<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II

Nadchodziły wieści coraz gorsze — coraz lepsze. Ostatnie komunikaty w ostatnich gazetach z Warszawy były nader nijakie. Potem już tylko niejasne nowiny, pogłoski i alarmy, roznoszone przez żydów. W tych niepewnych dniach jeden jedyny Froim przynosił do dworu skąpe wiadomości, które oględnie cenzurował i wreszcie wypowiadał panu dziedzicowi szeptem. Młocarnia huczała od rana do nocy. Dziedzic klął i spieszył się omłócić, co się da, i zdążyć sprzedać, zanim przyjdą Niemcy. Był strapiony. Albowiem życie spędził w spokoju, bez żadnych pozadomowych aspiracyj. Nie miał się z czego cieszyć i nie miał się na co skarżyć. Wojna zrobiła z niego polityka i dyplomatę. W domu zaczął się parlament. Spory, partje. Przez cały rok stary Świda miał rację wraz z Wielkim Księciem i koalicją. Przyzwyczaił się do obiecanej autonomji ziem polskich. W duszy swojej ugodził się z Moskalami. Teraz co?
W domu kłótnia. Kobiety triumfowały. Autorytet starego był zraniony. Nerwy, astma. I zabrnął tak, że w tych właśnie dniach bronił do upadłego Moskali, wbrew oczywistości i wbrew sobie samemu, albowiem teraz właśnie znienawidził ich na nowo za zawód najdroższych nadziej, za strategiczne pożary i za niedającą się ogarnąć całym jego strachem klęskę niemieckiego najazdu. Matka i Janka chodziły rozpromienione.
Marek był od początku bezpartyjny i obserwował wydarzenia jako filozof. Od roku nie umiał się przechylić na żadną stronę — właśnie jako Polak. Nienawiść do Moskali równoważyła się z nienawiścią do Niemców. Wojna się zaciągnęła i teraz któż na świecie mógł przewidzieć, jaki będzie jej koniec? Kiedy? Należało być nieczynnym — czekać. To było dopiero dręczące. Marek czuł głębokie poniżenie nietylko za Polskę, ale i swoje własne, człowiecze. W roku Apokalipsy, podczas światowego zmagania się narodów, które przerastało wszelką wyobraźnię, on wysiadywał u papy i mamy w Jordanowicach, nic nie wiedział, nic nie robił i nic nie znaczył, właśnie jak małe dziecko. Nie inaczej jak za czasów, gdy chadzał do swoich parowów. To go truło. Albowiem wielka wojna narodów zdejmowała go zachwytem. Jego wyobraźnia była opętana. Straszliwa sprawa wojny odurzała ogromem swego nieprawdopodobieństwa. Tu, w dalekiem zaciszu, wydawała się mytem, snem. Marek od roku uwikłany był w mary i widziadła nieprzerwanego snu. Widmo wojny zasłoniło przed nim życie codzienne i jego prawdę. Sam zagubił się w sobie, utonął w dalekiej wizji, rozpodział się po morzach i lądach, gdzie nieznane obce sprawy narzucały mu się jako własne i jedyne. Chwilami i Jordanowice i wojna jednako stawały się nieprawdą. I to, i tamto było czyjemś zmyśleniem. Takie zamącenia stawiały go sam na sam wobec dręczących zagadek. Poznał godziny fantastyczne, obłędne. Ze strachem wydzierał się z niebezpiecznych odmętów zmordowany i długo jeszcze niepewien prawdy lub nieprawdy własnego istnienia. Codzienne komunikaty z frontów były dlań poematami grozy i wielkości. Zawsze nienasycony, pochłaniał wieści o wojnie, upajał się niemi, niezależnie od powodzenia lub klęski tej lub drugiej strony. W zmaganiu się narodów widział jakiś cel świata, olbrzymi a zatajony. Nie było to bynajmniej zwycięstwo którejś ze stron walczących. Raczej przeokropne, bo leśne i wspaniałe narodziny nowego świata. Los pod dawał druzgocącej próbie wszelkie dawne wartość i okazywał, jak niszczeją one, albowiem były fałszem. Snać nie było innego sposobu odmiany starej ludzkości, Kolosalna mordownia nabierała sensu. Na wieki wieków pouczała tych, co ocaleją. Bóg był w tej wojnie, który dość miał nieprawości i kłamstwa starej kultury. Gdy wypali się pożar świata, na gorących zgliszczach pocznie wyrastać nowe życie. Ze krwi miljonów powstanie Polska.
