<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII

Nie te czasy. Marek nigdzie nie mógł „wytrzasnąć“ wojskowego samochodu, choć łaził wszędzie. Po sztabach, po wszystkich biurach siedzieli starzy znajomi, ale już się nie dało. Dotarł do samego Darasza. Nowy generał „amcił“ na Zamku w tymczasowym lokalu, w zrujnowanym zakamarku, wśród ordynarnych przepierzeń, za któremi szczękały maszyny do pisania. Siedział pośrodku wnętrza pustego jak stodoła, przy wielkim stole, obłożony stertami papierów. Na brudnej podłodze jak na pośmiewisko podesłany był pod generalski urząd wspaniały wschodni dywan. Nie umniejszały jego przepychu zawinięte rogi oraz wyspy wyjedzone przez mole, zapewne jeszcze gdzieś w Kijowie, i czarno-bura zaskorupiała, podejrzana plama, może po czrezwyczajskiem urzędowaniu. Generał utył i rysy mu zgrubiały. Przyjął Marka oficjalnem szklanem spojrzeniem. Sztywnym gestem wskazał mu drugi fotel z nadwyrężoną poręczą, pokryty złocistą skórą. Zaledwie gość zaczął rozwijać swą sprawę, Darasz przerwał mu jednem słowem niecofnionego wyroku.
— „Ausgeschlossen!“
— Nie, to nie.
— Z byka spadłeś? Samochód!
— Co znaczy: z byka?! Dla zasłużonego oficera, który...
— Każdy jest oficerem „który“. Ale ja ci mówię po polsku, że mi auto odebrali...
— Tak gadaj.
— Żelazna miotła! Oszczędności w pierwszej linji na wojsku, bo już nie jesteśmy potrzebni. Kołtun polski oprzytomniał po zeszłorocznym strachu, wyprał się i nawet mu się zdaje, że nie śmierdzi. Ano, poczekamy do następnego razu. Wiesz, za ile dziś służy polski generał? Za dwa korce pszenicy!! Oficerowie zdychają z nędzy, albo kradną. Niewielu z nas wytrzyma. Pamiętasz nasze oficerskie sto koron w Pierwszej Brygadzie? To był raj! Zresztą pluję na pieniądze! Gorzej, że toniemy w łajdactwach, w klikach, w mafjach...
— Toniemy i toniemy! Zawsze to samo. Kiedyż u djabła?...
— Po wojnie Komendant wygarnął odmęt błota ze stajni Augjasza, ale potoku nie chciał przepuścić przez naszą armję, jakby to uczynił był Herkules. Powiada, że rozniosłoby całą stajnię i porwało bodaj samego Augjasza.
I generał zaczął wywlekać ulubione najosobliwsze kawałki. Zapalił się, wywołując z lubością nieprawdopodobne postacie z polskiej anegdoty. Opowiadał, gęba mu się nie zamykała. Ordynans przyniósł herbatę. Marek śpieszył się, ale rozgadany dygnitarz nie chciał go puścić. Nieznacznie rozwarł ciężkie wrotnie szafy ogniotrwałej, gdzie złożone były najtajniejsze dokumenty wojskowe. Wyciągnął butelkę rumu i przeskoczył na wspomnienia legjonowe. Zrobiło się ciepło i miło — ach, stare czasy. Za każdym łykiem Darasz dolewał szklanki dopełna i dosypywał cukru. Marek wzbraniał się, ale pił generalską herbatę i wnet uczyniło mu się rzewnie i wzniosie. Tamte czasy objawiły się znienacka, jak wizja stworzona z marzenia. Byli to już inni ludzie, dalecy i wspaniali. Byli mytem, aż nie do wiary stawała się ich dzisiejsza prawda. Potężną falą podniosła się w nim duma. I ja tam byłem! — Uderzyła falą o twardy brzeg, rozprysła się w pył. Czyż ja tam byłem? Zmieniły się lata, ludzie, wszystko. Patrzał na Darasza i widział front pod Kołkami, las, okopy, cmentarzyk I-ej Brygady, a na polanie, usianej garnkami szrapneli, ziemiankę Komendanta... Darasz uchwycił jego zdziwione spojrzenie. Zagadał głosem przyciszonym, tajemnie.
