„Dumni jesteśmy — pisała w ich imieniu Gazeta — że po wysiłkach pracowitego żywota, jak pielgrzym, z okiem, zwróconem zawsze w strony rodzime, ku prochom ojców, przyszedł złożyć głowę swoją tu, między nas, zkąd po raz pierwszy — na dolę i niedolę — puścił się w wędrówkę doczesną.”
Tej szlachetnej dumy dał Lublin szczere i serdeczne dowody podczas smutnego obrzędu złożenia zwłok Junoszy na wieczny odpoczynek.
Na pierwszą wieść o zgonie znakomitego pisarza i o jego życzeniu złożenia głowy na ziemi lubelskiej, inteligencja tamtejsza zaprosiła z pośród siebie grono osób, złożone z dwóch prawników, lekarza, trzech kupców, dwóch starszych zgromadzeń rzemieślniczych i dwóch dziennikarzy, składając na ich głowy troskę bezpośrednią o zorganizowanie ostatniej posługi.
Osoby te z kolei wydelegowały z pośród siebie do wykonania ułożonego wspólnie programu pogrzebu pp.: Apolinarego Zarębskiego, kupca, który najczynniej i najgorliwiej zajął się sprawą, Alojzego Kuczyńskiego, inżeniera, i Bolesława Drouégo, wydawcę Gazety lubelskiej.
Wielce pomocną w przeprowadzeniu zadania była szlachetna łaskawość dostojnego biskupa lubelskiego, J. E. ks. Jaczewskiego, który zalecił umieścić zwłoki pisarza w katedrze, z oddaniem im honorów największych.
Już w piątek wieczorem, kiedy ciało ś. p. Junoszy przywieziono z Otwocka do Lublina, czekał na dworcu tłum tysięczny, by z licznem duchowieństwem na czele przy blasku pochodni odprowadzić trumnę do katedry.
Okazała świątynia od spodu aż do stropu tonęła w kirze, osłaniającym okna i opinającym okazały wysoki katafalk, ustawiony w pośrodku głównej nawy kościoła i otoczony 6-ma świecznikami, wśród gaju roślin podzwrotnikowych, z pomiędzy których wychylały się cztery rzeźbione figury średniowiecznych płaczek — stary zabytek katedralny.
Wprowadził zwłoki do kościoła ks. Ludwik Kwiek, regens konsystorza lubelskiego, przy śpiewie towarzyszącego mu duchowieństwa.
Klepsydry zapowiedziały na drugi dzień, t. j. na sobotę, o godz. 11-ej przed poł., uroczyste nabożeństwo żałobne przy zwłokach. Jakoż, gdy o godzinie oznaczonej doniosły dźwięk lubelskiego katedralnego Zygmunta zwołał wiernych na te modły, obszerna świątynia, jarząca się płomieniami 500 świateł na gzymsach u stropu, oraz w pająkach i świecznikach, zaledwie zdołała pomieścić dwa tysiące osób.
Nabożeństwo rozpoczęło się od solennych egzekwji, śpiewanych przez całe duchowieństwo i kler, poczem mszę żałobną przed wielkim ołtarzem prastarej świątyni (1582 r.) celebrował ks. Antoni Noiszewski, prałat i regens seminarjum, kolega nieboszczyka z siedleckiej ławy szkolnej, z udziałem dwóch djakonów.
Po skończonem nabożeństwie, podczas którego śpiewał chór amatorski męski, pod dyrekcją ks. Kwieka, ks. Jan Kazimierz Skwara, wikarjusz katedralny, utalentowany i namaszczony kaznodzieja, wypowiedział podniosłą swym nastrojem egzortę żałobną do słów, zaczerpniętych z księgi „Ecclesiastes”.

„Wysławiajmy męże chwalebne i ojce nasze w rodzaju swoim...”