Śmieszyły go orjentacje i usiłowania polskie, bolało bratobójstwo, poniżała bierność i bezsilność. Aż wyrozumowal sobie własny pogląd mistyczno-tragiczny i czekał końca, ale spokoju nie zaznał. Jego młoda siła domagała się upustu, wyobraźnia porywała go ku dalekim bitwom. Jakże zazdrościł! Tym, którym pali się w sercach święta zajadłość walki, którzy utonęli w kurzawie wojennej i padają w ekstazie jako prawdziwi ludzie epoki, nadludzie, budujący dzieje. Dla Polaka nie było tam miejsca. Jako niewolnik stawał i ginął w obcym, wrogim szeregu jednakowo tu, i tam. A Marka, ojciec wybronił od poboru za pięćset rubli.
I cały rok zeszedł mu na niczem. Wzmagała się nienawiść ku sobie i pogarda. Cóż on był winien? Co miał robić? Ciążył mu niewypełniony jakowyś obowiązek. Musiało z tego być jakieś wyjście. Czuł, że przez ten wielki rok zmalał on, zmarniał, zgłupiał. Uparcie przesiedział ten cały czas zakopany w Jordanowicach, nie chciał wychylić nosa w szerszy świat, bodaj do tego miasta Siedlec. Nie robił nic.
Odwrót. Wszystkiemi drogami, traktami i naprzełaj przez pola ciągną na wschód pobite armje. Wloką się tabory nieprzerwanemi pasmami od świtu do nocy. W kurzawie gościńców brną bure, zwarte i stłoczone kolumny piechoty. Koła armat wyciskają na ścierniskach głębokie nowe drogi. Dzień po dniu to samo. O świcie, w upale południa, w pomroce nocnej. W deszcz czy w pogodę. Masa wojsk przewala się w tumanach kurzawy, lgnie w błocie nieprzeliczona, niewyczerpana. Nocami szeroko, jak okiem zajrzał, od horyzontu do horyzontu zapalały się na zachodzie łuny. Od rana do nocy mgła dymów stoi w tej stronie i za dymy, jak za chmury, codziennie kryje się czerwone słońce. Jordanowice, leżące w zapadlinie na uboczu, zdala od traktów, nawiedzane były jeno przez maruderów lub zabłąkanych w odwrocie żołnierzy. Tym przed kuchnią czeladną dawano coś zjeść i pozbywano ich się co prędzej. Wpadał na koniu oficer łącznikowy i rozpytywał o coś natarczywie, szukając na mapie. Jeden opowiadał zdyszanym głosem okropne, nikomu jeszcze nieznane, nowiny, drugi za powiadał niezwłoczną kontrofensywę. Obrywki jakichś zagubionych taborów zajeżdżały na dziedziniec i bi wakowały długo, biorąc paszę i kradnąc, co się da Dzikie brodate typy z otchłani głębokiej Rosji, pierwotne telegi-kibitki, kosmate garbonose konie gościły na folwarku, jak nieznane plemię z wędrówek narodów, dopóki nie odszukał tego ktoś z nahajką i, piorąc na prawo i lewo, klnąc i wrzeszcząc, nie ruszał ich z samowolnego postoju.
Marek nie mógł się opamiętać. Nie mieściło mu się w głowie to, co widział. Nagłe zbliżanie się wojny zaskoczyło go. Na to nie był przygotowany. Prawda codziennych obrazów wydawała mu się wątpliwą. Przez cały rok dzień po dniu czytał gazety, na mapach miał zawsze wytyczoną linję frontu, a teraz, gdy wojna błąkająca się po mapach natrafiła zkolei i na niego, nie wierzył. Bitwa pod Jordanowicami? Jordanowice w komunikacie, ogłoszone całemu światu? Albowiem wojna była dalekim mitem, ułudą. Tak było jeszcze wczoraj. Ale od dziś już trzeba inaczej... Chodził jak błędny. Błąkał się po cienistym, pachnącym sadzie, gdzie w ciszy południa brzęczały pszczoły i spadały przejrzałe jabłka. Nagle odzywała się młocarnia i Marek wybuchał śmiechem warjackim, nieposkromionym. Papa młóci! Stary grubas w odwiecznym połatanym kitlu i kapeluszu jak parasol zamierza przeciwdziałać temu, co nadchodzi, usiłuje to podejść i oszukać! Nie wie, że jutro mogą nadciągnąć tacy, co mu spalą wszystko docna. A jeżeli ci nie zdążą, to pojutrze nadejdą Niemcy i zabiorą mu do ostatniego ziarenka wszystko, co, śpiesząc się i klnąc, zdołał w tych dniach omłócić. W rozmowie z Janką niespodziewanie rozpłakał się. Oboje przestraszyli się tego wybuchu i w osłupieniu patrzyli sobie w oczy.