— Zeszliśmy na psy. Pozwalają nam żyć jak z łaski, a i o to jeszcze trzeba walczyć chrześcijańską pokorą i zaparciem się samego siebie. Dobrze nam tak! Bo od samego początku trza było inaczej. Za mordę było kołtuna, tchórza, wywlokę z obcej służby, któremu się nigdy nie śniło o jakiejś Polsce. Teraz za późno. Zaprzedaliśmy legjonowe ideały. Zaco? Dla dobra ojczyzny, dla jej świętego spokoju. Oj, czy jej dobrze z takim spokojem? Ale człowiek zrobił karjerę — wlazłem między generałów. Bardzo mi słodko! Co za miny! Każdy stary patrzy zgóry i zaledwie raczy... Cóż to za generał, co się nie wysłużył u żadnego z trzech cesarzów? Intryganci, ramole, z których się sypią trociny. Do dziś dnia nie wiedzą, gdzie są, komu służą. Po deogenach, w ministerstwie, w sztabie, wszędzie siedzą, a ciężko i nikt im nie da rady. Oni rządzą i rozbijają się. Strasznie psują. Człowiek trzy ćwierci sił swoich trawi na to, żeby coś obronić, wycyganić, urwać dla armji, dla jej gotowości, dla jej ducha.
Narady, sesje, komisje... Niktby nie uwierzył, jakie się odzywają głosy, co za wnioski. Śmiech i rozpacz! Dawno zdechły armje trzech zaborców, śladu po nich nie zostało na świecie. Jeno u nas, w Polsce, pokutują ich widma i trują młodą armję. Człowiek zaciska zęby i służy. Cobym ja dał, gdybym tak mógł bodaj jeden jedyny raz, nie tracąc dużo słów.. Wiesz — na takiej uroczystej naradzie w ogromnej sali, za ogromnym stołem okrytym czerwonem suknem — ot, ryknąć całą prawdę, żeby aż szyby jękły!
— Daraszu, Daraszu, ty generale jeden, właśnie na to był czas w listopadzie ośmnastego roku...
— Dobrze wiem. Co mi tu będziesz opowiadał... Każdy idjota teraz mądry.
W ministerstwie zdrowia pokazują mu okólnik, który regulował sprawę w licznych artykułach ze zrozumiałych względów na higjenę społeczną. Głupie porządki! Musi być zrobione, bo ona chce natychmiast. Wszelkie stosunki zawiodły. Wówczas Marek porzucił drogi legalne i obrał poczciwy nasz polski tryb postępowania. Wreszcie kapitan doktór Janiurek z baonu sanitarnego uległ korupcji starego koleżeństwa pułkowego. Dał urlop sierżantowi i dwu szeregowcom, a Marek zapoznał się z tymi panami i zaprosił ich do siebie na wieś. Już pojechali naprzód zabrawszy ze sobą wszystko, co potrzeba. Pani Goślicka uparła się. — Żebym go sama miała wykopać temi mojemi rękami...
Marek ugiął się przed tą wolą, powitany słowami:
— Pan jest jedynym człowiekiem, do którego mogą się udać. Któż mnie zrozumie? — prócz pana nie mam nikogo na świecie.
Został olśniony, jak gdyby po raz pierwszy w życiu ujrzał jej skośne oczy, faliste tragiczne brwi i bronzowy połysk włosów. Opętywał go niepokój jej ruchów, głos i urywający się w rytmie sposób mówienia. Opętywało wszystko, począwszy od jej imienia, które po raz pierwszy ujrzał na bilecie wizytowym, przybitym na jej drzwiach. Było to jakieś zupełnie nieoczekiwane. Długo wpatrywał się w czarne literki, zanim zadzwonił. Dziwne imię odbierało mu rozpęd, z którym przyleciał na jej wezwanie. Ktoś go odtrącał od tych drzwi, za któremi był jego los. Skądże on to wiedział? Przywidzenie, ono broniło wstępu. Przed dźwiękiem tego imienia on sam gasł, stawał się niczem. Kamienna, posągowa powaga, aureola męczeństwa, katakumby, wyrzeczenie się świata, mrok mistyczny... A gdy jednak pomyślało mu się, gdy się przemknęło... jak to jemu... Gdy się wyobraziło naprzód, tak sobie, bez najmniejszego sensu — staroświeckie owo imię czcigodne stawało się jakimś bluźnierczym symbolem.
