<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII

Marek był zdręczony do ostateczności tanecznem wytupywaniem, okropną muzyką, rej wachem i niemilknącą od trzech dni wesołością tego wesela. Tłumy gości przewaliły przez dwór jordanowicki. Wszystkie wsie okoliczne już tu były i tańczyły, i żarły, i piły. Wciąż napływali starzy i młodzi, wszędzie hasały gromady dzieci, wrzeszczały niemowlęta. Przed kuchnią, gdzie warzono i pieczono dzień i noc, murem stały obce kundle, przed któremi domowe psy kryły się po kątach. Chłopska rozhasana wesołość, nieprzebrane pijaństwo, wrzaskliwe pośpiewanki, czkawka z przejedzenia i przepicia, parobczaki gżący się z dziewuchami po sadzie, lub leżący pokotem na trawie... Coraz to nowe „deputacje“, przybywające zdaleka z darami, ze swojemi mowami, nauczycielstwo szkół powszechnych, urzędnicy i urzędniczki ze starostwa, dygnitarze samorządów, sejmik w całym swoim składzie, policjanci z okolicznych posterunków, jacyś niewyjaśnieni kolejarze, robotnicy z cukrowni... Wszędzie krążyły dziwne postacie, niespodziewane i nieproszone, o których nikt nie wiedział, co zacz są i skąd, a które czuły się tu, jak w domu... Był, był napewno — przysięgali ludzie! We własnej osobie Grynczarek Kleofas z kilku morowcami, pił i jadł, i złożył piękne życzenia panu dziedzicowi — bandyta głośny w kraju, osaczony i ścigany od dwóch lat, mający już swoje olbrzymie akta, nieuchwytny i legendowy! Chłopi całowali się i świadczyli sobie z butlami w obu rękach, wszczynały się kłótnie i bójki, w kowalu dworskim Świętoszku na trzeci dzień zapaliła się wódka i Marek nareszcie na własne oczy ujrzał (myt wsiowy, wymyślony przez jakiegoś etnografa kawalarza), jak rodzona żona Świętoszkowa ratowała męża z zasobów własnych, zalewając pożar szerzący się w jego wnętrznościach. Z podwórca wciąż odjeżdżały fury, pełne pijanych. a przybywały nowe z wystrojonymi, wypoczętymi gośćmi i zakładały obozy. Ustała robota na folwarku, parobcy tańcowali, pili i obrządzali gości, rżnęli barany i świnie. Wciąż rozlegały się strzały na wiwat z jakichś zadekowanych karabinów. Dwie kapele żydowskie rżnęły na zmianę bez żadnej przerwy. Nade dworem stały dwa słupy gęstego dymu z dwóch kominów kuchennych, w ciepłem jesiennem powietrzu wisiały sztajery i polki, pot chłopski i mdlący posmak flaków po chłopsku i piwo, piwo, piwo całemi beczkami. Nie było się gdzie schronić przed zgrają. W oficynie Marka to ktoś spał, to odbywały się tam jakieś poufne narady pod przewodnictwem pana posła Chrabąszcza przy butelkach, to najpoważniejsi gospodarze grali tam w karty na dolary, otoczeni zbitym tłumem galerji. Plątał się między tem wszystkiem jak obcy, usiłując namawiać gości do jadła i picia, co było zupełnie zbędne, lub bawić ich, chociaż doskonale bawili się sami. Przelotnie stykał się z Kubą rozanielonym i nieprzytomnym, ochrypłym od wzniosłych okrzyków i ustawicznych przemówień, wygłaszanych przy każdym z niezliczonych kieliszków. Kuba całował się z każdym, pił z każdym, tańcował do upadłego i rządził całym chaosem, wyprawiał fury do miasteczka po prowjanty i wódkę, skazywał na śmierć coraz to nowe gęsi, cielęta i świnie, dbał o konie gości, godził zwaśnionych, rozbrajał bijących się, swatał i kojarzył napoczekaniu coraz to nowe pary, był wszędzie, bezsenny i niezmordowany, cudem trzymając się jeszcze na nogach.
— Kuba, przecie odpocznij! Przecie lada chwila szlag cię trafi, albo się wściekniesz, do licha.
— Marku, patrzaj pilnie i zapamiętaj sobie. Chłop się zbudził, rozumiesz? Radość na ziemi! Wy, cywilizowani księgosusze, którym się imaginuje, że z dalekiej stolicy rządzicie Polską.,. Hahaha!!