Oto z podniosłej tej mowy główniejsze urywki:
„Gdy, okryci żałobą, nowe sypiemy mogiły dla zasłużonych narodowi mężów, co na polu nauki, literatury lub sztuki dzielnie pracowali, mamy obowiązek głośno obwoływać ich zasługę, wysławiać ich przykład i wzór budujący, a to bynajmniej nie dla schlebiania próżności, ale dla pouczenia i zbudowania własnego.
Kościół powołuje na święte miejsce sługi swoje, ażeby wyższych spraw roztrząśnieniom poświęcić chwile żałobnej modlitwy i nauki.
Bóg daje dziś społeczeństwu bohaterów myśli, słowa i serca.
Nie mając innej piękności naokół siebie, ani w sobie, wskazywaliśmy na literaturę naszą, na sztukę naszą, jako świadectwo żywe, że życie w nas płynie, gdy puls uderza tak potężnem tętnem.
A oto jeden z tych hetmanów słowa zamilkł! Serce, co dla nas wszystkich biło, zamarło! Odchodzi w nim w świat pozagrobowy nietylko talent, ale pisarz swojski w każdym calu, siła dodatnia, duch pełen pogody i jasności.
Płacz i smuć się ty, prastary grodzie jego rodzimy, coś go karmił chlebem swoich pól, kołysał do snu piosnką i umiał natchnąć miłością dla własnej strzechy...
Usiąść do pracy, nie obiecującej nagrody, bez widoków wdzięczności u swoich, i ten kawałek chleba, którego często brakowało, obficie polewać potem swego czoła, — to, żałobni słuchacze, jest tylko własnością umysłów niepospolitych. Takim był właśnie Klemens Junosza. Jego spokój opierał się na talizmanie czystego sumienia, zgodności czynów z myślą i słowem, z któremi szły one zawsze w parze. (Tu nastąpiła charakterystyka ś. p. Junoszy, jako człowieka).
„Bóg dał — Bóg wziął: niech będzie pochwalone Imię Jego! — ciągnął dalej mówca duchowny. — A nam czyż nic nie pozostało po nim, okrom żalu? O nie, bracia! Jego duch przemawia do was, czyni was spadkobiercami, synami i braćmi cnót jego! Miłość zwłaszcza tych zagonów rodzinnych niech w nas znajdzie gorliwych naśladowców.
Toć znane są niezbite prawdy: „Ufność — to cierpliwość i praca”, a uzupełniają je: miłość, zgoda, roztropność.
A cóż włożę wam na serca, bracia, gdy go żegnacie? Oto, w imieniu Kościoła, którego Klemens Junosza był wiernym synem, dziękuję najpierw zacnym ludziom, którzy zajęli się smutnym obrządkiem, i tym wiernym, którzy obecnością swoją tutaj złożyli hołd zasłudze ś. p. Klemensa Szaniawskiego.
Patrzcie! — oto tysiące serc zanoszą gorące modły za jednego z najlepszych synów tej ziemi. Ale tu, w tej świątyni, klęczą sieroty i opłakują ojca i męża. Lękliwie patrzą one naokół, bojąc się przyznać do swej samotności i opuszczenia. Ludu pobożny! Nie błagam dla nich o litość, o miłosierdzie, bo nie chcę ich krzywdzić; ale domagam się długu, któryśmy ich ojcu winni!...”
Gorącą a serdeczną modlitwą do Pana nad Pany o przebaczenie ś. p. Klemensowi ułomności ludzkich, od jakich żaden śmiertelnik nie jest wolny — modlitwą, zaniesioną wespół ze wszystkimi słuchaczami żałobnymi — zakończył ks. Skwara swoją mowę, wypowiedzianą z tem uczuciem, które wszystkim obecnym wycisnęło łzę szczerego wzruszenia.
W ciągu całej soboty, oprócz wieńców przywiezionych z trumną Junoszy, a wymienionych już przez nas w № 85-ym Kurjera, napływały ciągle nowe. A więc: „Klemensowi Junoszy — lublinianie”, „Od lublinianek”, „Zacnemu człowiekowi i znakomitemu pisarzowi od siedlczan”, „Przyjacielowi ludu przyjaciele zdrowia” (od lekarzy), „Od uczącej się młodzieży”, „Od grona studentów instytutu rolniczego w Nowej Aleksandrji”, „Koledzy z izby obrachunkowej lubelskiej”, „Junoszy — Redakcja Gazety warszawskiej”, „Junoszy — przyjaciele” i wiele innych wieńców bez napisów.