Mieniły się w niej jakby dwie barwy. Kłóciły się ze sobą, biły w oczy. W pewnych momentach na krótko jak błyskawica zagrały razem, zlały się w akord, przemówiły. Niebo i piekło. Cześć najgłębsza, najczystsza wierność pamięci przyjaciela i bezprzytomne szaleństwo żądzy. Wielkość, przed którą zginają się kolana, i szatański obraz kuszący. Pani Monika Goślicka.
Pogrążył się wraz z nią w sprawę żałobną. Ale w nim był spokój i jeno żal po ukochanym zmarłym. Ona wikłała się jeszcze w mętnem niedowierzaniu, które przeczyło samo sobie, odchodziło, wracało cierpliwe i uparte. Zgłuszone, niezmiernie ostrożne były jej aluzje, albowiem pomimo wszystko wiedziała. Wiedziała, gdyż mówiono jej o tem tyle razy I cóż z tego? Trzeba się przekonać. Jak? Zobaczyć własnemi oczami. A zresztą w razie... w razie... No, więc godzi się chyba pogrześć go uczciwie?
Marka przerażały takie rozmowy. Chwilami bał się, że się z nią zgodzi, a przestanie wierzyć samemu sobie. Płynęło od niej jakby tchnienie opętującej zarazy. Obserwował to. Wiedział, co było, a co nie jest i żadną miarą być nie mogło. Godzinami rozmawiali rozsądnie. Aż nagle wpadała w ton tajemny. Oznajmiała poprostu, że co parę dni chodzi do sztabu, gdzie wyłożone są spisy jeńców. Oprowadzała go po mieszkaniu uzyskanem cudem. — To będzie gabinet Romana... I po sekundzie zdawała się zapominać, o czem mówiła, stawała się rozsądną, była jak wszyscy. Wymykało się to jakby mimo jej wiedzy w jakichś niedających się przewidzieć momentach. Po paru dniach dopiero odkrył, że zbiega się to w niej z dalekiem, niewidzącem spojrzeniem, które zda się zapominało o wszystkiem, co było wokoło, zapatrzone w coś niewidzialnego. Tam, jak za mgłą, taiła się jej własna, nikomu nieznana prawda. Trzymała jej się całą mocą, jakże inaczej mogłaby jeszcze istnieć? Kryła się z nią przed całym światem, przemagając żądzę wyjawienia jej przed każdym człowiekiem. Tuliła się do niej w okropnem swojem osamotnieniu. Ten przyjaciel Romana Marek Świda był jedynym, przed którym można się było zdradzić bez obawy. Zdawał się być zdolnym do zgłębienia tajemnicy, która każdemu innemu wydałaby się warjackiem urojeniem. Chytrze wystawiała go na próby, rzucała niebezpieczne słowa, udając, że nie wie, co mówi. Marek słuchał i milczał. Z jego zatajonych w sobie, nieśmiałych oczu czytała, że rozważa ją, bada, usiłuje odgadnąć. Ciężko się pora z prawdą. To dobrze, niebawem uwierzy. Ach, z tą chwilą nie będzie się już bała swej samotności, pozyska człowieka. Niech nikt więcej nie wie i niech nie wierzy, on jeden wystarczy. W nim wszystko się sprawdzi, ustaną dręczące wspomnienia, ułoży się chaos dni i zamęt złych snów. Czuła w nim sojusznika. Dostrzegała w nim, sama jeszcze nie wierząc, jakieś przebłyski i wspomnienia... Okruszyny, pyłki, w których migotało i gasło tchnienie cudu. Niemożliwość! Obraz zmarłego, jego jakby żywa obecność zdradzały się. W energicznym ruchu ręki... Niekiedy w intonacjach głosu... Jakieś słowo, zwrot taki zwyczajny i znajomy, strasznie znajomy, ach, szaleństwo!!!
I wpatrywała się w niego pałającemi oczami. Marek truchlał i pogrążał się we mgle obłędnych, latających myśli, na chwilę zapominał o sobie, urywał się i znikał. Wpadał jakby w próżnię czasu. Serce w nim zamierało, przymykał oczy... Budził się w zdumieniu, jak z ciężkiego snu, przez sekundę niepewny siebie i niczego wokoło. Po pierwszem widzeniu się z nią już się jej bał. Uparta manja myślenia o niej i o sobie, o sobie i o niej, wciąż wkółko, stworzyła w nim nowy świat, w który przeniósł się cały bez reszty. Jakby się w nim zawarły jakieś drzwi. Za tym progiem już niczemu się nie dziwił. Był pełen upojenia i zachwytu. Jak dziecko cały mieścił się w chwili. Coś go niosło.