— Co ci jest? Marek — czyż ty się boisz?
— Głupia jesteś! Czego mam się bać? Ale muszę, muszę coś ze sobą zrobić. Trzeba coś zacząć. Rozumiesz? Nie będę tu sterczał, jak idjota. W takich czasach! Ani godziny więcej!
— Więc co?
— Właśnie, że nie wiem.
— Zupełnie słusznie. Mój drogi, tu niema nic do zrobienia. Gdyby cię wojna była zastała w Krakowie, mógłbyś ruszyć razem z tamtymi — a teraz cóż...
— Dziękuję ci za strzelców. Takich samych miałem tu bliżej u hetmana Gorczyńskiego.
— Głupie porównanie.
— Wszystko u nas głupie.
— Nie, są i wielkie idee: jedź do Rosji, do naszej drugiej ojczyzny. Rwij tam, jak tysiące hołoty polskiej „na kazionnyj szczot“. Spełnij nakaz ojców narodu z wiekopomnego komitetu. Razem z tobą przeniesie się tam Polska do najbliższej zwycięskiej ofensywy. Nasza godność wymaga, by Niemcy nie zastali w Polsce ani jednego Polaka. Jedź, przysiądź się na jakiej teleżce, będą ci radzi. Rozerwiesz się...
Janka umilkła, widząc, że bratu płyną znowu łzy.
Nad ranem za oknem zjawił się nikły, rudawy człowieczek i pokazywał mu jakiś dziwny przedmiot owinięty w papier i omotany szpagatem. Na szczęście, dzieliła ich szyba. Marek udawał, że śpi. Ale przybysz przenikał przez zamknięte powieki i patrzył weń z taką pogardą...
— Nie otworzę okna. Nie wezmę tego do ręki. Ja nie jestem nawet cham. Ja jestem nic...
Ocknął się w przykrej ponurości. Świt wpełzał przez okna. Budziły się muchy. Gałęzie miotały się na wietrze, przyciemniając i rozjaśniając jego białą izdebkę i szumiały w niepokoju. Nagle brzękła szyba po raz drugi, trzeci... Naprawdę ktoś stuka! Uderza zlekka pięścią w ramę okna. Szyby dźwięczą już w obu oknach. Otworzył nagle oczy — nikogo. Jeno jakby ktoś zrzucał ze strychu ciężkie worki, wielkie głazy. Zapewne drogą na Zieleńce za ogrodem idą w odwrocie ciężkie baterje. Aż oba okna w ciągiem nieprzerwanem drganiu wydobyły cichy ton, przenikliwy, nakazujący, przepotężny. Odgłos poderwał Marka z pościeli. Już wiedział, że to jest dzień jego przeznaczenia. Poczuł się we władzy wielkich wydarzeń. Jak słomka trawy wpadł przed chwilą w rwący potok i już go niesie nurt. Napróżno pytać i myśleć. Nie trzeba wysiłku woli, ani rozumienia. Ani chęci, ani oporu. Odtąd co ma być, samo się będzie działo. Ulga! Wtem nagle dreszcz. To przeczucie — dziś mój koniec.