Wczoraj, z powodu nabożeństwa niedzielnego, musiano katafalk czasowo usunąć i trumnę ze zwłokami przechować w skarbcu katedralnym.
Ale po sumie ustawiono znów ciało, jak poprzednio z wielką okazałością, umieszczając u wezgłowia trumny klepsydrę, a wraz z nią portret pisarza, rysowany przez p. Smoleńskiego.
Już od soboty rozpoczął się też zjazd do trybunalskiego grodu nietylko przedstawicieli prasy i literatury z Warszawy, ale i obywatelstwa ziemskiego z okolic, oraz drobnej szlachty zagrodowej z dalszych stron gub. lubelskiej i siedleckiej. W żadnym z hotelów pierwszorzędnych nie można już było w niedzielę dostać wolnego pokoju.
Z Warszawy przybyli na pogrzeb wczorajszy redaktorowie: Mścisław Godlewski (Słowa), Stanisław Lesznowski (Gazety warszawskiej) i Franciszek Nowodworski (Kurjera warszawskiego); literaci, pp.: Teodor Jeske-Choiński wraz z żoną, znaną kompozytorką, i Antoni Sygietyński, p. Jan Piotrowski (sekretarz red. Wieku), dr. J. Tchórznicki (z red. Zdrowia), p. Włodzimierz Trąmpczyński (z red. Dziennika dla wszystkich), p. Kazimierz Laskowski (z red. Kurjera polskiego), p. Z. J. Naimski (z red. Kurjera warszawskiego), wreszcie artysta-malarz Jan Wasilewski i pp.: Michał Biernacki, St. Karpiński i Aleksander Kołłupajło.