Widząc go z tak dziwną panią, matka odrazu dostrzegła. Wolałaby na synową pannę, ale któż to wybiera i dobiera — samo się wszystko układa. Przyglądała się jej przenikliwie. Śniat po pierwszem powitaniu zamknął się u siebie i nie przyszedł ani na obiad, ani wieczorem. Marek zajrzał do niego przed spaniem. Chłopak już miał wszystko spakowane.
— Muszę. Pan Kuba był tak łaskaw... Konie będą na rano. Jakże wam jestem wdzięczny za gościnę!
— Co znowu? Najpiękniejsza pora! Żniwa! Co wy znowu? Do cuchnącego miasta?
— Muszę.
— Co wam się stało?
— Nic.
Marek przybrał ton surowy. — Czy wy czasem nie śpieszycie, żeby zrobić coś idjotycznego? Jakieś wielkie, wielkie głupstwo?
— Co wam się utroiło?
— Zobaczcie-no się w lusterku.
Zapamiętałe oczy płonęły jakiemś niezłomnem postanowieniem. Musiało to być nie byle co. A w bladej twarzy skurcz bółu, rozpacz.
— Pożegnajcie ode mnie panią rotmistrzową, bo ja jutro o piątej rano..
— Śniat! Chłopcze...
— Pożegnajcie ją pięknie. Powiedzcie... Nie, nie mówcie nic, tylko musicie mnie jakoś wykręcić. Doprawdy, dziś czuję się bardzo źle...
— Chodźcie bodaj na jedną chwilę — nie wypada.
— Nie chcę!!!
Dopiero po tym krzyku domyślił się Marek. Śniat, zdradziwszy się, odrazu wypadł z roli. Jęknął, zaniósł się w jakiemś rozpaczliwem, głębokiem westchnieniu. Już nic nie udawał. Marek nie wiedział, co mu na to powiedzieć. Nie było co. Najlepiej zostawić go samego. Już miał odejść zmieszany bez jednego słowa, gdy nagle przerwało się w nim coś jakby z upustu. Nieprzebrana, najserdeczniejsza dobroć. Chwycił chłopca za ręce, spojrzał mu w oczy.
— Jakże ja mogę? Nie mogę... Gdybym miał zdrowe nogi, uciekłbym stąd natychmiast, po nocy. Ach, Marku, gdyby nie to, jabym ją zdobył. Możesz się śmiać! Czemużeś nie pisnął słowa, że ją przywieziesz? Jużby mnie tu dawno nie było.
— Sam nie wiedziałem. Zresztą nie miałem najmniejszego pojęcia...
— Więc ci powiem: od pierwszego spojrzenia! Przyszła jeszcze raz właśnie nazajutrz, gdy ciebie przenieśli ze szpitala. Posiedziała ze mną ze trzy godziny. Mówiła dziwne rzeczy, jeszcze dziwniej milczała. Wtrąciła mnie w jakieś szalone natchnienie — com ja wyplatał! W niebiosach byłem, poza światem — jakieś bezmierne szczęście!... Obiecała odwiedzać mnie codzień, miała mnie uczyć angielskiego, dostarczać książek, nawet zapisała sobie ołówkiem, czego mi było potrzeba. Przychodziła przez tydzień i nie pokazała się więcej. Dopiero dziś. Umiem ja milczeć, ale dziś... Daruj, panie Marku. Nie myśl, że ja sobie coś zamarzyłem. Muszę uciekać, bo jeżeli mam żyć, jeżeli ma coś być z moich zamiarów... A wam obojgu niechże los da samo szczęście. Ona jest cudna, straszna. Nieprzebranie dobra i jakaż okrutna! Marku, Marku...
— Co wam się przyśniło...