O szarym, pochmurnym świcie, w wietrze, w szumie drzew tłumy burych żołnierzy zapełniły folwark. Pokotem zwaliły się kompanje piechoty pod stodołami. Przemordowane, sponiewierane, pokulone postacie leżą cicho. Inni rozrywali ogrodzenie, rąbali młode lipki, któremi obsadzony był okólnik. Pusta szopa już prześwieca nawskroś. Sprawnie i szybko znikały kędyś jej bale i tarcice. Za stodołami niewidzialni ludzie sypali z głębin dołów ziemię, która tryskała i układała się w żółty pokrętny wał szeroką wyłamaną linją. Bito kołki, zaciągano druty. Punkt oporu, — Jordanowice-folwark. Z obory wylewał się potok krów, ich ryk zapanował nad gwarem pracujących żołnierzy, nad dalekim grzmotem dział. Pośrodku stada kroczy jak patrjarcha z biblji Dorego, sunie kędyś biedny ojciec. Oczy nieprzytomne, twarz czerwona, na czole nabrzmiała jak bas niebezpieczna chora tętnica. Pod spichrzem brat Kuba ładuje na wozy worki. Ze dworu wynoszą do ogrodu meble, portrety, dywany, pościel, kufry. Między stajnią a spichrzem widać, jak z górki polem zjeżdżają kłusem armaty i jaszcze, i hurkocą głucho i potężnie. Ze stajni wyprowadzają cugowe konie. Strzałka wyrwała się i jak małe źrebię ugania po okólniku, oszalała. Trzeba dopomóc Jance, która dźwiga toboły. Trzeba opamiętać ojca, którego przecie lada chwila strzeli szlag... Nagle runął na wszystko przeraźliwy, rozdzierający, niepojęty trzask i huk. Baterja za ogrodem. Salwa. Salwa. Salwa. Powietrze zanosiło się od jęku. Żałosny, zawzięty, ponury głos śmierci szlochał, zawodził i gasł, i wznosił się aż pod niebo w spazmie nieprzebranego okrucieństwa. Marek usiłował myśleć, ale w każdy zaczątek bił huk, jęk i rwał, rozpylał wszystko w głowie. Jedyne, co zostało, było to odruchowe pragnienie ucieczki z piekła i od czegoś niepojęcie gorszego, co nadchodziło i niebawem musiało tu być. Wysunął się w pole i niechcący wszedł w swoje parowy. Wierny pies Chochoł zjeżony, z podwiniętym ogonem, szedł za nim w ślad. W Zimnych Dołach nad jeziorkiem przewiesił ktoś od zbocza do zbocza długą pajęczynę. Patrzył wgórę na to dziwo. Ponad nim pasmami przelatywały smutne jęki, westchnienia. Salwy od folwarku dochodziły zgłuszone. Usiadł w gęstwinie na mokrej trawie. Położył się i zasnął. Znalazł się wśród ścisku, w niewiadomym tłumie. Pełno kwiatów, wrzawy i słońca. Połyskujące, mosiężne trąby grają hymn potęgi i triumfu. Patrzy w łopocące sztandary i zgaduje ich dziwne znaki. Trąby zlewają się z okrzykami tłumu i jak potok wszystko posuwa się kędyś, gdzie wśród wysokich masztów, różnobarwnych wstęg i zieleni ma być przyczyna i cel uroczystego zamętu. Z oddala patrzy, wyciąga szyję w tłumie, żeby dostrzec. Tuż przed nim odsłonięty kark dziewczyny i strzecha uciętych czarnych włosów — koleżanka Sława, Zapytuje: czy to Kraków? Cóż to jest? Ściska go ktoś za rękę. Mały Ignacek patrzy weń sprytnemi oczkami, które wszystko rozumieją. Mały potakuje dobrotliwie: byczo jest, wszystko pysznie! A pan Tuchołka? Na to Botwid śmieje się drewnianym głosem, po angielsku i bełkoce po swojemu, ale Marek wszystko rozumie, jak po polsku. Wsłuchuje się i wie, że jakaś wielka radość... Że już teraz... Nareszcie!
Obudziła go cisza. Tylko gdzieś na wielkiej dalekości stał murem nieprzerwany, jak odgłos nadchodzącej burzy, akord głuchy i podziemny. Słońce było wysoko. Wspiął się na grzbiet, skąd można było sięgnąć dookoła. Na zachodzie za lasami mgła dymów. Pola puste. Na folwarku cisza. Oto prawda dnia, a tamto było omamieniem. Nagle tuż pod nogami, na dnie bocznego parowu, który otwierał się ku polu buraków, ujrzał między kępami leszczyny stłoczoną gromadę osiodłanych koni. Konie kiwają łbami, parskają, skubią trawę i zapamiętale oganiają się od bąków. Strzemiona podzwaniają, pot koński bije od dołu rześkim oparem. Kilku młodych żołnierzy pokrzykuje na konie, paląc papierosy. To już oni! Niemcy? Austrjaki?
