Pokolenie Marka Świdy/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokolenie Marka Świdy |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marek co chwila mrużył oczy od blasku i pogrążał się w słodkiej nicości. Budził się — widział gazetę rozłożoną na kolanach, złote ściernisko, pachnące świeże snopy, wyłamaną linję żeńców, którzy już dochodzili do gruszy. Zasypiał. Majaczyła daleka wojna z gazety, przemykał się bliski strach przed czemś nadchodzącem. Trzeba było zerwać się natychmiast na równe nogi. Ale ciężkie słońce przytłaczało go do ziemi. Zamroczony i bezwładny macał w ciemnościach za jakowąś pomocą. Przemknął się kosooki Japończyk z gazety i życzliwie wyszczerzył do niego zęby. Za nim cienki jak czarny patyk cień pachciarza Froima. Aż wielka mucha zagrała mu w samo ucho. Zerwał się i spojrzał ku domowi: aleją lipową już sunął ogromny słomiany dach ojcowskiego kapelusza.
— Pan idzie! Pan idzie!
Na jego wołanie poruszył się żwawiej ten i ów. Stara Zośka obłudnie zaintonowała chrypą jakieś śpiewanie. Nicpoń Jasiek wylazł skądś i jął zbierać zalegające garście, a śliczna przodownica Józefka odwróciła się, wiążąc powrósło i szydziła paniczowi bezczelnie, prosto w oczy.
— I czegóż ty głupia się na mnie wyszczerzasz?
— Zęby masz na sprzedaj, czy co?
— Bo z panicza coraz lepszy przystawca. O jak się zwijają: Krysta! Nie staraj się tak, bo se wszystkie palice oberżniesz! O, i Michałowa wyłazi z pod gruszki. Wyspaliście się. Co?
— Oj słoneczko... Oj ty Boże... — drze się bez sensu stara Zośka.
Biały obłok nakrył pole gorącym cieniem. Pod nim wisi w powietrzu rozpostarty, nieruchomy jastrząb. Daleki las drgnął i mieni się w blasku.
— Niech sobie nasz pan klnie i choleruje, niech tam i lagą człowieka przemierzy, we sto razy pan dziedzic jest lepszy od panicza.
— Widzicie ją. I bez co tak? — stawiał się niepewnie Marek.
— A już tak. Starszy pan o człowieku nie zapomni, a paniczowi ten człowiek wszystko jedno, co za nic. Nie chciała jaby służyć, jak panicz będzie dziedzicem.
— Jabym ciebie sam nie zechciał, — bąkał Marek w strasznej złości. Nienawidził bezczelnicy, bo w jej głupiem gadaniu widział obok chamskiej niewdzięczności za wszelakie pobłażanie i jakiś przykry okruch prawdy. Jak ona śmie...
Jeżeli niecierpiał i jej, i tych żeńców, i wszystkich fornali, to przecież tylko dlatego, że mu ojciec każe „praktykować“. Nigdy nie nauczy się napędzać ludzi przy robocie. Ani wymyślać. Było to bowiem jakieś niesprawiedliwe i niegodne... Bezwzględnie miał słuszność, ale wstydził się tego i gardził sobą. Więc niecierpiał wszystkich „ludzi“ na folwarku. To było jego tajemnicą. A głupia Józefka ośmiela się tak przy wszystkich...
Ojciec przystanął w alei, gada i macha rękami. Odcina się wyraźnie na tle nieba, na górce. Gruby mały ojciec w kapeluszu jak parasol i cienki długi Froim w czarnym chałacie i maleńkiej czapeczce żydowskiej wyglądają na dwie figury z jakiejś szopki. Z Marka wydarł się nagły, niespodziewany śmiech.
I wszystko wkoło stało się wesołe, cudne, ukochane. Za chwilę będzie wolny! Za chwilę będzie szczęśliwy. Słońce roziskrzyło się jeszcze i zapachniał szczęściem cały świat.
Gdy jako tako „zdał służbę“, jak na dziś dość tanim kosztem, natychmiast zapadli się w nicość żeńcy, ojciec, mus i przymus. Biegł miedzami. Ciężkie kłosy smagały go po twarzy i kryły resztę niepotrzebnego świata. Przez chwilę jest żołnierzem japońskim i biegnie przez pole „gaoljanu“ ze straszliwym, śmiertelnym rozkazem. Czuje w sobie rozkosz bohaterstwa.
Za chwilę wypełni rozkaz. Rozpiera go chwała i radość jego czynu. Szalona rozkosz zatracenia jak żarem płomienia oblewa go od stóp do głów. Biegnie i, nie wiedząc o tem zupełnie, krzyczy wniebogłosy pogodnym, cichym polom: — Banzaj! banzaj!
Spieszył w radosnym niepokoju, pełen niejasnych nadziej na sprawy jakoweś niesłychane, które tej właśnie nocy ze snów jego zapomnianych wynurzyły się i już tam są. Tam one na niego czekają. Biegł stęskniony. Gnała go nieprzeparta ciekawość. Napróżno wmawiał w siebie, że nic stać się nie mogło, przecie że nic...
Zimne Doły zajmowały kilkanaście morgów parowów i wertepów, obrosłych pokręconemi choinami i wszelakiem krzem. Niegdyś parowami wiła się drożyna, którą chłopi z Zieleńca przemykali się w ukryciu i skracali sobie drogę do niedalekiego traktu. Nie pomagały zasadzki karbowego Gryczana, ani grzmoty nad tą okolicą ojcowskich cholerowań, ani tablica z napisem o straszliwych karach, ani nawet sędzia gminny w Oblasach. Chłopi jeździli tędy, powołując się mętnie na jakieś zamierzchłe przywileje, a po drodze tępili nikłe sosenki i wypasali to pustkowie. Aż pewnej burzliwej nocy ulewa oberwała całą połać stromego zbocza, które wraz z drzewami i krzakami zjechało na sam spód głównego parowu i nazawsze usunęło nieprawości chłopskie. Od tego kataklizmu powyżej nasypiska jęły się gromadzić wody i teraz w czeluści parowu lśniło małe jeziorko, obrosłe dookoła zwartym gąszczem tarniny, berberysu i leszczyny.
Marek miał tu wiele kryjówek, ale najmilej było nad jeziorkiem. Tu na kawałku deski wspartej na dwóch złomach opoki czytał, rozmyślał, wreszcie obkuwał się, z mozołem gotując się do rozstrzygających „poprawek“, które stale przywoził sobie na wakacje. Zaszyty w gąszcz, miał przed oczami tylko pasmo wody i wgórze niebo. Niezgłębiony odmęt światów mieścił się w tym zakątku. Dość było spuścić się po stromem zboczu i przedrzeć przez gęstwinę, by zapomnieć o tem, co się działo tam na górze między ludźmi, gdzie wszystko było nudną nieprawdą. On dopiero tutaj stawał się innym Markiem, tym prawdziwym. Cóżby powiedzieli ludzie, gdyby wiedzieli!
Nigdy się nie dowiedzą. Niema tu żadnego udawania ani skrytości. Poprostu — tajemniczy jakiś cud. Gdybyż to można było opowiedzieć! Ale naprzód niepodobna tego wyrazić a potem — wstyd. Niech już tak pozostanie. Na takie sprawy najmądrzejsi ludzie są ciemni, a najgorsi to dorośli. Cóż na to poradzić.
Sny — to sny. W obudzonej głowie zostaje zamęt i wielka ciekawość za tem, co się dopiero co działo i uleciało niepoznane. Zostaje czasami przedziwna radość, że istnieją jednak tajemne światy. Choć niewiele o nich wiadomo i prawie że nic, one ozdabiają wszystko co tylko jest, i tę codzienną prawdziwość, i ludzi, i wszelkie ich sprawy. Ale sny — to sny.
Cóż powiedzieć o zjawach, najprawdziwszych, które biorą się niewiadomo skąd i zaczynają sobie żyć w najlepsze, niewołane i niepytane-ukochane! Pełna głowa wzniosłych myśli, jak w najmądrzejszej książce. Przed oczami w biały dzień ukazują się obrazy ludzi nieznanych. Wiele z tych zjawisk zostanie już nazawsze w pamięci, jak żywe i własne. Inne przelecą mimochodem i zgasną, śpiesząc gdzieś przez świat. Odbywają się tu przedziwne sprawy ludzkie, powikłane, jak w powieści. One wzruszają do łez, one śmieszą do rozpuku. Ale takich opowieści nigdy nie było i niema. Wszystko nowe! Co tam rzeczy zmyślone, napisane — nigdy nic podobnego nie bywa po książkach. Książkę każdy zrozumie, ale nie takie rzeczy. Nikt! Jeden był taki — mały Ignacek, ale Ignacek umarł właśnie w zeszłym roku. Na szkarlatynę. To był chłopczyna jedyny, co nigdy niczemu się nie dziwił. Od pierwszego słowa chwytał rzecz i rozumiał. Ten się znał na sprawach tajemnych.
Zresztą nigdy nikt. W domu go napastują, że zawsze lubi być sam. Komu to szkodzi? Że się nie umie bawić? Jakieś rozrywki? Polowania? Utrapienie ojca, że nie ma szlacheckich gustów. Ach, ten stary!
Przyłazi stary znienacka do parowów. Sterczy na górze w kapeluszu i wypatruje cichaczem. Spuszcza się z wielkim trudem i sapaniem. Sapie, dycha i rozgląda się śmiesznemi oczami. Przywidziało mu się, że coś tu zastanie, że go na czemś przyłapie.
— I cóż ty tu robisz całemi dniami? Żaby pasiesz w tym bajorze?
— Nie. Czasami czytam, czasami sobie myślę.
— A cóż ty masz do myślenia?
— Tak sobie, o wszystkiem.
— Tak odpowiada tylko cymbał, albo ostatni próżniak.
— Może, proszę ojca...
— Może? Wielki człowiek, filozof. Dlaczego nie pojedziesz choćby do Oblasów? Trzy tygodnie tam nie byłeś. Nauczyłbyś się od Olka, co to jest ziemianin, szlachecki syn. Tu, w tych dziurach niczego się nie nauczysz!
— Od Olka też się niczego nie nauczę. To idjota.
— Idjota? Ten idjota ojca wyręcza, jak dorosły. Jego nad ludźmi postawić, to nie to, co...