— Wiem, wiem.
— Nic nie wiesz! Radość na polskiej ziemi wolnej, niepodległej.. Kaśka, gdzie lecisz z tą butelką, dawaj ją tutaj...
— To dla pana wójta, do sadu!
— Dobrze, wójt zawsze pierwszy, bośmy go sami wybierali, ale nalewaj, córko. Marek, w imię naszej promiennej przyszłości... Dla uczczenia nieprzebranego szczęścia... Pij... Bohaterze! Ty, coś nas obronił! Bracie rodzony, Śwido!
— Pij, pij, delirjum cię zatłucze — jak Boga kocham...
— Nie zatłucze! My som chłopy! My som zdrowe, jak byki! Jak konie! Jak słonie króla Hannibala, ale republikanie z krwi i kości! Teściu najdroższy, napij się z nami, ojcze żony mej poślubionej, której będę wierrrny do skonania, tak mi Boże dopomóż, amen.
— Na zdrowie, panie dziedzicu i szanowny zięciu!
— Gadałem ci sto razy, mów mi na ty — bo jak cię kocham, gnaty połamię, chocieś stary.
— Więc powiadam tobie, Kubo zięciu, dziewczynę wzięłeś, jak rzepę. Chowałem to, uczyłem to — kto jej zada feler? Który taki!?
— Bóg ci zapłać, ojcze i matko. Snać proroctwo takie było, że w Poniczowie w waszej chacie skarb dla mnie rósł, aż wyrósł jak malowanie. Wielkie to szczęście moje a dla Polski też, bo — dzieci przedewszystkiem. Co?
— Święta prawda! Niech się zdrowe chowają...
Panna młoda, naschwał dziewucha pleczysta, cycasta, śmiała w gębie i szczęśliwa, bynajmniej nie zdawała się być olśnioną wielką swoją karjerą. Już się rządziła w domu, jak przystało gospodyni, już krzyczała na Kubę. Co chwilę to tu, to tam rozlegał się jej śmiech, dźwięczny zdrowiem i ochotą.
— Słyszysz, Marku! Słuchaj — to ziemia polska się raduje.
W ciągu tych dni weselnych Marek miewał i napady szalonej ochoty. Tańcował do upadłego, przyśpiewywał i pił naumór. Wycałowywał, obmacywał dziewoje w ciemnym sadzie. Polemizował z panem posłem na zaimprowizowanym wiecu, a gdy poseł Chrabąszcz zleciał ze stołu w ramiona wyborców, zajął jego miejsce i wygłosił mowę siarczystą, która wywołała ryki zachwytu i żywiołową owację. Obnoszono go po całem podwórzu, a tłum parł za nim w potężnej kakofonji entuzjazmu, rycząc naraz kilka rozmaitych pieśni ludowcowych. Wyrabiał różne kawały, stroił hece, a gdy już miał dosyć i gdy ziemia układała mu się pod nogami w przedziwne schody, z których jeden prowadził wdół, a co drugi do góry, uciekał chyłkiem do wiadomego sobie brogu za stodołami i tam zapadał w sen. Ale na trzeci dzień tego święta już nic nie mógł. Zrobił się zły, ponury. Pozazdrościł ludziom wesołym i prostym. Ten Kuba mu naprawdę imponował, Co za linja, co za logika w takim podlaskim hreczkosieju. Wziął i ożenił się z dziewuchą, a przecież inaczej być nie mogło i nie powinno. Ten wie, czego chce, nie pałęda się po próżnicy na bożym świecie. Ten zrobi wszystko, co sobie był zamierzył. Nadobitkę jest zupełnie szczęśliwy. I całe to zapijaczone weselisko domagało się poważnego zgłębienia. Odzywało się tu coś tajemnego a wielkiego. Oczywiście, wziąwszy najogólniej... Oczywiście, pomijając rozmaite śmieszne chryje... Nie, właśnie nie pomijając niczego, niczegusienko! W tem coś jest, ale co? Przywidzenie? Symbol, wyraz? Coby tu dojrzał swojemi oczami Wyspiański? Gdzie się podziały szczytne polskie przesubtelności? Załamania i tęsknojęki? Gdzie ponury los narodu, wzdychający basem jak z grobu? Gdzie tu teraz jaki Chochoł? Djabli go wzięli na wieki wieczne. Te chłopy są