Na folwarku ani śladu tamtych. Zostały rowy, rozpoczęte umocnienia, ścięte lipki, rozebrana stodółka. Przed kuchnią kupka ułanów z krótkiemi karabinkami za plecami. Siedzą i stoją, piją mleko i wgryzają się w olbrzymie pajdy chleba ze serem. Z biciem serca, ze wstydem i z pewną ku nim odrazą przechodzi Marek przez ciżbę. Ucałowałby każdego, a zarazem z każdym może się natychmiast pokłócić o byle co, o jedno słowo i o wszystko. Przed dworem warta z dobytą szablą. Na ganku młody chłopiec, oficer, pochylony nad talerzem, pakuje zawiesiste kawalce szynki i przez tę szynkę przepuszcza stłumionym głosem wiekopomne nowiny. Ojciec rozpromieniony i zapłakany. matka, Janka wniebowzięte. Kuba siedzi z wybałuszonemi oczami ogłupiały. Siostra przewierciła go triumfującem spojrzeniem. W tych oczach było natarczywe zapytanie. Jak ona śmie...
— Marek, to ty?!
Kolega Gzowski, opalony na czarno, w siwej ułance, jest wypiękniony i niepodobny do siebie. Gdzież się podziało widmo z krakowskiego dramatu? Uściski i początek bezładnej gadaniny. Ostra strzelanina tryska tuż za ogrodem. Jeszcze jeden strzał.
— To nic — placówki. Zaraz tu będzie cały dyon.
— Co takiego?
— Co?
— Dyon?
— Dywizjon, tak się mówi dla skrócenia.
— A ty co — tak sobie?
— A tak, cóż miałem robić?
— No tak... — I Gzowski podsuwa mu pod sam nos brudny, opalony paluch i pierścionek z nikłym brylancikiem.
— Ach, mój drogi, mój drogi, cóż to za dziewczyna, co za człowiek!... I sama — to niewiarogodne — pierwsza do mnie przyszła, jak tylko kadrówka miała ruszać za kordon. Po tylu tragedjach takie nadspodziewane szczęście!... A jej listy!...
Tętent i szczęk. Nawała konnych wlewa się na podwórze od strony pola. Pchają się przez wszystkie przerwy między budynkami, przez rozgrodzone płoty. Już ich pełno. Tuman kurzu i ostry dech koński. Młodość. Rozpęd. Siła. Pierwszy dyon idzie w pościgu. Marek patrzy w wizję nieznanego świata, ale to wszystko własne, od dawiendawna urodzone w duszy. Zawsze, zawsze o tem wiedział, jeszcze kiedy! Wówczas z małym Ignackiem, z panem Tuchołką...