— To mi nie imponuje. A klnąc nad ludźmi nigdy nie będę.
Wywiązywała się rozmowa, przewidziana do najdrobniejszych szczegółów. Stary wypominał litanję synowskich niedołęstw i uchybień, a Marek odgryzał się apatycznie, jakby z musu. Kapelusz i biały kitel ojca znikały wreszcie za krzakami.
— Osioł jeden. Pustelnik...
W zeszłym roku powyżej zapuszczonego kamieniołomu (opoka tutejsza uparcie dawała znikomą ilość wapna) oberwała się ziemia i między korzeniami koślawej sosenki odsłoniły się białe żebra, piszczele i czaszka ludzka. Z bijącem sercem stał Marek nad tem odkryciem. Długo trzępciał i dygotał. Wreszcie opamiętał się i wnet odgadł. Były to kości pana Tuchołki. W okolicy nic nie słyszano o takiej bitwie. Prawdopodobnie, może nawet nie było jej zupełnie. Ale tu właśnie zjawił się zakopany tragiczny powstaniec, który padł, świadcząc krwią straconej sprawie. To było niezbite. Wyłonił się, odkrył jemu jednemu, małemu Markowi. Tajemniczy, wieczny znak!
Opodal na miejscu wynioślejszem wykopał Marek mogiłkę głęboką na łokieć. Wysłał ją grubo gałązkami sośniny, pachnącą macierzanką, odważnie pozbierał resztki do ostatniej kosteczki, przeniósł i ułożył w porządku. Usypał kopczyk, okrył go darniną. Niech spoczywa w spokoju pan Tuchołka. I nikt nie ma o tem wiedzieć!
To imię nieznane ogarniało w sobie wszystko, co czuł i wiedział Marek o zamierzchłych czasach. Co słyszał od dziadka, który sam był w partji, co wyczytał w jedynej książce, która w klasie krążyła z rąk do rąk w kółku kolegów wtajemniczonych i pewnych. Duch pana Tuchołki żył w jarach Zimnych Dołów krążył wszędzie i ożywiał puste miejsca. Stał się towarzyszem, pomagał myśleć, czuwał i wspierał. Z nim uczyniło się miło. Znowu nikomu nie można tego wytłumaczyć, nawet oznajmić. Ludzie są ludźmi. Jeden tylko był na świecie Ignacek, który odrazu pojął był niesłychaną nowinę. Cóż, kiedy umarł.
Ale i on nie odszedł całkiem. Snuł się gdzieś zawsze w pobliżu i słyszał, co się do niego mówiło. Nieraz w klasie, zwłaszcza na ostatniej godzinie, kiedy nuda stawała się już zupełnie nie do wytrzymania, zmarły kolega porozumiewał się z nim cichaczem, wiercił sprytnemi oczkami i wyrabiał swoje miny. Raz tylko był na wakacjach w Jordanowicach. Ten czas przesiedzieli przeważnie w parowach. Marek podzielił się z nim posiadłością. Wymierzyli granicę, ułożyli pracowicie wielkie kamienie graniczne i połać z jeziorkiem otrzymała nazwę Marki, zaś część z kamieniołomem i z widokiem na trakt i na wieś Zieleniec była Ignacowem. Pobudowali, kopiąc w zboczach, dwa szałasy, gdzie odwiedzali się nawzajem, żyjąc zresztą samodzielnie, a porozumiewali się zdala umówionemi okrzykami.
Szałas w Ignacowie był urządzony z komfortem. Najmilej tam było siedzieć w dni deszczowe, gdy przed szałasem palił się ogieniek. Piekli kartofle i rozmawiali o wszystkiem po swojemu, czyli jak nigdy nikt z nikim. Po takim Ignacu nadarmo było szukać przyjaciela.
Rok szkolny wlókł się z dnia na dzień i zawsze przeważała nuda. W klasie było za ciasno i jakoś podle, głupio było i nijako na stancji u pani Habinakowej między łobuzami i osłami, pod terrorem „dryblasów“, panów z najstarszych klas, którzy już palili papierosy i gadali o pannach. Marek żył, drzemiąc, i patrzał sennem okiem, jak ktoś za niego odrabiał lekcje, wysiadywał w szkole i brał w jego imieniu dwóje i piątki. Ów ktoś zastępował go nawet w zabawach i bijał się za niego z kolegami. Budził się na święta, gdy przyjeżdżał do domu, odżywał zupełnie podczas letnich wakacyj. Po wojnie japońskiej nastała era zaburzeń i wielkich w Polsce nadziej. Zapanował męt, weszło w modę strzelanie do dygnitarzy i strażników, co wówczas nazywano terrorem. Ojciec te sprawy potępiał, matka wynosiła je pod niebiosa, a Marek nie zdążył wyrobić sobie o tem własnego zdania. W piątej klasie zastał go przewrót szkolny i już odtąd nastały tak zwane (na wyrost) „polskie porządki“. Walki i ofiary proletarjatu wyrobiły i uczniakom jaką taką niepisaną konstytucję. Odrazu skończyło się z przeklętym odwiecznym rygorem. Uczyniło się w szkole przyjemnie, ustał strach. U pani Habinakowej „dryblasy“ wykradały się kędyś na całe noce, a pomimo to kucharka i obie służące zaszły wkrótce w ciążę. W tym okresie burz i przemian Marek zaczytany był w powieściach Juljusza Verne’a, potem w „Uranii“ Flammariona i niebardzo wiedział, co się działo dookoła. Urania oderwała go zupełnie od spraw ziemskich. Miał zostać astronomem. W pogodne noce w ciągu długich godzin wystawał z zadartą głową i z rozkoszą dawał się wciągać otchłani niebios. Na wielkanocnej spowiedzi przyznał się do wyznawania herezji, że Bóg — to poprostu siła ciążenia, za którą zamęczono Galileusza i Giordana Bruna. Otrzymał jednak rozgrzeszenie, ale został na drugi rok w piątej klasie z matematyki. Przyszły astronom, przybywszy do domu z przykrą nowiną, wytrzymał perory i biadania, wszystkich przeprosił, wszystko przyobiecał i rozpoczął swoje rozkoszne lato. W parowach, gdzie wiernie pilnował porządku pan Tuchołka, zastał wszystko pomyślnie. Zastał siebie dawnego, prawdziwego i dobre lotne myśli. Odrazu nawiązały się sprawy tajemnicze, widzenia i zjawy i rozmowy z Ignackiem — jak za najlepszych czasów. W szałasie zarządzone zostały znaczne ulepszenia: przybyła skrzynka z przyborami do pisania i z niezmiernie grubym kajetem. Z obrzynka deski narządzony został stół. Marek pisał pamiętnik. Na pierwszej stronicy czerwonym atramentem wykaligrafowany był tytuł: „Na pierścieniach Saturna“.
Któregoś lata w upalne południe poza krzakami przesunęła się postać zgięta we dwoje pod jakimś ciężarem. Obudzony ze szczytnej kontemplacji, sam nie wiedząc kiedy, Marek zerwał się, wyskoczył z szałasu. Ujrzał drepcące bose nogi, a nad niemi worek, wypchany czemś bardzo ciężkiem. Nie wiedząc poco — ach, jakże od dawna wyczekiwał czegoś nadzwyczajnego — zawołał groźnie: — Stój! — Worek zsunął się na ziemię — potoczyły się oczywiście dworskie kartofle. Znowu nic. Nic niesłychanego, a rzecz taka zwyczajna i głupia. Cóż go obchodzi, że kradną ojcu kartofle? Dziewczyna, jak dzika koza, odsadziła się odrazu wgórę na ostrostrome zbocze i znikła w leszczynie.
Bez chwili namysłu skoczył za nią ot, ze zbytków, złapać szkodnicę, postraszyć i puścić. Ale w momencie przedzierania między kolącą tarniną, gdy ujrzał wgórze, tuż nad sobą jej białe nogi... Było to nieznane. To było okropne. Błogie. Straszne. Jedna sekunda.
Dopadł jej w ciasnem miejscu w samym gąszczu. Uwięzła. Z zielonego cienia spojrzały weń wystraszone, dzikie, szare oczy. Czarnemi spalonemi rękami przygarniała na piersi rozdartą koszulinę. Dygotała.
— Nie bój się... Ja tylko tak...
Niedołężnie wymawiał słowa. Coś go dusiło. Spojrzał i natychmiast odwrócił oczy. Oboje dyszeli w cierpkim zapachu rozprażonych liści. Marek szeptał:
— Nie bójże się, głupia — ja tylko tak... Możesz sobie zabrać swoje kartofle...
Dziewczyna nie odrywała od niego ogromnych, po dziecinnemu przerażonych oczu. Ostrożnie pogłaskał ją po głowie.
— No nic! To nic! Przychodź sobie kopać choćby codzień, ja ci nie dam krzywdy zrobić... Bo to we dworze mało kartofli? Tędy dobrze wynosić, nigdy nikogo, tylko ja...
Spuściła głowę i patrzyła kędyś zpodełba bokiem. Nagłe zerwała się i chciała się przecisnąć między Markiem a zwartym gąszczem krzów.
— Nie — nie! Nie uciekaj!
Mocno ją objął, zatrzymał dygocącą. Sam drżał ze wstydu. Dziewczyna była prawie naga, koszulina i spódniczka wisiały w strzępach. Przez skautowską koszulę ogniem paliły go ciemne jagody nieodrosłych jeszcze, dziecinnych piersi. Strasznie. Cudnie. Boże — co tu robić? To było jak sen. Jak zmyślenie.
— Niech mnie panicz puści!...
Nie mógł się od niej oderwać. Poznawał niesłychane, które się stawało. Więc to jest tak? Uwielbieniem zdejmowały go białe kolana dziewczyny. Czuł dla niej nieprzebraną wdzięczność, że już stoi spokojnie, przytulona. Że na coś czeka...
I on czekał.