pewne swojego — zanadto pewne. Cała ziemia będzie ich, o to są zupełnie spokojni, gdyż wiedzą doskonale to, co widzi każdy, że szlachty już niema. Trawa porosła na gruzach jej wielkich dziejów, zapomniano o jej zasługach i zbrodniach. A ziemi nie utrzyma w łapach dzisiejsze paskarskie tak zwane ziemiaństwo. Te chłopy obchodzą się z młodą Polską trochę zbyt obcesowo, bez żadnych ceremonij, bez obowiązujących namaszczonych frazesów, bez tradycyjnej łzawej obłudy, bez której przecie nijako i niemiło. Okropnie się rozpychają temi łokciami, twardemi jak sęki. Prą prosto do celu i nie ślizgają się jak kozy na lodzie po wielkich posadzkach stolicy na swoich podkutych obcasach. Nie byle co im zaimponuje. Nie śpieszą się zakładać na szyję krawatów, ale ich chłopaki już nieźle zarywają i shimmy i tango, na co Marek patrzał z czemś w rodzaju zgrozy, jak gdyby świat stawał do góry nogami. A czemuż to nie? Te chłopaki naprawdę będą rządzić w Polsce i już to naprzód wiedzą. Za późno na „chadzanie do ludu“; ta dziejowa misja jest absolutnie umorzona. Niema komu iść, niema z czem — no, do kogo wreszcie. W zeszłym roku, kiedy wydawało się, że Chochoł już poczyna swoją nutę za straszliwą kulisą wydarzeń, nie zamajaczało nikomu straszliwe widmo Szeli — Branickiego. Nie te czasy. Samo życie, jego dzień każdy przeżera w Polsce starzyznę i jej zatęchłe smrody. I choćby się sprzysięgły wszystkie wywłoki niewoli, nie poradzą temu ani ich gazety, ani ich pieniądze, ani ich wybory, ani ich zamachy. Cały ich gwałt to jeno sancta simplicitas, święta bezczelność pokolenia skazanego na bezpotomne wymarcie.
Wpatrzył się w coś Marek, zapamiętał się. Zanurzył się, jak w głębię, w tajemnicę swego czasu, w zagadkę tego oto dnia, którego godziny zwolna przepływają i odchodzą. Czemże było to, co już widział i przeżył aż do tej chwili? Wszystko pamięta, a nic o tem nie wie. — Ktoś się domagał od niego, odpowiedzi krótko i jasno, bez nadzwyczajnych mądrych wykręcań i wykrętów — ot tak, w trzech słowach. Natarczywie zachciało mu się dociec o tem słowa prawdy. O sobie i o świecie. O sobie i o Polsce. Nie umiał rozmyślać poważnie, jeno przemykało się błyskawicznie mnóstwo obrazów, nieprzebrane, bezładne bogactwo pamięci. Przybiegały nie wporę, nie pilnowały swojej kolei, prześcigały się, zawadzały 0 siebie, piętrzyły się, wreszcie otoczyły go rojem. Wszystkie były obecne, a nigdzie nie mógł dostrzec jednego jedynego siebie. Wszędzie był inny, z dnia na dzień nie ten sam. Kiedyś, kiedyś zabrało go coś i poniosło, a nie pytało, czegoby chciał, jakby sobie chciał. Może każdy tak żyje? Bronił ulubionej ułudy, że to jego los prowadzi go przez jakieś nieuniknione a na tymczasem nijakie jeszcze lata. Aż pewnego dnia...
Ach, już był taki dzień! Urwało się myślenie, zatarła się cała wiedza pamięci, jeden jedyny obraz jak klin zaciął się w mózgu. Z pod falistych brwi, z pod powiek spojrzenie jakby niepatrzące, kose, unikające. Oczy przepastne i złe. Kłamią wręcz nieprzeniknione, nie odsłonią niczego, co się tai w samej głębinie na dnie tej przepaści migotliwej i zmiennej. W roztopionem złocie przebłysną zatajone kropelki turkusów — samo okrucieństwo! Nagie zło, zło bez celu, dla samej zemsty, naprzekór wszystkiemu, bezwzględne, nieprzejednane! Upór zawzięty w swojem szaleństwie — na zawsze! Na zawsze!