Wczoraj od rana na ulicach Lublina panował ruch niezwykły.
A śródmieście zamieniło się w istne mrowisko z chwilą uderzenia godziny 2-ej po południu, kiedy nieprzejrzane tłumy, obliczane na 10,000 ludzi, zaległy plac katedralny i przylegającą do niego ulicę Królewską.
Sama katedra, sprawiająca powodzią światła na tle kiru i dekoracji kwiatowych — wspaniałe, acz posępne wrażenie, zalana była falą głów ludzkich, — falą cichą i unieruchomioną żałobnem serc skupieniem.
O godz. 2½ po poł. duchowieństwo, w liczbie kilkudziesięciu księży i alumnów seminarjum, otoczyło katafalk, a eksportujący zwłoki ks. wikarjusz Władysław Kamiński, zaintonował pieśń „Libera”.
Umilkły pienia duchowne, i oto pod sklepieniami popłynął hymn Moniuszki, wykonany przez młodociane koło śpiewacze lubelskie, pod dyrekcją p. Władysława Osińskiego.
Teraz celebrans rozpoczął znów pieśń: „In paradisum”, którą śpiewając kler cały wyszedł z kościoła.
Wówczas do trumny zbliżyli się literaci, publicyści i dziennikarze warszawscy, którzy na chwilę przedtem złożyli gremjalnie u podnóża katafalku wspaniały wieniec z napisem na wstęgach liljowych: „Zacnemu i kochanemu Junoszy — prasa warszawska”, i otoczyli trumnę ze zwłokami umiłowanego kolegi.
Wynieśli ją z kościoła redaktorowie: Słowa Mścisław Godlewski, Gazety Warszawskiej Stanisław Lesznowski, Kurjera Warszawskiego Franciszek Nowodworski i Gazety Lubelskiej Zdzisław Piasecki, oraz pp. Antoni Sygietyński i Antoni Sokołowski.
Wśród ścisku i tłoku w przedsionku kościelnym, pomimo zarządzonych środków, zaledwie zdołano się z ciałem przecisnąć do noszy, oczekujących na trumnę przed katedrą.
Z chóru rozbrzmiewały natchnione tony marsza pogrzebowego Chopina, wykonanego przez organy i trio smyczkowe, a z dzwonnicy katedralnej jęczał dzwon Zygmunt.
Przejmująca to była chwila.
Nosze z trumną wzięli na ramiona z przed kościoła przedstawiciele miejscowej intelingencji, oraz p. Jan Piotrowski, sekretarz red. Wieku, i Aleksander Kołłupajło, przedstawiciel firmy księgarskiej T. Paprocki i sp., i pochód pogrzebowy, prowadzony przez cechy z chorągwiami in corpore, bractwo św. Trójcy, Różańcowe i inne; z godłami i chorągwiami, duchowieństwo i żałobników, ruszył powoli ulicą Królewską i Krakowskiem Przedmieściem.
Za trumną tuż postępowała cała rodzina nieboszczyka, dalej dziennikarze i literaci, a w końcu jechał czterokonny wóz żałobny, pokryty całkowicie wieńcami, zaledwie noga za nogą mogąc się poruszać w tem żywem morzu ludzkiem, jakie płynęło za konduktem.
Niebawem niosących trumnę zastąpiła młodzież uniwersytecka, z Warszawy przybyła, oraz uczniowie gimnazjum, którzy dopomagali też gorliwie w okoleniu pochodu żywym łańcuchem, utworzonym przez mężczyzn różnych stanów i różnego wieku.
Potem kolejno zmieniały się osoby niosące trumnę: to dźwigali ją rzemieślnicy i robotnicy miejscowi, to znów brali ją na ramiona ziemianie i szlachta podlaska, to wreszcie przedstawiciele inteligencji miejskiej. I tak, po drodze, usłanej świeżą jedliną, posuwał się zwolna pochód żałobny przez całe Krakowskie Przedmieście aż na cmentarz, gdzie czekały już tłumy osób, wcześniej przybyłych.
Kiedy cały pochód stanął wreszcie u grobu, nawet duchowieństwu z trudnością utorowano do niego drogę. Ks. Kamiński odprawił modły nad grobem, koło śpiewacze odśpiewało: „Duszo, co rzucasz” Troszla, a kler ostatnie Salve Regina, i na wzniesieniu, przed kilkutysięczną rzeszą, stanął redaktor naszego pisma, p. Franciszek Nowodworski, przemawiając w te słowa.

Mowa red. Nowodworskiego.
„Bo ziemia sama z siebie owoc rodzi, naprzód trawę, potem kłos, a potem pełne ziarno w kłosie.”
(Św. Marka IV, 28).