Dopiero pod sam koniec lata doczekali się oboje. Widywali się codziennie. W najdzikszym zakątku, w największym gąszczu, ukryci przed całym światem i przed każdym przypadkiem, założyli sobie dom. Szałasek wysłany był sianem i zabezpieczony od deszczu. Marek wykradał z domu matczyne koszule i stare ubrania, znosił smaczne rzeczy, dźwigał cichaczem całe plecaki kaszy i słoniny z domowej śpiżarni — codzień czemś Łuckę obdarował. Naturalnie uczył ją czytać, a sam nauczył się przytem całować. Słodycz tych pieszczot pogrążała go w nadziemskiej niemocy. W ciągu długich godzin spoczywali w milczeniu, zatopieni w sobie spojrzeniem. Łucka piękniała w oczach.
Opowiadał jej o różnych mądrościach i obiecał nauczyć ją wszystkiego. A jak tylko skończy szkoły i będzie dorosły...
Na to przysięgał. Bo jest wolnym człowiekiem. Nic mu nie znaczy szlachectwo, ani ojcowski folwark. Dlaczego nie ma być chłopem a zarazem znakomitym astronomem. No nie? Tak bywa ciągle w Ameryce, a zdarza się nawet i w Czechach (demokracja!).
Pomimo woli, niewiadomo kiedy i jak, w niepamięci i we trwodze... We wstydzie i w szczęściu — wreszcie...
Wracając do szkoły, Marek już wiedział, że przestał być dzieckiem, które żyje przez sen i nic nie widzi z tego, co jest. Obudził się i z niezmierną, jakby świeżo odnowioną ciekawością rozglądał się po świecie. Wszystko było inne.
Najosobliwszą nowością w tej nareszcie szóstej klasie był jego nieznajomy sąsiad z lewej strony, duży chłopak o śmiesznym sterczącym nosie, nazwiskiem Botwid. Z prawej, tak samo jak zeszłego roku, siedział najpilniejszy Nusym Skurnik, specjalnie wyzyskiwany przyjaciel od podpowiadania i ściągania. Ów Botwid spadł do klasy, jak z księżyca. Siedział napuszony z miną pełną odrazy, jakby wszystko, co tu było, zdejmowało go nieposkromioną ohydą. Nigdy się nie śmiał, ani nawet uśmiechnął. Do nikogo nie zagadał pierwszy. Był odgrodzony od klasy jakby parawanem. Nauczycieli ignorował. Wyrywany, odpowiadał półgębkiem, jak z łaski, i zawsze doskonale. Przezwano go lordem Kretynem. Ni mniej, ni więcej przebywał on w Anglji, gdzie się podobno był nawet kiedyś urodził. Po polsku mówił bez błędów, ale pociesznie i sztucznie. Zresztą nie rozmawiał z nikim, a otwierał gębę tylko w razie ostatecznej potrzeby.
Na mieście spotykano lorda Kretyna w monoklu, czasami w towarzystwie siwego pana i wspaniałej pani, którzy dojeżdżali skądściś w te strony własnym olbrzymim samochodem. Monokl wyśmiewano, ale samochód zaimponował. Marek trzymał się wobec tego wszystkiego w zimnej rezerwie, ale pilnie obserwował Anglika.
Tego roku, późną już jesienią, zachciało mu się być pięknym. Właził w lusterko i martwił się. Zakradał się do prywatnego salonu pani Habinakowej i pozował przed wielkiem „tremem“ popstrzonem przez muchy. Bywało lepiej i gorzej. Czasami był zupełnie brzydki, chwilami przystojniał, najczęściej i stale bywał pospolity, nijaki. Nie mógł się wyrzec nieokreślonej nadziei na urodę, kiedyś, może, gdy zmężnieje, może kiedy przyjdą wąsy... Naogół brzydził się sobą. Wynikło to utrapienie w sklepie Widerkiewicza z materjałami piśmiennemi na widok wspaniałej pani, jaka chyba jedna jedyna mogła być na świecie. Jakaś przejezdna wielka dama z okolicy. Jej kapelusz, okrycie, zapach, jej oczy — wszystko zdumiewało i było tak doskonałe, że zdawało się nieprawdziwem. Mocna i duża, jakaś giętka w każdym ruchu. Jej głos... Aliści przed sklep zajechał samochód. Za szybą siedział z monoklem w znudzonej twarzy kolega Botwid.
Marka przeszedł dreszcz. Zląkł się, że natychmiast może być przedstawiony bóstwu, bóstwo zauważy jego istnienie — spojrzy... W nieprzebranej mnogości zamajaczyły mętnie najdalej idące możliwości.
Ale Anglik czekał sobie na ulicy. Pani wyszła, wsiadła do samochodu, znikła. W sklepie został po niej ostry zapach nieznanych perfum. Odtąd jego stosunek do sąsiada stracił wiele z samodzielności i rezerwy. Odczuł chęć zbliżenia się, nastręczał podstępne okazje, niemal zabiegał. To go poniżało we własnych oczach, ale co tam. Byleby bodaj usłyszeć cośkolwiek...
Po tem, co zaszło, nie mógł już być dłużej takim brudasem. Szorował się i kąpał, wybierał jakieś mydła i napisał do domu list o nowe ubranie, gdyż „nigdzie się pokazać nie może“. Jakże zazdrościł urody Żółdowiczowi. Zamieniłby się z nim bez namysłu, mniejsza o jego głupotę. I taki niebotyczny osioł chodzi we chwale, wszyscy się za nim oglądają!
Miasto było nikczemne. Nic się tu nigdy nie działo. Dziura pełna gęstej nudy. Wszystkie twarze znajome. Wszystko zgóry wiadome. Moskiewskie sfery czynownicze i wojskowe znowu na pierwszem miejscu. Po krótkim okresie niejakiego wahania ustaliła się tu po dawnemu Tuła „rodina moja“. Z przepychem i paradą, z niezmiernym napływem kudłatego popstwa poświęcono właśnie nową cebulastą cerkiew, olbrzymie paskudztwo, które zawaliło na wieki wieczne jedyny piękny plac miasta. Już tłuką w ogromne garnkodzwony na pohybel lepszym nadziejom. A tyle prorokowano, — i cóż to będzie — lada dzień, jutro, wreszcie na wiosnę. Od samej wojny, od tylu już lat... Nic nie będzie. Marek był ze wszystkiego niezadowolony a najbardziej ze siebie samego. Dotąd nigdy nie miał ze sobą najmniejszego kłopotu. Żyło się dobrze, nawet radośnie. Głupio, po dziecinnemu, uroczo. Skądże ta nuda? Oczy, które śmiały się do całego świata, nic teraz nie widziały, jeno pustkę i wszystko co najgorsze. Poco wogóle myśleć o sobie? A myślał ciągle. Chciał być zupełnie innym.
Zachciało mu się być czemś. Gdybyż przynajmniej miał nadzieję, że kiedyś dojdzie do czegośkolwiek. Ale żadnych widoków. Nie ma inteligencji, ani odwagi. I ta podła brzydota...
Spojrzeć po klasie — każdy wie, czego chce. Jeden chce mieć rower, drugi zbiera marki pocztowe i nic mu więcej nie potrzeba, inny ciągle się modli i wybiera się przystąpić do marjawitów. Ten się kocha, tamten wie, że będzie lekarzem, inny rolnikiem. Ten i ów należy do tajnego kółka i coś tam knuje.
Reszta zaś nie chce o niczem wiedzieć — to są właśnie najmądrzejsi. Żyć sobie bez troski! Ach, te troski...
I pewnego wieczora napisał wiersz. Sam nie wie, jak się to stało. W najgłębszej tajemnicy, wstydząc się sam siebie, podziwiał własne dzieło, nie wierząc jeszcze, że on to sam wymyślił i napisał. Natchnienie! I odrazu wiedział o sobie wszystko.
Wszystkiemu była winna piękna pani. Niechże będzie błogosławiona! Nigdy jej nie zobaczy. Zawsze jej zostanie wierny.
Na poezje zakupiony został podłużny zeszyt w safjanowej miękkiej oprawie. Nosił go zawsze w kieszeni, na sercu. Pisał zrzadka, tylko wówczas, gdy się w nim budziło natchnienie. Było to przedziwne drganie w sercu, przedziwna żałość nad samym sobą i bliskie, wzbierające łzy. Czasami nawet płakał. Nigdy nie potrzebował się namyślać, pisało się samo, szybko, niewiadomo kiedy, jednym ciągiem. Zaczynało się i urywało — wiersz był gotowy. Zawsze o niej jednej. Modlitwy. Litanje. Jakże bywał szczęśliwy! Ona porywała, jak kiedyś gwieździsta otchłań niebios. Teraz nic a nic nie chciał o niej wiedzieć — niech nazawsze pozostanie tajemnicą i zagadką. Odzyskał dawną niezależność w stosunku do Botwida. Ale coraz gorzej mu szło w ułatwionej „polskiej“ szkole. I matematyka, i języki — nawet ten polski, upragniony od pokoleń. Nusym Skurnik robił za niego, co mógł. Kandydat do złotego medalu kręcił głową.
— Świda, opamiętaj się! Byle choć cośkolwiek! Czyż trzeba dużo? Tu trzeba mało. Ale nic? To już całkiem za mało.
— Cóż, kiedy nigdy nie mogę zebrać myśli. Owszem. Ja chcę.
— Poco tu jakie myślenie? Teraz wszystko łatwo. Wszystkie osły poprzechodzą, Żołdowicz przejdzie, ciebie jednego zostawią na drugi rok.
Niech go zostawią na trzeci rok, na siódmy rok! Co o jego sprawach może wiedzieć taki Skurnik.
Z geografji przechodzili właśnie Anglję. Stary profesor Konczewski opowiedział swoje wrażenia z dawno odbytej podróży („kiedy królowa Wiktorja była dziewicą“) i zabierał się do wyrywania. Ale wzruszony młodemi wspomnieniami, uśmiechnął się łaskawie i odłożył niemiły „katalożek“.
— Mamy tu jednak, o ile się nie mylę, prawdziwego Anglika. Botwid! Pójdź-no tu i opowiedz nam, co wiesz o swojej Anglji.
Botwid wyszedł na środek, ukłonił się wytwornie i sztywno — jak w najprawdziwszym kinematografie, spojrzał po klasie ze wzgardą i zaczął.
— Anglja, panie profesorze, nie jest moją. Zato w Angli nie mówią nikomu przez „ty“, chyba w modlitwie lub w psalmach do Pana Boga dla wyrażenia najwyższej czci...