Podstępne, ciągle czuwające, wciąż zatajone gdzieś w pobliżu spadło nań opętanie. Choć wiedział o niem zawsze, za każdym razem spadało znienacka. Za każdym nawrotem było mocniejsze. Chwyciło go w kleszcze na ogrodzonym pastewniku, gdzie młodzież wiejska, nie mogąc już wymyśleć nic lepszego, zabawiała się w igrzyska olimpijskie, w mocowanie i w zawody za nagrodami w postaci dwóch rasowych jałóweczek i obiecującego byczka, które to dary asygnował dziedzic oblubieniec, nieprzebrany w szaleństwie hojności. Młoda żona natychmiast kazała zagnać tę jałowiznę do obory i wymyślała chłopakom, że śmią wyzyskiwać pijanego dziedzica. Kuba rozpłakał się i mocno ujął brata pod ramię dla pomocy. Marek wyszarpnął mu się ze wstrętem i poszedł do stajni, osiodłał sobie „Komisarza“ i pojechał w pole. Tęgi koń stepowy poniósł go potężnym rytmem spokojnego kłusa, którego koń nabywa tylko na wojnie. Marek po dawnemu uczuł w sobie ruch i siłę konia, rozkoszne wzmożenie samego siebie, zrośnięcie się z żywiołem. Spojrzał bystro w szeroki świat, jak ongiś z pod okutego daszka oficerskiej czapki, hen, przez pola, przez pola i oparł się na dalekim lesie. Co, jakie licho tam siedzi tym razem? Las nie był jeno piękną ciemną smugą, ramą widnokręgu. Przez chwilę było to miejsce mocno podejrzane. Powstrzymał konia i rozglądał się bacznie w napięciu woli, w pogotowiu. Ale już prysł czar chwili. Znowu żal za tem co było i pustka w sercu. Czemże jest? Byłym żołnierzem co teraz nie znaczy nic. Pognał przed siebie. Wzruszały go tęgie chody gniadego wałacha. A tu pole puste, nie dzieje się nigdzie nic. Dawniej żył każdy parów, każda kępa leśna kryła tajemnicę, bylejaka chałupina, wiatraczysko na wzgórku, świecące nawskroś dziurami, daleki tuman pyłu — wszystko zastanawiało, podniecało, trącało boków jak ostrogami — czuj duch! Pilnuj się, patrz! Zadudniło za nim, zatętniało cichym pochrzęstem, pobrzękiem, ozwało się aż w sercu. Tysiąc kopyt bije w ugór! Obejrzał się Marek — nic. Szkoda takiego konia i takiego kłusa na głupi jakiś spacer. I łzy stanęły mu w oczach, wzruszenie ścisnęło za gardło — wypił był na dzisiaj też sporo. Zagadał do konia, klepał go po szyi — my się znamy, my dwaj to wiemy — co, nie? Ej, Komisarzu kochany, nie małoś ty zmierzył świata temi kopyciskami... Byłeś pod Krakowem? Byłeś. Wchodziłeś w triumfie do Lwowa pod panem pułkownikiem, w paradzie, z trębaczami, pod sztandarem? A może cię dosiadał sam pan wachmistrz, jadący w pysze za szwadronem, największy postrach i pan żołnierzy, o potężnem, czerwonem karczysku, który też przecie mógł nosić łeb jakiego Budiennego. A potem nad Wołgą, — nad Donem, nad Kubaniem ganiało na tobie widmo zamarłej przeszłości, jakiś biały oficer, pogrobowiec o dawno ściętej głowie, ratujący dwugłowego orła, wieszający komisarzy i wysadzony wreszcie z siodła przez ruską kulę. Dosiadł cię czerwony komendant 1 nawrócił ku zachodowi świata pradawnym szlakiem na Lacha. Pod Warszawą niemal byłeś, „w Polsze, gdie Chleba bolsze“. Ale cię zagnali, zamęczyli, aż tuś trafił i został. Bo ci to źle? Odpasłeś się i śledziona w tobie gra, ale powiedz, my dwaj się na tem znamy — to nasze życie, cóż to za życie? Gaworzył z koniem, użalał się i zagadywał, żeby jeszcze na chwilę odwlec, oszukać swój ból. Już go w sobie miał, nadleciała nowa fala, uderzyła, pogrążyła. Poddał się. W jego rozpaczliwej, beznadziejnej tęsknocie, w najgorszych chwilach zjawiało się omamienie pociechy, wiara uparta, że gdy się w nim wszystko przewróci, gdy się zatarga tak nagle, tak strasznie, to znak, że właśnie w tej samej chwili ona o nim myśli, gdziekolwiek jest. Nie może inaczej być. Chce, czy nie chce, ona musi o nim myśleć, bodaj czasami. Myśli ze złością, szyderstwem się osłania i broni. Drwi, a w najtajemniejszej swojej głębi...