Takim kłosem, wyrosłym z naszej ziemi i pełnym zdrowego i rodzimego ziarna talentu, był ś. p. Klemens Szaniawski. Urodzony w Lublinie dnia 23-go listopada 1849-go r., dziś tu do swej własności przyszedł, i swoi go przyjęli, na wiekuisty po znojach życia spoczynek.
A ciężkie było to życie! W zaraniu dzieciństwa odumarli go oboje rodzice i, dzięki tylko życzliwej opiece ś. p. ks. Kietlińskiego, chłopiec-sierota dostał się do gimnazjum w Siedlcach, zkąd przeniósł się z czasem do trybunalskiego grodu, i tutaj też urzędowanie rozpoczął. Lecz nie o biurku urzędniczem marzył młodzieniec. Boża iskra talentu tlała w jego łonie i rozniecała zapał do literatury. Ośmielony przychylnem przyjęciem, jakiego doznały pierwsze próby pióra, nadsyłane do pism warszawskich, i zachęcony życzliwemi radami dawnych kolegów z ławy szkolnej, przenosi się do Warszawy, by tu całkowicie i niepodzielnie poświęcić się piśmiennictwu.
Trudny to zawód — zawód polskiego literata!
To nie gościniec równy i szeroki, jeno raczej kręta ścieżyna górska, najeżona głazami, rozpadlinami pożłobiona i wijąca się zazwyczaj szarem pasmem trosk ustawicznych i ciężkiej pracy na kawałek chleba. „Cierni taka moc, a tak mało róż”. Ale ani trudów znój, ani widmo niedostatku nie odstraszały Junoszy. Toż niedarmo w jednym z dawniejszych swoich utworów żartobliwie i pogodnie wypowiedział on prawdę, że
„częstokroć życie ludzkie jest tylko licytacją in minus.”
Zaprzęgając się do literackiej taczki, nie o swoim tedy myślał dobrobycie, lecz o tem ziarnie zdrowem i pożytecznem, które czcionki drukarskie roznoszą hen po ziemi, setne w niej rodząc owoce dobra społecznego.
Z tą myślą i z tą wiarą, jął się orki literackiej.
Jakże różnorodne były pola tej pracy! Utwory humorystyczne wierszem i prozą, poezja i artykuły społeczne, korespondencja i krytyka, powieść i nowela, utwory dramatyczne i fotel redaktorski — oto liczne i różnolite sfery działalności piśmienniczej zmarłego.
Ale z tych sfer najwłaściwszą, najulubieńszą i najowocniejszą było powieściopisarstwo. Junosza, powieściopisarz i nowelista, zdobył sobie niezatartą kartę w literaturze ojczystej.
Na posterunku powieściopisarza stawał, jako pracownik, zbrojny wielkim talentem, wielką znajomością życia i wielkiem sercem. Kochał gorąco swoje społeczeństwo, i ta miłość była mu talizmanem, który strzegł zawsze pogody ducha i szarą grudę życia przetapiał na kruszec czci dla ideału.
Rzecby można słowami poety, że, jako życia swego przewodnie zadanie, Junosza postawił:

„Snuć miłość, jak jedwabnik nić z piersi swych snuje;
Lać ją z serca, jak źródło wodę z wnętrza leje;
Rozkładać ją, jak złotą blachę, gdy się kuje;
Z ziarnka złotego siać ją, jak się zboże sieje...”

I ztąd też czerpał ową moc ożywczą, która przez drogę ciernistą i twardą iść mu pozwoliła bez skargi na ustach, chociaż pieszczone w sercu ideały nie znajdywały na zewnątrz odbicia; ztąd czerpał owe barwy jasne, któremi malował swoje postaci. Troska była mu chlebem powszednim, życie mu się nie uśmiechało; ale on się uśmiechał do życia, sercem i myślą wzlatał nad poziomy i chmury trosk pogodą duszy rozjaśniał.
Znany aforyzm, czy raczej paradoks, mówi, iż niewiele wart człowiek, nie mający nieprzyjaciół. Nie miał ich Junosza; ale tem-ci większa to dla niego chluba, bo życzliwość powszechną jednał sobie nie brakiem własnej indywidualności, nie zaprzaństwem lub obłudnem zatajeniem swoich przekonań, lecz zacnością charakteru, szczerego i czystego, jak krynica, — a zarazem niezwykłą wyrozumiałością dla innych, wypływającą z głębokiej dobroci i z iście chrześcijańskiej miłości bliźniego.
Te przymioty człowieka odbiły się w dziełach pisarza. Junosza powieści swych nigdy nie malował czarnemi farbami, nigdy nie chłostał przywar ludzkich biczem namiętnego oburzenia: szlachetny optymista, kochał swe typy dodatnie i współczuł im gorąco; ale zarazem sylwetki postaci ujemnych rozjaśniał refleksem wyrozumiałości, a poniekąd i przeświadczenia, że ich wady są przeważnie wynikiem wpływów czasu i warunków...
Z czterech sfer, jako najlepiej sobie znanych, brał głównie Junosza tematy i typy do swoich obrazków, nowel i powieści; są zaś niemi: drobne mieszczaństwo, żydzi, szlachta zagrodowa i chłopi. Zwłaszcza pod kmiecą strzechę, lub do zaścianków, „panów braci”, rwała się najłacniej myśl i fantazja autora, który rad się obracał pośród tych rdzennie swojskich postaci, ciesząc się ich radością lub

„płacząc wraz z niemi
„Tam, gdzie ból rośnie, — tam, gdzie łza się plemi.”