Opamiętał się dopiero daieko za Bugiem. Długo szli w rezerwie przez spustoszone poła, przez spalone bezludne wsie. Zagubieni wśród olbrzymich mas obcego wojska, ciągnęli w kurzawie gościńców, na spiekocie, w pocie i utrudzeniu. Strzałka już zaprzestała harców i próżniaczej dworskiej swawoli, wdrożyła się do karności, nauczyła się oszczędzać siły na tej niezwykłej wycieczce, która trwała od świtu do nocy w ciągu tygodni. Szła we dwójce, pilnując swego miejsca. Chochoł, który aż do Bugu wiernie biegł przy szwadronie z wywieszonym językiem, znikł gdzieś, snać zbałamucony przez zdziczałe bezpańskie psy, które bandami hasały przez pola, żyjąc padliną. Marek miał za towarzysza w dwójce starego marsowego żołnierza, który od początku wojny niezłomnie tkwił w szeregu. Był to szczeniak z siódmej klasy z oficjalnym pseudonimem „Cosinus“, nazywany potocznie Koźminkiem. Wobec nowego kolegi zachowywał się milcząco i wyniośle. Marek przekupywał go papierosami, które ten, owszem, brał i palił, ale w niczem nie zmiękczył swojej pogardy. Nadał sobie nawet prawo przewodzenia nad nim i komendy, choć od tego był kapral patrolowy medyk Czuba, wachmistrz plutonowy Wołodyjowski, który już miał wąsy, a u szczytu stał, jadący na przedzie, niedostępny i oficjalny, sam we własnej osobie obywatel podporucznik Gzowski (pseudonim Sław). Dalej i powyżej dowódca drugiego szwadronu porucznik Sęk na koniu łaciatym, jak krowa, i wreszcie w nimbie postrachu i władzy rotmistrz Belina, pan i król dyonu, szafarz rzadkich łask i powszedniej.jasnej cholery“. Przypominało to trochę szkołę, konną wycieczkę krajoznawczą, było jakieś niesamowite, zabawne, udane, urocze i niepoważne. Wciąż natarczywie gdzieś jechali, kłócili się o kwatery z Austrjakami, kołowali przez bezdroża, żeby wyminąć kolumny wojsk, spotykali się ze swoją piechotą i gubili ją na’ całe dnie marszu. Ani jednego strzału, ani cienia grozy, nigdzie trupa. Pola i lasy, pogoda i wesołość. Więc to tak? Gdzież się podziała wojna? Czekała aż za Bugiem, na wyjeździć ze starego lasu, gdzie w pogotowiu leżało pokotem pełno piechoty. Wypuścili ich ławą kłusem przez płaskie pole z dyrekcją na wieś i cerkiewkę. Jakże wiali i rwali zpowrotem pod zbawcze drzewa! Przekradali się pędem przez leśne drożyny, okrążając wieś, smagani przez gałęzie, ogłuszeni wyciem szrapneli w chaosie jęków, leśnych trzasków i zgrzytów. Gdy wreszcie wypadli na otwartą przestrzeń, wrzask Beliny usiłował sformować ich do szyku, ale nie dał rady. Kupami, które okryły całe pole, rwało wszystko przed siebie na daleki zrudziały żywopłot czy zagajnik, który stał przez chwilę, ale wnet rozłamał się, otworzył i kupkami ruszył w dal. Zaczęły się wyścigi, błyskały wzniesione szable. Wszystko wyglądało na zabawę. Znienacka ujrzał Marek olbrzymią kudłatą czapę i płaskonosą dziką twarz z wystraszonemi oczami. Kozak, jak pajac szarpnięty za sznurek, podniósł do góry oba ramiona. Zderzyli się końmi. Jakiś ułan tnie w wielką czapę i Moskal wali się z konia. Drugi wśród szczęku pogmatwanych pik pali raz po raz z rewolweru w czerwone brodate pyski. Koźminek z twarzą objuszoną łapie jakiegoś konia. Marek przedostaje się ku gromadce siwych kurtek, które wiatr niesie po szerokim wygonie wśród kończastych kęp jałowca. Zajeżdża mu drogę rozjuszony olbrzym bez czapki i chwyta go za ramię żelaznemi kleszczami. Marek patrzy w okrutne obce oczy i przez ćwierć sekundy nie wie — czy to już, czy aż tak można.. Tnie naodlew. Kleszcze puściły. Na to z nieba spadają wyjące, srogie gniewy i wybuchają po polu w trzasku i dymie rozpękające się na tysiąc skowytań, zgrzytów, pogwizdów. Skulony i zrośnięty z koniem, gna po polu, uchodząc z zamieci szrapnelów. Strzałka ponosi, płynie powietrzem, skacze przez obalone konie, przez rozciągnięte trupy, przez kępy jałowca... Dzika radość! Poryw i co za duma!
— Jestem na wojnie i żyję!
Z Daraszem zetknął się dopiero za Kowlem. Kapitan Darasz, dowódca baonu w 5 p. p., był dalej nieprzejednany.
— Oczywiście, monsieur Świda w ułanach, to jeszcze potrafi każdy młody szlachcic. Byle po lekkości, nie do pracy bojowej.
Marek obraził się nie o siebie, lecz za kawalerję. Koleżeńskie słowo — osioł — niebacznie rzucone przez ułana, wywołało efekt straszliwy.
— Wojsko jest! Baczność sk... jeden! Aresztuję cię i pod sąd polowy! Złaź mi z konia natychmiast!