Nie wiedząc co na to odpowiedzieć, stary belfer wygnał go z przed katedry i długo coś skrobał o tym skandalu w wielkim dzienniku klasowym. Poczem wyrwał Marka, bardzo szybko odprawił go z pałą i porwał inną ofiarę. Marek pisał w bruljonie.
— Czemu od pół roku siedzisz koło mnie, jak mormon? Nosa zadzierasz, kiedy wszyscy niegorsi od ciebie. Nie każdy może przyjechać z Anglji. Ale ty też nie przyjechałeś jeszcze z wielu miejsc, jakie są. Samochodem nikomu nie zaimponujesz, nawet w naszej dziurze. Ani monoklem. Nie rób ze siebie małpy. Czyż każdy Anglik musi być taki? Jeżeli nie, to się nie przymuszaj. Możesz mi odpisać w paru słowach. A jak nie, to nie.
Wydarł kartkę i pod ławką podał sąsiadowi, nie patrząc. Przed końcem lekcji otrzymał odpowiedź.
— Zachowuję się, jak należy w waszym kraju, gdzie wszyscy są ciemni i głupi, gdzie się nic nie dzieje. Nie przyjechałem tu z własnej woli, bo pod przemocą. Tam mi było dobrze. Jest to mój permanentny protest. Oderwali mnie od wszystkich przyjaciół, więc poco mam się do kogo odzywać? Monokl to sprawa prywatna, a odrazu mnie przezwali lordem Kretynem! Jacy inni, taki ja. O tobie wiem co myśleć. Ale ty nic, więc i ja. Jeżeli chcesz, to od teraz możemy się znać. Od dawna miałem zamiar zaprosić cię do siebie na wakacje. Jeżeli się zgadzasz, odpisz zaraz.
Mknęli. Marek zgubił się w pędzie i w obrazach podróży po dalekich, nieznanych stronach. Unikał pamięci na to, co go czeka u kresu za horyzontem sinych lasów, ku którym wciąż dążą i wciąż je mijają i zawsze widzą przed sobą inne, nowe. Może tak będzie wiecznie? Ach, byłoby najlepiej. Najwyższe szczęście pędzić ku czemuś nieznanemu i nic nie wiedzieć!
Lasy, piachy, pustynne mokradła, rozległe jak całe krainy, wielkie niespodziane jeziora, nieznane rzeki. Przetną jakąś linję kolejową, która zaszła im drogę, przejadą pędem, trąbiąc przeraźliwie, przez środek jakiegoś żydowskiego miasta, przez brudne rojowisko niższych tworów, kątem oka ujrzą ich nikczemną nędzę i wylecą znowu w piękny świat, oni dwaj, ludzie wolni, panowie. Botwid patrzał przez swoje szkło na lewo, Marek na prawo. Nie mówili ze sobą prawie nic. Botwid wogóle był niemową, Marek trzymał język za zębami ze strachu, że nie wytrzyma i zapyta wręcz, albowiem byli już niedaleko. Gdy się dowie, zdradzi się ze swoim strachem, ze swoją radością. Anglik nic nie powie, ale dostrzeże wlot, czego nie powinien. Najlepiej — nie pytać o nic i nic nie wiedzieć.
A jeżeli ona właśnie, kiedy już tak strasznie blisko, płynie sobie w tej chwili po dalekiem morzu? O tej porze może jest gdzieś w Szwajcarji, może na wyspie Wright? Taka wielka pani może być wszędzie. Zdusi, zdławi żal, sekunda rozpaczy. Natchnienie zaszepce maleńki wierszyk, najcichszy, najtajniejszy.
Przybyli póżnym wieczorem. Nikt na nich nie czekał. Marek skłonił się najpiękniej, jak umiał, poważnemu starszemu panu, który stał uśmiechnięty pod kolumnadą wjazdową. Ale był to stary lokaj Teofil, który Botwida pocałował w rękę. W sieni olbrzymiej i wysokiej, jak kościół, w półmroku stały z obu stron posągi. Zalana światłem sala jadalna, daleko w przestrzeni, pośrodku, stół zastawiony po królewsku. Kredens, cała budowla, piętrzy się jak wielki ołtarz. Marek zasiadł do kolacji stropiony, wszystkiego niepewny i siebie, niemal w przerażeniu. Jadł, bojąc się obejrzeć wokoło. Nigdy nie widział nic podobnego. Do stołu usługiwała prześliczna panna w muślinowym fartuszku. Wstyd było brać, gdy podawała półmiski taka piękność. Botwid spoglądał na nią ostro, z nienawiścią. Z wytwornością jako gospodarz pożegnał gościa i życzył mu dobrej nocy. Wydał mu się tutaj, na miejscu, nietylko dorosłym ale jakby starcem. Przez schody, o jakich się czyta tylko w powieściach, kozaczek podobny do przebranej dziewczyny cicho po grubych dywanach zaprowadził go do jego pokoju. Był to wielki gabinet, zasłany dywanem, z alkową, z balkonem otwartym na szumiące drzewa. Na oknach stały olbrzymie bukiety róż. Wyszedł na balkon, gałęzie drzew sięgały prawie do okien. Migotały przez nie gwiazdy. Zadumał się. Ocknął się. Kozaczek stał przy drzwiach w karnej postawie. Odprawił go, rozebrał się szybko i wsunął się do olbrzymiego łoża. Ugięło się pod nim, zakołysało sprężyście, miękko, rozkosznie. W szumie drzew grała tęskna, znajoma melodja. Na chwilę zamąciło się wszystko. Marek zerwał się, usiadł na bujającym się materacu. Wszystko to było jak z literatury. Zawrotna jazda. Tajemniczy zamek, pełen wspaniałości i niewiadomych przyszłych wydarzeń. Cisza milczenia nad tem, co ma być jutro... I otóż mądre były dziecinne brednie i zmyślenia tamtych lat. Samotne fantasmagorje, te, które się rodziły w Zimnych Dołach, pełne niemożliwej nieprawdy, były przeczuciem, naprzód wybiegającem widzeniem tego, co kiedyś miało się stać.
Ze zdumieniem stanął po raz pierwszy na brzegu jeziora, do którego przylegał park. Sina dalekość i biała cerkiewka na wyspie i białe kwilące rybitwy. Jakby tu kiedyś był. Ta sama, dawna ożyła w nim niespokojna, dygocąca radość i jej znajoma dolegliwość, i jej rozkosz. Każdego życie jest spisane w niecofnionych wyrokach i musi się wypełnić do samego ostatka. Ciska ktoś człowiekowi okruszynki wiedzy o tem w mętnych snach. Marek dopiero teraz posiadł na własność swoje czasy dziecinne, spostrzegł bieg własnego życia i domyślił się, że nic się nie staje nadaremno, gdy ktoś prowadzi za rękę ludzką istotę, bezradną i ciemną. Zdarzyła się chwila, gdy czuł tę rękę w swojej — ciepłą, dobrą.
Na zamku panowała zupełna swoboda, każdy robił, co chciał. Tryb życia był osobliwy. Mieszkańców nic nie łączyło. Było tu, jak w hotelu, gdzie każdy sobie. Schodzili się tylko dwa razy codnia na obiady i kolacje, jak w pensjonacie. Hrabia Lutyński, wytworny starzec, już niedomagał na umyśle i w rozmowie mieszał kilka języków. Usłyszawszy nazwisko młodego gościa, odrazu przyznał się z nim do powinowactwa i ku wielkiemu zakłopotaniu Marka opowiadał niestworzone historje o jego dziadku a nawet o rodzonym ojcu. Pomieszał mu się przodek Świda z przodkiem Kmitą i odtąd stale już nazywał Marka — monsieur Kmita. Zapędzał się i w opowiadania skandaliczne z kronik różnych rodów magnackich i brnął w prostocie ducha w najgrubszą pornografję bez względu na obecność młodych chłopców i córki. Pani Chosłowska nie zważała na to, zresztą nikt nie słuchał, co plecie stary. Botwid był dla ciotki uprzejmy, jednak Marek zauważył parokrotnie jego szybkie spojrzenia, któremi obrzucał ją, gdy nań nie patrzyła. Poprostu zionęły nienawiścią. Starał się niczemu nie dziwić. Nic jeszcze z tego nie rozumiał, ale przeczuwał nieomylnie, że ci dwoje mają jakąś wspólną utajoną historję i prowadzą jakąś grę. W rozmowie o rzeczach najpotoczniejszych rysy ich przybierały cechy wyrazistsze, jak maski aktorów, głos załamywał im się, spojrzenia się wymijały. A słowa były obojętne, grzeczne. To znowu wpadali w język angielski i gulgotali, zapominając o gościu. Pani Chosłowska zawsze miała dla Marka uśmiech i uprzejme słowo, ale nie zwracała na niego żadnej uwagi. W każdym razie był jednak niczem i był zwyczajnym szczeniakiem. Nie oczekiwał też niczego innego. Był szczęśliwy, że mógł być z nią pod jednym dachem, upajać się jej zapachem, uwielbiać ją ukradkowemi spojrzeniami. Spotkania przy stole były jedynemi momentami, gdy mógł ją zobaczyć. Codzień, za każdym razem pojawienie jej było nadspodziewanym cudem, nową rewelacją jej czaru — jeszcze jedną zdumiewającą przemianą. Marek, wytrawny samotnik, opanowany i skryty, nie mógł podołać zadaniu ponad siły. Zdradzał się. Mimo jego szalonych wysiłków, by pokryć wrażenie, piękna pani rychło odgadła jego śmieszną tajemnicę. W braku lepszej rozrywki bawiła się nim i zaczęła mu okazywać wyjątkową łaskawość. Kokietowała go, odurzała, doprowadzała go do szczytu śmieszności i zapominała o nim w jednej chwili, gdy wstawano od stołu.