Mam-że obliczać dorobek literacki zmarłego pisarza?
Nie tu miejsce i nie czas po temu.
Dość zaznaczyć, że spuścizna to bogata, bo obejmująca dotychczas około 70 tomów w książkowej postaci. A ileż ich jeszcze przybędzie po wydaniu utworów, drukowanych tylko w czasopismach. Jeżeli zaś przypomnimy sobie, że, okrom beletrystyki, lwią część czasu pochłaniało Junoszy dziennikarstwo, to, zaiste, zdumieć się wypadnie nad ogromem trudów, które przez lat tyle dźwigał na swych barkach. Była to już nietylko wytrwałość, ale wprost ciągły i nadmierny wysiłek. Gdzieindziej pisarzowi tej miary, co Junosza, część podobnej pracy przyniosłaby, jeśli już nie bogactwo, to przynajmniej dobrobyt zupełny. Ale polski literat o tem nie marzył. Powieściopisarz, już sławny, po dawnemu borykał się z troską o byt, niekiedy bardzo dotkliwą, i pracował bez wytchnienia, ale i bez skargi.
Skarżyć się? Toż sam ongi przepowiedział, że życie będzie mu często „tylko licytacją in minus”.
Nie kocha się gorąco, ani nie pracuje się nad siły bezkarnie... Od takich trudów bieleje włos. W wieku, który jest zwykle pełnią dojrzałości, podkopany na siłach chorobą i sterany tyloletnią nadmierną pracą, Junosza był starcem. Duch po dawnemu był silny, ale ciało gasło powoli. Aż wreszcie

„...polały się łzy czyste — rzęsiste
Na ten wiek męski — wiek klęski.”

Beznadziejna niemoc powaliła go na łoże boleści.

„I oto serce, co wiele kochało
I oto serce, co wiele cierpiało,
Dziś, nakształt głazu, ścierpło i zlodniało.”

I polały się łzy czyste — rzęsiste, łzy rzęsiste rodaków, nad mogiłą zasłużonego pisarza, — łzy czyste, jak czystem było to „zlodniałe” dziś serce.
„Dobry człowiek z dobrego skarbu serca swego wynosi rzeczy dobre.” (św. Łukasz VI. 45.)
Te słowa Ewangelisty niechże będą ostatniem naszem pożegnaniem z prawdziwie „dobrym człowiekiem”, który naszej literaturze tyle wyniósł skarbów.
Cześć i chwała po wsze czasy pamięci Klemensa Junoszy!

Następnie, imieniem mieszkańców Lublina, zabrał głos dawny i dobry znajomy zmarłego, dr. Gustaw Doliński.
Przemówienie jego brzmiało, jak następuje:

Mowa dra Dolińskiego.