Oficerowie i piechociarze pokładali się ze śmiechu. Marek, przerażony swą zbrodnią, ruszył koniem i zwiał. Stopniowo wrastał w gromadę i stawał się, jak ci starzy. Z równą łatwością przejmował ich wady i cnoty. Opanował język i obyczaj. Mówił: Oferma — co jest? — oddaj trupa — fasunek — morowo — ausgesslossen — bałagan. Kradł dla Strzałki w dywizjonowym taborze, stojąc na nocnej warcie, uwielbiał Komendanta, kochał Belinę i psioczył nań, ile wlazło, wyszydzał cekamendę, robił kawały Austrjakom, śpiewał wiersze o N. K. N-ie, o departamencie Piotrkowskim, jak gdyby nie był onegdajszym przybłędą, ale morowcem z pierwszej kadrowej. Jego ukochanie dla tej I-ej Brygady równało się w bezwzględności chyba gorliwiej aż do zachłyśnięcia się krytyce wszystkich jej urządzeń i niezliczonych »bałaganów“. Naprawdę i szczerze gotów był każdej chwili oddać życie za tę Polskę, która narazie mieściła się wyłącznie i całkowicie w I-ej Brygadzie. Poznał ordynarny, szczery miód braterstwa broni, które każe piersią stanąć za kolegę w każdej potrzebie, i podzielić się z nim ostatnim papierosem, i zapłakać na jego pogrzebie, i natychmiast, gdy go zakopią, zapomnieć. I urok nocnych podchodzen i jazdy po bezdrożach przez lasy i bagna, na było-nie-było, między nieprzyjaciela za Beliną, po warjacku. Poznał spokój absolutnego niemyślenia, i rozkosz kawalerskiej odwagi — brawury, i strach, podnoszący włosy na głowie, gdy się leży i wrasta w matkę ziemię pod karabinem maszynowym. Nauczył się nie spać po trzy noce zrzędu i głodować, umiał zeżreć odrazu, na zapas, bochenek czarnego Chleba. Zapomniał o sobie, o domu i o wszystkiem. Wojna stała się rzeczą powszednią, ani miłą, ani niemiłą — poprostu była i żadną miarą nie mogło być inaczej, bodaj na zawsze, przez całe życie i już. Czas przystanął i na coś czekał, dnie przemijały niepostrzeżenie. Między Stochodem i Styrem, na pozycji pod Koszyszczami, na zimowych kwaterach w Borowiczach, w okopach pod Kostiuchnówką, w pieszej psiej służbie. Aż odwróciła się łatwa fortuna i Brusiłow przerwał się przez Łuck w samo jądro zwycięskiej c, k. armji, wygodnie rozłożonej na zeszłorocznych laurach. Nadszedł dzień, kiedy i Brygada musiała brać nogi za pas i ruszać na Stochód za generalnym „rückzugiem“. Dywizjon z radością dorwał się do koni i szedł w tylnych strażach lasami, przez bagniste strugi i piachy. Pod Trojanówką, kędy ściągały rozproszone baony, dopadli dragoni z zasadzki drugiego szwadronu w ciasnem miejscu, w lesie, na zrujnowanym przez przemarsze „prügelweg’u“. Ostrzelali, nabili koni. Obskoczyły ułanów papachy i piki i „ura“ wrzaski.
— Poddaj się!
Szalony pęd do wyścigu w pomieszaniu z nieprzyjacielem. Przejęło Marka nawskroś, jak szydłem, przez obie nogi i zapadła się pod nim Strzałka — od jednej kuli. Urżnęło go coś przez czapkę, przez łeb, aż wszystkie gwiazdy... Leżąc, ocierał sobie ze krwi zalane oczy. Ostatnie, co widział, było to źrebiątko od zabitej „Rzepy“ wachmistrza Kolca, która leżała tuż. Stoi i rży nad matką bezradna, biedna dziecina. Drepce w miejscu pod ulewą kul i nie odchodzi, węszy i rży cienko, żałośnie. Targnęło się w nim serce na ten obraz. Zapłakał. Jeszcze go pchnie w przelocie piką rozpędzony, zapóźniony dragon, potrąci go kopytem, przewali go na drugi bok i zniknie, a za nim wszystko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.