Marek od pierwszego z nią spotkania nazajutrz po przyjeździe ani na chwilę nie odzyskał przytomności. Obiad i kolacja. O południu i wieczorem dwie fale uderzały weń codnia i rozbijały wszelkie rodzące się rozumniejsze pomyślenia o tem. Wieczorna fala wtrącała go w ekstazę na całą noc. Usypiał jak zatruty czarownym napojem, a niebawem szmer, czyjś dech, skrzypnięcie posadzki podrywało go na równe nogi. Nadsłuchiwał i drżał we trwodze. Wypadał na balkon i otwierał ramiona ku ciepłej nocy, ku ciemnej czeluści parku. Wszędzie majaczyła wizja najtajniejsza, na którą nie było słowa, która nie układała się nawet w pomyślenie. Była ona jak niedostępna żadnemu pojęciu, zatarta pamięć o widziadle sennem. Migotała w gwiazdach, szeptała we szmerze gałęzi, wszędzie, kędy spojrzały oczy, uparcie stawała w ciemnościach. Zarzucała nań swoje opętanie w potoku woni, ciągnącej z głębiny mroku od niewidzialnej gęstwy rozkwitłych jaśminów. Jej tajemna moc nakazywała zarówno wierzyć, jak i przeczyć. Tak — nie. Tak — nie. Spokojnie mierzył te słowa starożytny zegar stojący na konsoli przed lustrem. Tam w głębi majaczyło widmo tego, co się miało stać — lub nie. Lustro już wiedziało naprzód.
Na wielkopańskiej klaczy, ujeżdżonej wytwornie, okrążał dookoła jezioro, przesadzał płoty i rowy zawsze samotny. Pani Chuna — tak się to urobiło jakoś w rodzinie z imienia Jadwigi i było jakieś znamienne i cudne — obiecała mu kiedyś towarzyszyć, ale snać zapomniała o tem. I ona wyjeżdżała na dzikim karym ogierze imieniem Erebus, ale samodzielnie i w porach nieprzewidzianych. Napróżno marzył Marek o konnem spotkaniu. Na koniu mógł był się wydać nieźle, nie jak śmieszny wyrostek-niezgrabiasz na śliskich posadzkach magnackich wspaniałości, kiedy mu przy stole leciało wszystko z rąk. Jeździł i Botwid na hunterze Express ale też własnemi drogami. Raz spotkał go Marek pośrodku wsi Szyrkawce, otoczonego przez szarobrudną masę stłoczonego chłopstwa. Chciwie wpatrzeni w młodego dziedzica, stali bez czapek zasłuchani. Botwid z wysokości konia przemawiał donośnie i spokojnie. Mówił w czysto chłopskiej białoruskiej gwarze swobodnie, lepiej niż zazwyczaj po polsku. Spostrzegłszy Marka, urwał mowę, dodawszy tylko:
— Do widzenia, dobrzy ludzie. Wytrzymajcie i bez te dwa lata. I proście Pana Boga, żebym dożył. Jak dożyję i wy doczekacie. I jak to wam obiecywałem — wszystkiego dotrzymam. Zostańcie zdrowi!
Przetorował sobie drogę przez zbity tłum. Baby całowały go po butach, chłopi biegli za koniem. Pokłusowali razem. Za wsią Botwid odezwał się.
— Pan plenipotent wnet będzie o tem wiedział przez żydów. Wieczorem przyjedzie do ciotki radzić. Dobrze im tak. — Zaśmiał się drewnianym głosem „po angielsku“.
— A cóż takiego? — nieśmiało spytał Marek.
Botwid zasadził monokl — i zatoczył wokoło okiem.
— To wszystko moje. Dwadzieścia siedem tysięcy dziesięcin! Tartaki, kamieniołomy, smolarnie, fabryka mebli, terpentyny, celulozy. Lasy, bory, cegielnie, rasowe obory, stadnina... Czort wie, czego tu niema. Niedźwiedzi moc. Co tam niedźwiedzie — łosie są. Podpisuje dziadek, stary ramol z wodą w głowie, a rządzi ona z panem Pieńkowskim. Temu najlepiej! A czy ja mu czego żałuję? Niech mnie drze. Ale krzywda ludzka? Nie! We mnie krew białoruska z dziada pradziada. Niechno ja dożyję! Zapamiętają chłopi młodego Botwida z pokolenia w pokolenie. Byleby dożyć...
— Tych dwóch lat nie dożyjesz?
— Ej, kolego Świda. Nie takie to proste.
— Dlaczego? Powiedz!
— Opowiedziałbym z ochotą. Ale jeszcze nie czas. Jeszcze mogę wytrzymać. Kiedyś powiem ci wszystko. Tobie jednemu.
Marek pomyślał: tajemnice rodu Botwidów, powieść Walter Scotta. Ale mu to zaimponowało.
Park był obszarem trudnym do zbadania. Jego ogrom okopany wysokim starym wałem i fosą (robota jeńców tatarskich) zawierał całe łąki z sianokosami, kępy olbrzymich dębów, stawy obrośnięte oczeretem. Przepływała tamtędy rzeka z wysepkami, z mostkami. Najpiękniejsze miejsca były to wąskie cyple parku, daleko zabiegające w jezioro. Na końcu jednego z takich półwyspów wybrał sobie Marek miejsce do kąpieli. Raz wylegiwał się nago na słońcu, patrząc w obłoki, rozmarzony i wciąż po swojemu oczekujący na niewiadome. Usłyszał tętent konia — pani Chuna kłusowała wzdłuż jeziora. Przywarł do piasku. Tętent głuchł, zacichał i wzmagał się znowu. Przybliżał się, nadlatywał, i już był tuż — tuż... Leżał struchlały, zamknął oczy. Erebus dychał potężnie tuż nad nim. Rozpędzony koń niespokojnie przebierał nogami, pryskając gorącym piaskiem na nagie rozciągnięte ciało Marka. Pani Chosłowska długo patrzyła w dalekość jeziora. Nagle ogier zachrapał i rzucił się w bok. Spostrzegła i ona. Roześmiała się.
— Dzień dobry, panie Marku! Przepraszam — gdybym wiedziała... Ale niechże pan wstanie!
Zerwał się. Zaszumiało mu w uszach. Skulił się, osłaniał jak mógł.
— Niech pan stoi spokojnie, równo. Ślicznie się pan opalił. Niechno mi pan popatrzy w oczy!
Spojrzał. To nie mogło nie być snem. Więc widział, jak we śnie. Pochylona z konia, patrzyła nań uporczywie, głęboko, poważnie, bez cienia szyderstwa.
Opętała go oczami. Widział w nich niezgłębioną otchłań i swój cały los w tej głębinie. Nie był sobą. Stawał się niewolnikiem, rzeczą, niczem. Już nie czuł wstydu. Chwytało go szaleństwo.
— Niech pan stanie tam, na kamieniu!
Wskoczył na ciepły, wygładzony złom granitowy, wystający z wody.
— Niech pan założy ręce na karku — tak! Czemu pan tak drży? Przecie chyba dzisiaj dość ciepło? Muszę pana narysować. Pan wie, że jestem malarką?
Erebus kręcił się i przeszkadzał jej patrzeć. Raz po razu wielokrotnie cięła go szpicrutą. Ogier wspinał się, rzucał się w bok, wreszcie skoczył jeszcze raz i stanął drżący. Napatrzywszy się, ruszyła koniem, podjechała tuż do kamienia. Giętka szpicruta drżała w jej ręku.
— Pan się we mnie kocha? A umie pan być wierny? Ślepo oddany? Na przepadłe? Wytrzyma pan próbę?
Chciał przemówić, wargi mu drżały, w gardle zacisnęło się coś. Nie mógł odpowiedzieć ani słowa.
— A ot moja próba!
Cięła go naodlew przez pierś i natychmiast z zamachem cięła po koniu. Ogier stęknął i odsadził się z miejsca. Już znikła między olchami. Dopiero w tej chwili uczuł Marek ból. Czerwona, nabrzmiała pręga piekła jak ogień. Od piersi spływały po całem ciele strugi rozkoszy. Stał na kamieniu i nie śmiał się ruszyć. Lękał się, że się zbudzi i wszystko stanie się nieprawdą.
Przybył graf Pieremietjew, potentat z Petersburga, zaprzyjaźniony z domem. Przy stole zapanowała francuszczyzna. Graf, dżentelmen już szpakowaty, dziwnie nadskakiwał Botwidowi, który zachowywał uprzejmą odporność. Pani Chosłowska była jakby łącznikiem między gościem a siostrzeńcem. Znowu tajemnica — myślał Marek. Gdy obserwował ten arystokratyczny zespół, zdawało mu się, że przenika jakiś dramat, rozgrywający się za temi udanemi uprzejmościami i pustą rozmową. U kredensu uwijała się piękna panna pokojowa, rzucając ku państwu ciekawe spojrzenia. — I ona w to wplątana — imaginował sobie Marek. Stary hrabia gadał w przestrzeń niesłuchany przez nikogo. Stary komedjant rozmyślnie robi idjotę. A ten Moskal to właśnie najgorszy łotr... Pożałował kolegi Botwida, który broni się, jak umie, ale jeszcze nie widzi całej głębi intrygi. Z nią nikt nie wygra sprawy — to demon. Marek wiedział, że jeszcze jest poza spiskiem, ale każdej chwili na jedno skinienie nakazujących oczu, za jeden uśmiech... Czyż on wie, co zrobi? Botwid często poglądał nań z drugiego końca stołu wzrokiem zagasłym i znużonym, jakby wzywając ratunku. Na to wszedł pan plenipotent Pieńkowski, przepraszając natarczywie za opóźnienie, zakręcił się, zagadał, obejmując niezwłocznie reżyserję całej intrygi.
Noc była parna. W nieprzebitych ciemnościach drzewa szamotały się z wichrem, który wpadał i przelatywał. Zacichały liście, nastawało milczenie i Marek czekał. W pewnej chwili z parku odezwały się głosy.
Marek zakradł się na balkon, przyczaił się za balustradą. Poznał skrzekliwy głos grafa i rozkoszny niski ton pani Chosłowskiej. Dźwięki rosyjskiej mowy dobiegały niejasno. W ciemnej przestrzeni, niewiadomo — blisko czy daleko, majaczyła biała plama jej sukni. Rozmowa wzmagała się, przygasała i nagle w ciszy wybuchł jej śmiech. Zagrała w nim zła siła, przemoc, triumf nad wszystkiem co dobre, słabe, szlachetne.
O ty, piekielna — ty, przepiękna!