W imieniu rodzinnego miasta, w którym przed laty ujrzał pierwsze światło złamany przedwcześnie walką z życiem pracownik — cóż ja mam wyrzec, co przedstawić, co ofiarować? Mam-że sławić cnoty, czy wartość pracy oceniać, czy wielbić talent, czy jedną więcej gałązkę wpleść do zasłużonego wieńca wawrzynu? — Nie: już to uczyniono przede mną.
Patrząc naokoło siebie, zapytuję, co tu zgromadziło orszak tak liczny, dlaczego za trumną podążył lud tak mnogi, czemu skromnemu literatowi złożono hołd, wysokiemu dostojeństwu należny?
Czy dokonał świetnych czynów, co opromieniły skroń jego nimbem chwały? Czy wsławił się szeregiem wynalazków? Czy w dziedzinie twórczości i sztuki pisarskiej odkrył nieznane dotychczas tajniki i wskazał nowe kierunki i drogi? Czy, może, zebrał skarby olbrzymie i hojne z nich na cele społeczne poczynił zapisy? — Nie.
Więc cóż uczynił? — zapytacie. — Za co cześć mu oddają spółcześni? Za co pamięć o nim chować mają potomni? Czem zasłużył się ś. p. Klemens Junosza Szaniawski, aby wybranym go synem uznano?
Romantyk z krwi i kości, wierzył on, że mieć serce i patrzeć w serce w życiu wystarczy. Więc, zapatrzony w blask ideału, szedł naprzód z tem przekonaniem, że idzie prosto i dobrze. Nie służył i nie ulegał nikomu, jeśli co kochał — to ziemię swoją, jeśli wielbił — to swoje społeczeństwo.
Dla niego najpiękniejszy kraj był przy podlaskiej sosnie, najcenniejszem drzewem krzywy, sękaty dąb, o który siekiery się tępią.
On wiedział, że po za obrębem wielkich miast, po za gronem ludzi uczonych i szczupłem kołem pierwszorzędnej inteligencji, istnieje szeroki świat i liczne rzesze, które z pracy jego będą korzystały. On wiedział, że nie do każdej głowy przenikło światło, że jeszcze u nas w miljonach piersi ciemno i pusto. Więc też nietylko dla tych, co uczeni i wykształceni, ale dla wszystkich, co swojską myślą karmić się pragną, dla tych, co dziś czytać umieją i w przyszłości czytać się nauczą, dla tych skarb prawdziwy zostawił ś. p. Klemens Junosza. Znajdą oni w pracach jego zdrowe i czyste zasady, nie oszpecone śniecią niezgody i zawiści, jasne i cenne, jak złoto, omyte, niby kroplami rosy, łzą współczucia, ogrzane ciepłem ojczystego słońca, opromienione blaskiem naszego świtu i łagodną barwą naszej zorzy. Dobra książka — to druh serdeczny samotnych. W chwilach walki z losem, krzepi ducha wiara, a dodaje otuchy i siły myśl zacna i dobre słowo, które z kart księgi przenika w duszę i ożywczy balsam leje na zbolałą pierś i okaleczone stopy i dłonie.
Każda praca ludzka jest cenną, jeśli jest uczciwą pracą. Nic z dobrych usiłowań ludzkich nie ginie, bo z nich powoli a statecznie wznosi się gmach ogólnego szczęścia i dobra, buduje się przybytek przyszłości. Ale w tym przybytku królować ma idea, co go tworzy, co mu kształt daje i nawskroś treść jego przenika. Słowo i czyn — te dwa wyrazy kreśli, jako dewizę narodu, dłoń tajemnicza; a słowo dla czynu jest nieraz podnietą i podporą. I dlatego ludzkość czci swoich pieśniarzy i oddaje hołd należny mistrzom słowa, bo mistrz słusznie powiedzieć może:

„Pieśni ma, tyś jest gwiazdą za granicą świata!
I wzrok ziemski, do Ciebie wysłany za gońca,
Choć szklane weźmie skrzydła, Ciebie nie dolata,
Tylko o twoją mleczną drogę się uderzy:
Domyśla się, że to słońca,
Lecz ich nie zliczy, nie zmierzy!...”