Ty głupi! Głupi! Cóżeś za jeden, żeby się od ciebie aż bronić? Coś ty jest na tym bożym świecie? Nic, nic. Nic, nic. Nic, nic — wybijał kopytami Komisarz, tętniąc w kłusie po twardym wygonie. Niepostrzeżenie wyrosła przed nim biała dzwonnica. Przejechał kolo kościoła, koło plebanji. Przez przerzedzone, zżółkłe listowie sadu ujrzał przelotnie werandę proboszczowską, a na niej przechadzającego się księdza dziekana i jakąś panią, siedzącą w pełnem słońcu. Przemknął się bas księdza, który coś prawił ze wznoszeniem ramion, jak na kazaniu, dziwny połysk słońca na włosach tej pani i coś nieuchwytnego w barwach jesiennych liści sadu, w zapachu jabłek, w przenikającym smutku tej chwili. Przywiązał konia u bramy cmentarnej i poszedł między pozarastane zielskiem mogiły. Jedna jedyna potężna lipa górą stała nad cmentarzem. Tam grób ojca. Tam obok leży i on. Cichy, ciepły powiew niósł leniwie tchnienia jesienne ziemi i składał je w zapomnianym, zapuszczonym smętku tego pustkowia. Nikły parkan odgradzał je jak przepaścią od życia, które stało tuż, zaprzątnięte sobą i niezmiernie dalekie. Zwolna zbliżał się ku lipie. Pod parkanem z chaszczów i badyli sterczały jeszcze pokoślawione, zczerniałe krzyże i resztki wypalonych napisów na nich. Trzy krzyżyki prawosławne — odwrót roku piętnastego. Cztery niemieckie — pościg. Stare dzieje. A to jakby jeszcze dawniejsze, już niedowiary zamierzchłe — pięć grobów, pięć krzyżów rozstrzelanych przed rokiem oficerów polskich. Tuż w spokojnem sąsiedztwie śmierci wspólna mogiła czerwonych oficerów, którzy zapłacili za tamtych. Wypłynęły tamte dnie, tamte pola i miejsca i on sam dawniejszy, niepodobny do tego, co jest. Nastręczył się major Muchinka ze swoją butlą, z wielbłądami...
Rotmistrz Roman Goślicki — poległ dnia 27 lipca 1920 r... Płyta była zupełnie nowa. Napis lśnił złoconem żłobieniem.
Kiedy? Kto?! Był tu niedalej jak przed dwoma tygodniami i rozmyślał właśnie, jakby się zająć tym grobem... Kiedyż, u Boga, był sam pogrzeb, przed którym tak uciekała ona? Czyż podobna, żeby to było...Tak, przed dwoma miesiącami. Przed dwoma miesiącami odwoził ją na stację w Liszkach. Tam był kres ich dzikiej podróży. Gdzieś poza nimi zwłoki ruszone ze swego miejsca czekały na uczciwy pochówek. A ona uciekała. Dwugodzinna jazda do kolei bez jednego słowa. Potem patrzał wślad za jej pociągiem. Ponura pustka w duszy, zmierzch i trzy czerwone latarnie na ostatnim wagonie. Majaczyły, zlały się w jedną plamą, znikły.