Cisza. Zapach róż wpełzał do pokoju i rozpościerał się w ciemnościach. Za oknem cichutko zaszeptało obudzone drzewo. To łopotała drżąca, struchlała osika, która żyła w wiecznym niepokoju, wciśnięta między obce szlachetne drzewa. Marek słyszał szybkie uderzenia własnego serca. Tak — nie. Tak — nie, powtarzał niestrudzenie i cicho stary zegar. Na sekundę ożyły ciemności stłumionem, niezmiernie dalekiem łyśnięciem. Gdzieś jeszcze dalej, z za świata ozwał się ciężki pomruk. Idzie burza... I nagle zaszumiały, zahuczały drzewa. Pod arkadą alkowy, na tle mętnej poświaty okien stanęła czarna postać.
— To ja!
Opasała go niemożliwość. Jak gorąca kąpiel, oblała go władza jej nagiego ciała. Palące usta pełzały po jego twarzy, wężowe miękkie palce błądziły po obezwładnionych ramionach, po biodrach. Zaogniła się, zapiekła bolesna pręga pod ciężarem jej piersi. Sen! Sen! Sen! Nadchodzi czyjaś potęga, nadlatuje przemoc. Lada chwila spełni się straszna tajemnica.
Już tuż! Już tuż! Wydziera się z niego żywa moc, toruje sobie bolesne, rozkoszne drogi — rozwiera się dusza, rozpęka, aż jako śmierć, jak cud przedrze się w nieskromionym, rwącym potoku wypełnienia szaleństwa.
Ciężko przewalały się dalekie grzmoty. Co chwila w nagłych przebłyskach objawiały się i gasły jej oczy, jej usta, jej piersi i nagi połysk rozrzuconego ciała. Czuł na twarzy jej oddech i ciche nakazujące słowa.
— Przysięgasz?
— Przysięgam!
— Na zawsze?
— Na wieki!
— Tylko ja jedna?
— Tylko ty!
— Czekaj. Jutro się dowiesz. Nikt nie ma nic poznać! Pilnuj się! Słuchaj ślepo!
Już jej nie było, gdy zatętniała po liściach ulewa.
Nazajutrz, gdy pociąg ruszał ze stacji, zaczęła się w wagonie rozmowa. Już wszyscy w okolicy wiedzieli. Stary pan, lekarz tutejszy, stwierdzał niezbicie.
— Dziedziczna manja samobójcza. Dobrze znałem Botwida ojca. Trzy razy próbował i dopiero za czwartym... A ot i ten mały już zaczyna. Rana ciężka, ale wyjdzie. Zdegenerowany ród. A ze strony matczynej, po kądzieli — stary hrabia Lutyński, opiekun a w razie czego generalny spadkobierca, zawsze był narwańcem, fortunę magnacką stracił i już idjocieje. Pani Chosłowska, hr. Lutyńska z domu — jeszcze przecudna baba, ale też zwyrodniała. Znana petersburska Messalina — na prawo i na lewo. Jeszcze podlotkiem w instytucie Smolnym to było...
Na uczcie koleżeńskiej w osobnej salce hotelu „Janina“ zaledwie paru maturzystów było jeszcze o tyle o ile przytomnych. Przebrzmiały toasty i mowy: i serdeczne, i napuszone, i najgłupsze. Marek nie mógł jakoś odbyć swojego występu. Rozpędzał się i cofał. Koniecznie musiał tym kolegom wypowiedzieć wszystko, co tylko czuł. W takim dniu! Jakże był wzruszony, wiedząc, że oto za chwilę rozejdą się i rozpodzieją się po świecie, każdy sobie. Naraz ich wszystkich pokochał. Przez całe dziewięć lat nie zważało się na nich — tyle, że byli. Gdzież się podziało tak szybko tyle lat? Wszyscy życzą sobie na tę przyszłość. Każdy się spodziewa najlepszego. Ale życie tak szybko przemija... Mają wiedzieć i zapamiętać nazawsze, że ani jedna godzina nie wraca. Niech żyją! Niech nie gniją po różnych dziurach na dobrych posadach, na swoich folwarkach... Niech nie tyją, nie głupieją odrazu. Niech im się jak najdłużej czegoś chce! Wydało mu się, że od tej chwili, gdy wstaną od uczty koleżeńskiej, zależy los każdego z nich i wszystkich. Taki dzień!...
Byli przy kawie i likierach. W różnobarwnych butelkach, flakonach, kamionkach porozstawiane były zagraniczne i krajowe specjały. Opatentowani dojrzałością wchodzili w swoje od wczoraj nabyte prawa.
Z lubością i dumą wdrażali się w obyczaje i nałogi tych starych. Rozmawiali i zachowywali się już jakoś inaczej. Zagrzebywali swoje urocze niemowlęctwo, dbali, żeby nic zeń nie zostało. Jeden przed drugim udawali. W toastach sadzili wzniosłościami, jak to czynili przy wódce ich ojcowie. Była już etykieta i śmieszna powaga. Polska, Młodość, Młoda Polska, Społeczeństwo, My pokażemy, Nasza epoka i znowu Polska i jeszcze, i jeszcze. A co najmniej połowa z nich pójdzie stąd hurmem prosto na Jezuicką, na dziwki, niejeden po raz pierwszy w życiu — w taki dzień!
Marek pociągał złocistą słodką benedyktynkę i czyniło mu się coraz bardziej gorzko. Ogarniające go mętne „zawianie“ było jak czarna ciemność. Nie mógł dłużej milczeć. Albowiem jeśli się rozejdą bez jego ostrzeżenia...
— Koledzy! Cicho tam, Leparski! Darasz, słuchaj! Koledzy — ja mam głos!
— Uwaga, panowie!
— Jeszcze jedna mowa?
— Świda się obudził!
— Koledzy! Kto deklamuje: ruszaj z posad bryło świata, a sam się nie ruszy — cóż się stanie z całą bryłą? A któryż to z was zamierza się ruszyć? Proszę! Niech się odezwie!
— Wszyscy ruszamy do domu!
— Co znaczy ruszać się?
— Nie przeszkadzać!
— Koledzy! Bez żadnej blagi — to rzecz najpierwsza. Majorkiewicz zakończył swoją wspaniałą mowę słowami godnemi rycia na spiżu...
— Majorkiewicz, właź pod stół!
— Powiedział był: obyśmy doczekali niepodległej Polski! Oto program młodego pokolenia. Doczekać — wielkie słowo! Zaprawdę, w takiem czekaniu jest niezmierna głębia dziejowa! Żyjcież zdrowo po siedemdziesiąt i siedem lat, a gdy powyzdychacie, nie doczekawszy spełnienia polskich życzeń — nie wasza będzie wina. Potomność was rozgrzeszy i zkolei będzie czekała. Ale niedoczekanie ich i wasze! I twoje, kolego Majorkiewicz!...
— Brawo, Świda!
— Czego ty się czepiasz?
— Upił się!
— A my doczekamy!
— Niech gada!
— Cicho tam!
— Drodzy koledzy — nadewszystko strzeżcie się być porządnymi ludźmi. Człowiek tylko porządny — to jest największe nic. To właśnie bryła, której nic nie poruszy z „posad“. O posado! O folwarku! O żono — żono z posagiem... O kapitaliku uciułany!
— Tylko socjalizm!
— Precz z żydami!
— Proszę o głos!
— Siadaj, Skurnik, to nie o tobie, któż z nas od ciebie nie ściągał?
— Słuchajcież!!
— Tylko takie właśnie najszanowniejsze kołtuny czekają, a nigdy nic z tego. Ludzie żywi myślą, chcą, walczą, zdobywają! Ja wam...
— Frazes!
— Niech żyje walka!
— Z motyką na słońce! Dziękuję pięknie...
— Głową o mur?
— Tchórze!
— Koledzy, ja mam głos! Więc jeżeli nie chcecie czynu, jeżeli niema w was ani woli, ani odwagi, tedy — cicho o tem! Świętości nie szargać! Zachować godność niewolnika! Milczeć o Polsce.
— Brawo! Brawo!
— Mocno powiedziane!
— Idjota!
— Sam jesteś idjota! I jeżeli w tym roku doczekaliśmy jubileuszu trzechsetlecia świetnej dynastji Romanowów, jeżeli w tym roku zapomnieliśmy o pięćdziesięcioleciu powstania...
— Kto zapomniał?
— Chyba ty!
— Jeżeli w tym roku...
— Dosyć tego!
— Kazanie popielcowe!
— Gadaj poprostu, czego od nas chcesz?
— Otóż to. Koledzy, ja chcę, ażebyśmy wszyscy w tym wielkim dniu uczynili rachunek sumienia na całą przyszłość, gdyż dopiero od jutra mamy rozpocząć prawdziwe życie. Miądzy innemi chcę i tego, żeby ani jeden z naszego grona nie ważył się pójść prosto stąd na Jezuicką. Przynajmniej dzisiaj, wara wam, bydlaki jedne!... Drodzy koledzy! Jestem zbyt wzruszony, żeby wyłożyć wszystko, co dzisiaj czujemy. Więc rozstańmy się dzisiaj, pogrążeni w skupieniu.
Już kończę, a nakoniec chcę, byśmy się tutaj, zaraz, związali uroczystą przysięgą...
— Przysięgamy!
— Wszyscy co do jednego!
— I ja!
— Do grobowej deski, przyjaciele! Bracia!
— Zawsze razem!...
Na progu salki stanęły dwa tragiczne widma.
Bez kropli krwi w trupich twarzach, słuchały. Ich znękane oczy, utkwione w Marka, zdradzały zarodek jakowejś myśli. Dwaj samobójcy dostrzegli jakieś świtanie — a więc można będzie żyć? Chwiejnie, trzymając się mocno pod ręce, zmierzali ku biesiadnemu stołowi. Przyklękli, wysoko wznosząc prawice. Po zielonych policzkach spływały łzy.
— I my przysięgamy!
— Amen!
To wierni przyjaciele Jankiewicz i Byszewski szczęśliwie powracali z Rygi.