Słowo mistrzów, to niby daleka gwiaździsta kraina, to źródło światła i życia, jak owo złociste oko słońca, które przymyka senną powiekę, po to tylko, aby dać wypoczynek ziemi, a nazajutrz nowym świeżym blaskiem zaświecić. Słowo mistrzów — to hejnał, grany z wieżyc świątyni na powitanie brzasków świtu, to pieśń Bogarodzicy, psalm, śpiewany przy dźwiękach lutni Dawidowej.
Więc nie dziwmy się, że pracowników słowa lud wielbi, a imię ich otoczone urokiem! Muszą oni wiele kochać i cierpieć wiele! Potomkowie Kaima, skazani na niedolę, idą po ziemi z harfą na życie tułacze. „Gorzki im chleb i trudna wędrówka”, jak mówi twórca „Boskiej komedji”. Składają na całopalną ofiarę dla ludu ducha swego, krew swoją; ale ta krew jest posiewem wiernych. Cześć im za to!
Do liczby owych bojowników słowa należał ś. p. Klemens Junosza. Sierota, bez odpowiednich środków, wszystko zawdzięczał pracy własnej. Tem, co umiał, tem, co zdobył w ciężkim trudzie, dzielił się ze społeczeństwem. Nie zmarnował iskry Bożego ducha, nie sponiewierał talentu, którym go natura obdarzyła, bogatą zostawił po sobie puściznę. Płaszcz na jego barkach nie był wyżebrany, ale zasługą jego czynów świetny.
Zostawił w literaturze ojczystej piękną kartę, zyskał miłość i szacunek ogólny, przeszedł przez życie, jak łza, czysty, i synom swym przekazał imię pełne zasługi i niczem nieskalane.
Za to ziemia i ludzie wdzięczność mu winni.
Ziemia... Cóż ziemia dać może, ów szary proch, przesiąkły krwią i potem tylu pokoleń? Ona przytuli wiernego syna; ukołysze go do snu, w którym się już nic nie śni; da mu spokój, jakiego darmo pragnął za życia. Matka-rodzicielka w ustroniu cmentarnem polnym kwiatem ozdobi grób, nad którym ojczyste niebo rosą zapłacze!...
A ludzie?... Ludzie przez pamięć dla ojca, którego głowa myśleć i tworzyć, zagasłe oczy patrzeć, a zastygłe dłonie pracować już nie zdołają, ludzie dzieciom życzliwą dłoń podadzą i do piersi przygarną. Bo ludzie wiedzą i pamiętają, że naród — to nie gmin pogański, żądny chleba i igrzysk.
Ludzie pamiętają, że naród — to wielka rodzina, żyjąca pracą, miłością, i że przy ognisku tego przybytku, który się ogółem zwie, musi być miejsce dla czcicieli świętego ognia, bo bez ofiarników znicz gaśnie.
Niech więc nie łakną ci, co światło niosą! A kiedy zadanie swe spełnili, pokój kapłanom świętego ognia, pokój im wieczny w mogile!

Umilkły mowy. Trumnę spuszczono do świeżo wymurowanego lochu.
I skończył się smutny, lecz podniosły obrząd ostatniej posługi...
Tłum żywych powoli odpływać począł z miasta umarłych... Opuszczaliśmy cmentarz... A z serca, wraz z ostatniem westchnieniem, płynącem do drogiej nam trumny, płynęło uczucie rzewnej wdzięczności dla lublinian za tak podniosły z ich strony hołd pozgonny, złożony pamięci znakomitego pisarza.

Z. J. N.

Wczoraj wieczorem liczne grono inteligencji lubelskiej, z miejscowymi organizatorami pogrzebu ś. p. Klemensa Junoszy Szaniawskiego na czele, podejmowało przybyłych z Warszawy do Lublina przedstawicieli dziennikarstwa i literatury.
Wśród bardzo miłej i ożywionej gawędy wymieniono wzajem wiele wspomnień o zmarłym pisarzu, którego osoba i zacne myśli były osią licznych przemówień.

Jutro o godz. 10 zrana, jak opiewa nadesłana nam z Siedlec klepsydra, odbędzie się tam nabożeństwo żałobne za spokój duszy ś. p. Klemensa Junoszy Szaniawskiego.
Nabożeństwo odprawione będzie w tamecznym kościele parafjalnym, staraniem kolegów gimnazjalnych zmarłego, którzy zapraszają na nie „wszystkich czcicieli talentu znakomitego pisarza”.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Franciszek Nowodworski, Zygmunt Józef Naimski.