Osłupiałemi oczami patrzał w napis grobowy i jeszcze nie wierzył. Ach, niema w tem żadnego cudu, poprostu obyło się bez niego. Zjawiła się chyłkiem, jak złodziej, ukradkiem ustawiła płytę, uciekła. Niegodziwa kobieta. Wstrętna warjatka. Opamiętała się, a wstyd jej było przyznać się. Oczywiście teraz go za to nienawidzi. Rządziła się tu o miłą od niego i nikt mu nie dał znać, choćby sam ten proboszcz, pała jedna, pomidor. Na kamieniu rzucony był pąk białych i czerwonych astrów. To z księżego ogrodu. Były zupełnie świeże. Może tu była jeszcze dzisiaj? Może przed chwilą? Szkoda, że się nie spotkali, kiedy uwierzyła nareszcie, że jest wdową, oddałby jej tą obrączkę. Teraz nagwałt ściągał ją z palca Była za ciasna i ani rusz. Spieszył się, szarpał się z nią. Palec wnet nabrzmiał i nie puszczał. Śluby mistyczne... Ogarnęła go wściekłość. W jednej chwili ulotniły się ból, i żal, i zapamiętałość tęsknoty, i wszystkie nadzieje i sny. W pustce hasała straszliwa i śmieszna żądza zemsty. Bolał opuchnięty palec. Obejrzał się w strachu — ona tu gotowa przyjść (podejrzana dama na werandzie plebanji!!) i zastanie go tu z obrączką, dostrzeże ją odrazu, natychmiast, to oczywiste. A właśnie niech przyjdzie. Niech. Zaraz tu będzie, konie przed plebanją na nią czekały, obrócone ku cmentarzowi... Tędy musi jechać do kolei, na nocny pociąg... Nie przejedzie, nie wstąpiwszy jeszcze bodaj na chwilę. Kiedyż ona tu będzie? Może już nigdy w życiu, dziura zapadła, daleko... Zresztą zapomni, jak one wszystkie, dlaczego ma być lepsza? Już tu była z pożegnaniem, z astrami, może przed półgodziną, ale tędy droga, więc zatrzyma furmana, wysiądzie. Marek wiedział wszystko naprzód z niezbitą pewnością i czekał wyzywająco ale niezbyt odważnie. I nagle ustał ucisk w sercu, strach, złość. Jak słońce z za chmury, odsłoniło się w nim spokojne jasnowidzenie. Sama rozwinęła się scena ich niecofnionego spotkania. Słowa, których nie znał i nie miał w pogotowiu, wybiegły jak obce, niewiadomo skąd. Były one mądre i doskonale piękne. One mu dopiero pokazały, czem to było, że w najgłębszej swojej istocie ona i on już są nierozerwalną jednością. Napróżno szarpać się i miotać. Nie odmieni tego, co zasądzone w losach, ani jej ślepy upór, ani żadne choćby najgłupsze przeszkody życia. Nie obronisz przed szczęściem swoich ponurych smutków, ty szalona! Bezładne, obojętne wydarzenia, w których tonie dola człowieka, dla nas ułożą się same, sprawią cud osiągnięcia i wypełnienia. Czyż to, żeśmy się w życiu spotkali, nie było właśnie najtrudniejszym cudem?
A dalej jak ze złototęczowej księgi odwracały się jedna za drugą karty, malowane znakami szczęścia, głębi, piękności. Ich życie! Stopią się on — ona w niebywałego człowieka. Nowy Marek Świda dogoni i przegoni swój los, zadziwi świat. Ożyje, zaiskrzy się skarbami klejnotów zakopane w nim nienaruszone bogactwo. Bije słońce, bije gorący wiatr w purpurowy żagiel ich łodzi, ucieka brzeg znajomy, wsiąka w wodę, zanika, znika. Sami w nieogarnionym obszarze życia, ponad jego głębiną, na jeziorze swego czasu. Nie widać starego brzegu, nie widać nowego. Seledyn, lazur, roztopione turkusy, a nad tem chyli się żagiel płonący w słońcu. A ponad tem obłoki, obłoki, obłoki w modrej głębinie nieba.
Wciągnięty w wizję, nie spostrzega, że pochyliło się, zczerwieniało i urosło jesienne słońce. Zajrzało w wilgotny cień pod lipą, jak lampa oświetliło milczącą kryptą mogił. Wieczorny chłód gromadził się w gęstwinie konarów i spływa wdół w nieznacznie zapadający zmrok. Przy bramie Komisarz dzwoni wędzidłami i zawzięcie grzebie kopytem. Na miękkiej drodze przeminie stłumiony turkot, pył wzniesie się ponad mur cmentarny i opadnie. Zapamiętał się Marek w sprawach tajemnego marzenia, ani spojrzenia, ani jednej myśli nie miał dla tego, którego resztki spoczywały przed nim przywalone wiecznym ciężarem ziemi. Osiągał, zabierał to, co po nim zostało. Jego święte dziedzictwo już wplótł we własne życie. Cieszył się niem bezwstydnie w przedwczesnej, rozpętanej radości. Już zapomniał o przyjacielu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.