Do późnej jesieni rozglądał się Marek po wymarzonym Krakowie i jakoś nie mógł się połapać. Zapisany na Studjum Rolnicze, zrzadka chodził na wykłady. Przepełnione audytorjum budziło w nim razę. Pomimo, że tu nikogo nie wyrywano, nie pilnowano i że każdy był wolny — w przykry sposób przypominało to sztubę. Jakieś nieoczekiwanie puste były i te wyższe studja. Raził go nawał nowego koleżeństwa. Chciał być sam, musiał dojść ze sobą do ładu. Narazie bowiem nic jeszcze nie wiedział. Leniwie zwiedzał zabytki miasta, łaził wszędzie, od rana aż do obiadu u Chmury. Kraków wzruszał go swoją melancholją i rezygnacją. Polubił mury, planty, hejnał. Ładny był tutejszy smętek, jeno wysiedzieć w tem było za nudno. Spodziewał się, jak wielu, że znajdzie tu skrawek wolnej, żywej Polski. Nic podobnego.
Tyle, że gazety pisały bez cenzury, a w oknach wszystkich księgarni leżały zakazane książki. Ani śladu życia. Tu i owdzie grupy zapalczywej młodzieży i zrzadka awantury na komersach w sali Johna i na wiecach w Collegium Novum. Kościoły, Wawel, muzea zawierały odmęt pamiątek sprawy umarłej. Tu dopiero dokonał odkrycia, że Polska naprawdę spoczywa w grobie. Opłakana i uczczona, leży zamurowana, a nad nią Kraków — Mauzoleum, jedyne miejsce do składania wieńców, narodowych westchnień i łez. Wielka przeszłości! Jakże ją czcił i wielbił.
Ale szukał czegoś żywego. Potrzebował podniety, gdyż ciągle jeszcze drzemał. Zasnął na letnich wywczasach w Jordanowicach i dotychczas nie mógł się ocknąć. Zamknęło się w nim coś dawnego, a nic się jakoś nie zaczynało. Męczyli go ludzie, nudziły książki, sam ze sobą czuł się nijako. Z kolegów byli tu Darasz i Majorkiewicz. Darasz należał do wielu organizacyj i zaczynał wodzić rej w jakiejś świeżo odszczepionej grupce. Opowiadał niestworzone dziwy o rosnących potęgach i nadchodzących przewrotach dziejowych. Natarczywie wciągał kolegę, ale apatja Marka była mocniejsza. Zresztą był na takie.bujanie“ zbyt krytycznym: rosnące potęgi, bliskie przewroty — zawsze się tak gadało.
Majorkiewicz, genjalny karykaturzysta szkolny (a cichaczem pornograf), utonął w akademji, pracował od rana do nocy, gdyż przekonał się dopiero tutaj, że nic nie umie. Tylko sztuka! Marek rozglądał się między ludźmi, patrzał, słuchał — ale nie mógł sobie nikogo upatrzeć. Nurzał się w próżniactwie. Nie czuł z tej racji żadnych wyrzutów, ale nienawidził swojego pustego dnia. Nie nudził się, on walczył z tą pustką i szukał odpowiedzi. Poco żyć? Nikt o to nie pytał, tem bardziej na niego spadał ten obowiązek. Nowy tutejszy kolega, ekspatrjowany Warszawianin i szykowiec Rewkowski, również dusił się w Krakowie. Bojkot uniwersytetu pozbawił go ukochanej „stolicy“. Tęsknił za wrzawą, za życiem.
— Co tam wy z prowincjonalnych dziur... Dla was tu raj, boć żadnego nawet porównania z Siedlcami, nawet z Łomżą. Ale my z Warszawy...
Rewkowski wybierał się do Sorbony, gdzie studjowało mnóstwo jego kolegów. Ten doreszty zbrzydził Markowi historyczne miasto. Wymusił na nim przeświadczenie, że nie gdzie indziej, jak w szerokim świecie, szukać mu należy samego siebie. Zaczął pisywać listy do domu i w mętnych aluzjach przygotowywał sobie grunt do daleko idących propozycyj. Ale czyż podobne idee mogły przebić niespożyte mury drewnianego dworku w Jordanowicach? Utopja! Tysiące polskich studentów mogło się rozjechać po wszystkich Europach, byle nie pewien Świda. — Żadnych głupstw! — tyle ojciec, a matka — ach, owszem, gdyby nie paryska rozpusta...
Nie Paryża mu było potrzeba. Zabrakło mu — siebie. Sam sobie się zgubił. Nieznacznie oderwał się od niego wiecznie obecny, zażyły sobowtór, ukochany podpowiadacz myśli. To on wybierał i wskazywał oczom rzeczy osobliwe, on odsłaniał głębie.
Nurtowała tęsknota za dawniejszem, kiedy się żyło ponad prawdą dnia, kiedy wraz z małym Ignackiem znali się na najtajniejszych sprawach, kiedy pustelni w Zimnych Dołach naprawdę strzegł prawdziwy pan Tuchołka. Teraz trzeba na serjo. Nie można być wiecznie dzieckiem. Jakże smutno! Do djabła, — jest się dorosłym. Przymuszał się i dzień, dwa przychodził na wykłady. Kurs szedł w całym rozpędzie, wyprzedzili go dawno i nikt się nie oglądał na Marka. Nic nie rozumiał z przyrodniczych mądrości. Cała ta wiedza wydała mu się zbędną. Czyż aż tyle trzeba, żeby być sobie papą Świdą, który licho wie poco też kiedyś skończył te swoje Puławy? Nieporozumienie, wmówiony konwenans. Blaga wierutna. Co innego naprzykład astronomja... Ale i to było kiedyś... Gdzieżeś ty, Uranjo, królowo otchłani gwiazd?
Darasz rozgrzeszał go z próżniactwa i sam czuł wzgardę dla audytorjów.
— Tylko idjota może się obkuwać w takich czasach.
— W jakich?
— Tylko ślepy nie widzi, w jakich...
Nieraz o tem gadali, Marek uważał go za manjaka.
W końcu listopada na rocznicę śmierci Wyspiańskiego wznowiono „Wesele“. Marek poszedł, bo jakże było nie pójść, ale źle uprzedzony do przedstawienia, nasłuchawszy się od małego dziecka zachwytów, a w ósmej klasie wyczerpującego wykładu i komentarzy do każdego słowa przez nudziarza i pedanta pana profesora Knopfa, którego dla nochala i zwisającego podgardla zwano pelikanem. Zrobiły swoje i wypracowania, mozolnie i gorączkowo pitraszone nocami w przeddzień ostatniego terminu, ściągane z różnych artykułów literackich i od Nuchyma Skurnika. „Język Wyspiańskiego“, „Idea Złotego Rogu“, „Lud polski w Weselu“. No — zobaczymy.
Ujrzał to, o czem nie miał ani pomyślenia, ani pojęcia. Nie znał Wesela, nic o niem jeszcze nie wiedział. Chłonął żyjące obrazy, opętany muzyką słowa, urzeczony przez sprawę najgłębiej tajemną.
Jak kwiat mistyczny, rozwierała się przed nim i potężniała, rosnąc w oczach. Za każdym obrazem wzmagało się widzenie rzeczy niedostrzegalnych, niepoznawalnych. Coraz nowe i nowe odsłaniały się tajniki spraw codziennych i ludzi powszednich, takich jak wszyscy, jak każdy — jak on sam. Wszędzie siebie poznawał. Wpleciony w misterjum, roztapiał się i zanikał. Wsiąkał w ogrom czyjegoś myślenia, czyjegoś cierpienia. Ogarnęło go, omotało, opowiło czyjeś potężne, tragiczne marzenie. Pełne rozpaczy, najserdeczniejsze, rodzone. I to, co już w sobie wiedział, i to, co dawniej majaczyło w półsennem, dziecięcem myśleniu i to, co młodemi oczami już nawpół dostrzegał, patrząc po ludziach. I jeszcze jak skądś, z głębiny, jak z zapomnianych snów rozwarło się przed nim i odezwało słowo jego plemienia, echo zamarłego życia praojców, przekazane we krwi, wyssane z mlekiem matki, nieomylne i wieczyste.
Treść oczytana, słowa znajome napamięć, i postacie, i symbole zatarły się i zanikły wobec nawałnicy nieznanego objawienia. Z poza każdej zjawy dramatu wyrastały zjawiska nowe, teraz, dopiero co, z niczego zrodzone. Zewsząd tryskały promienie niezachwianej prawdy. Uderzały w duszę, biły w samo serce. Aż rozwarło się naoścież serce zamknione.
Marek łkał gorącemi łzami w ukorzeniu przed świętością, rozmodlony w Polsce.
Jej wizja posępna i ukochana weszła mu w duszę i stała tam, jak cierń. Nie dawała o sobie zapomnieć, bolała, jątrzyła. W niepokoju, w zachwycie nosił ją w sobie, jak cudem odnaleziony skarb, którego szukał nadaremnie i o nim śnił. W dzień zimowy o poranku stanął oczarowany u wylotu ulicy Sławkowskiej. Sukiennice, Panna Marja, Rynek w śniegu i w ciszy. Snują się czarne cienie ludzkie, przędą powszedni dzień. Nad niemi stare wieżyce i mury. Niespożyte i odwieczne czekają na ludzi. Za nich czuwają. Cierpliwie patrzą na.starych i młodych, na pogrzeby i na orszaki weselne. Aż kiedyś wypełni się czas, nastanie dzień. Tę moc przetrwania czytał Marek, jak z proroctwa. Ono wpisane było w stare cegły i kamienie, w strzeliste dachy, w obramione śniegiem załamki i krawężniki. Uderzyła godzina. Z pod pozłocistej korony, z pomiędzy rozkwitłych u szczytu gotyckich wieżyczek rozebrzmiał hejnał. Jakowąś myśl-prawdę obwieszczał miastu trębacz od Panny Marji, nieświadom tego, co spełnia. Ozwały się mury nieme i martwe — święte.
Otworzył zdziwione oczy Marek, zbudziwszy się pewnego poranka. Łowił zjawę, która przed sekundą stała nad nim pochylona i szeptała do ucha słowa wieszcze. W nich zawierał się on cały i jego przyszły los. Wszystko o sobie wiedział do samego ostatka. Życie wielu lat i każdy ich dzień. Nieujawniony splot ludzi i wydarzeń, cierpień, zabiegów, radości, śmiechu i łez... Cały jego czas, wszystko, co zakopują wraz z człowiekiem w grobie, opowiedziane mu było i jeszcze przed sekundą wiadome. Nie zostało w pamięci nic. Poczuł jeno głód poznania tego i przeżycia. Już nie wiedział, co go czeka. — Niechże będzie, co chce — byleby odrazu zacząć, natychmiast. Zerwał się w radości, że nie było jeszcze nic, że czeka go nienapoczęty ogrom dni, niewyczerpanych w swojem bogactwie, każdy przerozmaity, każdy niespodziany. Ujrzał swą młodość i zdumiał się, oczarowany. O ty — życie pełne tajemnic! O szczęście!
Rozpierał go nadmiar sił. Rozszalały się olbrzymie zamiary. Wielkie prace. Walki. Zwycięstwa. Zdobycze. Natychmiast porwał ze stolika jedną z wielu kurzem pokrytych książek — był to podręcznik chemji. Niech będzie, co chce, niech to narazie będzie bodaj chemja — wszystko odrobi, wszystkich dogoni, przegoni.
Na święta nie pojechał do domu. Nie było poco. Już tam nie miał nic własnego. Zerwała się żywa więź dziecięca z rodzicielskiem gniazdem. Świat go zabrał matce i ojcu. Nie miał czasu na ferje. Zresztą żal mu było dobrego miasta. Niechnoby mu teraz spróbował obrzydzać Kraków jakiś z wielkiego świata Warszawiak. Niewiadomo kiedy, od jakiegoś dnia, zaczęła się w nim odmiana. Świadomość tego utonęła w odmęcie rzeczy nowych — wszystko się naraz zbiegło. Coś się przerwało, jak tama. Lunęły wydarzenia i zapełniały wszystkie godziny. Otoczyli go ludzie, gwar. Za długo był głupim. Jak mógł stronić od kolegów, gdzie tylu dzielnych ludzi? Od wesołości, od życia, od Michalika? Jednak obkuwał się pilnie. Owa przyroda nie nęciła go zanadto. Pracował, by zużyć nadmiar sił, ale gdyby miał co innego, dopierożby pokazał! Czyż to można odrazu wybrać sobie cel, powołanie życia? Podziwiał innych, którzy wszystko wiedzieli naprzód. Obok pewnego uznania miał dla nich dobrotliwą pogardę. Niewiele i jakby nic jeszcze o sobie nie wiedział — tyle pewnego, że nigdy nie będzie dziedzicem. Nigdy nie będzie cholerował na jordanowickich parobków. Z rozkoszą odstąpi tę misję starszemu bratu Kubie, który wyleciał był z czwartej klasy j praktykował u wuja gdzieś aż pod Lublinem. A on? Ej, zobaczymy jeszcze! Wiedział niezbicie, że nie będzie też ani lekarzem, ani adwokatem, ani przemysłowcem, ani... To wszystko nie dla niego.
Wszyscy wiedzieli, że koleżanka Sława kocha się w nim nazabój. Wszyscy wiedzieli, że kolega Gzowski chodzi z tego powodu jak upiór i po trzeciej morelówce napomyka o samobójstwie i rzeczach cmentarnych. Widziano ich zawsze razem, zdręczonych, zawikłanych w tragiczne sieci. Marek głęboko chował swoją dumę z tego powodu. Sława była śliczną pannicą, królową wydziału prawa. Co jej się we mnie mogło spodobać? Zastanawiał się nad tem częściej, niż można się było do tego przyznać. Sprawdzał i w lusterku. Ale to, co się nazywa miłością, przejmowało go głęboką odrazą. Zrzadka we śnie nawiedzał go zapach perfum pani Chosłowskiej. Jej niski głos, jej migotliwe panujące oczy — ból, rozkosz, strach. Potem co było — ach, czyż było? — wszystkie kobiety i wszelkie z niemi amory wyobrażały mu się jako parodja ckliwa i do niczego nie potrzebna. Uniwersyteckie krakowskie zakochania, narzeczerlstwa i zerwania były to tylko śmieszne i nudne komedje. W wiosenne popołudnia chodzili na Błonia we troje z koleżanką Sławą i z jej cieniem. Bawił się tym tragicznym węzłem i dręczył rozmyślnie i ją, i jego. Niby to chciał ich oboje nauczyć rozumu, wreszcie skłonić, żeby się nareszcie pobrali. W istocie napawał się siłą i własną wyższością. Nigdy go nie uwikła kobieta. Jakaż ona ma być, żeby mu zapłacić za świętą wolność? Nikomu nie da do siebie dostępu. Żadna nie wciągnie go w błoto familijne, nikczemne i kołtuńskie.
Jedna jest tylko na świecie... Nie, była. Wiedział niezbicie, że nigdy jej nie spotka w życiu. Bo niechże zaraz, czy za dziesięć lat spojrzy nań nakazującemi oczami...
— Ach dla tej jednej... Nie tęsknił, nie pragnął. Nigdy nie marzył, zapomniał najzupełniej. Jeno gdzieś w najtajniejszej głębinie jego tlił zawsze strach. Był on jak nieobecny, niby urojony. Władał potężnie, był uwielbieniem, zaprzedaniem się w wieczną niewolę, pragnieniem zatracenia, poniżenia, hańby, zbrodni. Cóż mu znaczyły spojrzenia i westchnienia uroczej Sławy, jej tajemne listy, wyzute ze wstydu dziewicze wyznania? Prawdziwie pięknem i wartem zachodu jest tylko to, co niemożliwe.
Myślał: prawdopodobnie przez całe życie będę niczem. Nie ustatkuję się do siwego włosa. Może niczego nie osiągnę, ale będę żył na wolności i nigdy się nie pogodzę z byle czem. Zaś byle czem nazywało się narazie wszystko. Życie ludzkie wokoło wydawało mu się bardzo ciekawem. Z kolegami żył dobrze, uczył się z nimi, z nimi się bawił, pił, dyskutował, wchodząc w ich zatargi wzajemne, widział bezstronnie ich wartość, ich śmieszności, ale własnego szczerego udziału nigdy w tem nie miał. Obserwował wszystko, nie łączył się z nikim i z niczem. Żył bez troski i mawiał sobie po krakowsku: mam czas.
Przyglądał się ciekawie Daraszowi. Chłopak, wciągnięty przez mądrzejszych od siebie w pewne sprawy konspiracyjne, uwierzył tak dalece w szczytne fikcje, że stał się fanatykiem, man jakiem i karykaturą niebezpieczną dla powagi pewnych zamiarów, boć — co dopuszczał i Marek — nie mogło tam być i bez niejakiej powagi. Darasz trzymał się sztywno, jakby kij połknął, odzywał się tonem bezwzględnym i kapralskim, patrzył na każdego ostro i wyzywająco. Zawsze w maciejówce, w szarej kurtce i sztylpach, o każdej godzinie gotów był do marszu na Warszawę. Gadania nie było z nim żadnego. Od pierwszych słów dyskusji wymyślał i sobaczył, inaczej przy swej zapamiętałej gorliwości mógłby przekonać niejednego z wątpiących.
— Cóż, Marek, jeszcze nie? — rzucał mu ostro i z pogardą, wysoko zadzierając brodę.
— Uważaj-no, jeden guzik masz niezapięty, żeby cię zaś nie postawili pod karabin!
— Mogę się całkiem porozpinać, żebyś...
Inni zagorzalcy byli daleko mniej pewni siebie. Ktoś tem wszystkiem rządził, ale do wysokich sfer Marek nie miał dostępu.
Późnym wieczorem poszli kiedyś całą bandą na Panieńskie Skały. Tam palili ognie, śpiewali, zakochane pary porozłaziły się po ciemnościach, noc była przepiękna i Marek zachwycał całe towarzystwo patetycznym wykładem o gwiazdach. Sława była weń wpatrzona nieprzytomnemi oczami, kolega Gzowski umierał. Tak doczekali świtu. W drodze powrotnej Marek nieznacznie, jak to on umiał, odczepił się od towarzystwa, zbył czemś tragicznego kolegę, który żądał od niego ostatniej rozmowy (jeszcze jednej) i został sam. Dostrzegł w sobie nieśmiałe szeptanie radości. Ktoś mu pokazywał krople rosy na zbożach i ledwie dostrzegalne pasemka mgieł, snujących się pod Kopcem. Patrz! Patrz! W dali ciemne wieże i czerwone dachy miasta, wgórze piętrzy się Wawel. Stał i czekał. Od oddalającego się coraz bardziej towarzystwa dobiegały chóralne głosy:
„Pod Krakowem czarny las!...“
Piosenka ta była słowem zaklęcia. Natychmiast szczyt kopca zapłonął od słońca. Zbudziło się, rozwarło oczy ukochane miasto i spojrzało tysiącem zmieszanych barw. Wydęła się w bezmiar kopuła niebios. Zaiskrzyły się rosy. Ozwały się z oddala za porannym powiewem pachnące trawy i zioła, co gdzieś tam leżały w pokosach. „Po zielonym moście jadą dziwni goście...“ Witajcież!
Chłonął czar chwili. Pełną piersią brał w siebie rzeźwe tchnienie poranku. Osnuły go i przykuły do miejsca dziwy zjaw niespodzianych. I wróżby szczęścia, i jasne drogi życia, i zamęt jakichś ogromnych spraw, i sława walk, i chluba ciężkiej ofiary, i za wszystko nagroda — radość. Szeptała pokusa, kazała patrzeć hen, ponad wszystko, w słoneczną krainę przyszłości dalekiej. Nie zaznaj strachu przed niczem! Żyj! Zgasły, pierzchły z duszy tajemne głosy. Gdzieś opodal zawrzasła ostro komenda. W cudownej godzinie tego poranku była fałszem, zgrzytem. Skazili senne oblicze matki-ziemi ci żołnierze, rozciągnięci na skraju Błoń w kilka zwartych ciemnych linij. Śród barw przyrody, na tle polskiego Krakowa byli brudną plamą. Marek omijał ich zdaleka bokiem. Szedł, nie patrząc, byleby prędzej stracić to z oczu i nie oglądać więcej c. k. mustry. Ścigał swoje marzenie. Dognał go rytmiczny śpiew żołnierski — nadspodziewany. Stanął i patrzał. Kompanje wracały ku miastu w kolumnie marszowej. Cywilne kapelusze, szare kurtki strzeleckie, popodwijane spodnie, sztylpy, maciejówki. Zbieranina maszerowała tęgo, aż tętniła ziemia. W młodzieńczych głosach dźwięczała ochota i radość. To oni...
O ojców grób bagnetów poostrz stal...