Marek chciał krzyknąć z oburzenia, ale mimowoli wyszeptał te słowa. Był zmiażdżony, był szczęśliwy. Poszedł w ciemny ogród, nie wiedząc, gdzie idzie. Dróżka zaprowadziła go do płotu. Wsparł się na żerdziach i patrzał w dal ponad kłosy sennego, dojrzałego żyta, pachnącego rosą i miodem. W ciszy bliżej, dalej wabiły się przepiórki. Patrzał w gwiazdy. Czyż na pierścieniu Saturna... Czyż na Drodze Mlecznej mogą być otchłanie bardziej niezgłębione i niepojęte...
Wyruszyli o świcie lekką taratajką, zaprzężoną w tęgie konie. Marek przybrał się na podróż w swój stary mundur dla większej powagi i dla uchylenia możliwych nieporozumień z władzami — ludzie pamiętali jeszcze wojnę. Dniem naprzód pojechali sanitarjusze dwiema furami. Marek liczył, że na noc zdążą do Siemiatycz. Jechali naprzełaj przeróżnemi skrótami i wnet utonęli w przestrzeni zbóż, lasów, siół ziemi podlaskiej. Pani Goślicka pogrążyła się w milczeniu. Marek nie przeszkadzał. O czem ona myśli? Roiło mu się mgliste wyobrażenie jej ukrytego świata. Wiedział, że nigdy tam nie przeniknie, z tem się pogodził, już się przed nią ukorzył. Zrzadka, nieznacznie spoglądał na nią zukosa, siedzącą tuż u jego boku. Wszystkiemi nerwami czuł jej straszną bliskość. Potrącali o siebie na wybojach, na korzeniach leśnych dróg. Marek nie mógł się odsunąć, nie miał się gdzie podziać na ciasnem siedzeniu. Zdumiewało go odkrycie, że i ona jest jak każda kobieta, że... Były to myśli niegodne, zawrotne, dotkliwie rozkoszne. Poczwarne niepodobieństwo! Chwytało go ono jak w kleszcze i nie dawało się odegnać. Jakież szczęście, że nigdy tego nie może być, przenigdy! Poza tem oczywiście przeświadczeniem był bezpieczny, chwilami głęboko znękany.
Jechali starym szlakiem wojny. Mijali stare, dziko zarosłe okopy, rozrzucone nad drogami mogiły nieznanych żołnierzy wielkiej wojny. Nieustannie nastręczały się na pobrzeżu traktu zadarnione ślady dziur ochronnych, nędznych osłon, wygrzebanych dorywczo utrudzonemi rękami żołnierskiemi, a w każdej skulony tulił się ongiś do matki-ziemi człowiek struchlały przed śmiercią. Jeszcze zieją gdzie niegdzie na pastwisku, na wygonie leje po ciężkich granatach. Zbierały się w nich wody, wystrzelały badyle bujnego zielska. Mijali nowe wsie o białych strzechach i gontach, już odbudowane po pogorzeli. Widzieli budy sklecone, szałasy, baraki. Spotykali pustkowia byłych wsi, gdzie zawaliły się już nawet kominy po chałupach i dawno porosły gruzy. W paru milach od Jordanowie obca okolica wciąż mu jeszcze była znajomą. W drzewach przydrożnych, w strugach, w koszlawych mostkach, w zarysie lasu, w stromym ciasnym parowie, w starym młynie — wszędzie i co chwilę odgadywał i poznawał siebie, swoje czasy dziwne, pradawne, jak gdyby opowiadane dziecku przez dziada wojownika. Poznawał ten las a pod nim wieś z szerokim obstrzałem — to rok piętnasty. Topolowa aleja i spalony folwark — to rok dwudziesty. Już teraz obie wojny były mytem. A on? Gdzie prawda w człowieku? Co jest czas, w którym się żyje, gdy się go nie pojmuje, gdy się go nie czuje? Zamąciło się w nim to, co było. Nieznane, niezgłębione było przed nim jutro, nawet dziś. Któż mu powie, co może być z nim nawet za chwilę, zaraz, natychmiast?
Odruchowo obrócił się na siedzeniu, spojrzał, jak gdyby od niej spodziewał się odpowiedzi na swoją myśl. Nie zauważyła tego, nic nie odczuła. Patrzała w dal zamyślona, oderwana od czasu i miejsca. Wciąż to samo. Zamknięta w lochu, pełna ciemności. Kłębi się wokoło niej czarna otchłań, przepływają jakby bure dymy, rozwiera się zbity mrok, mienią się jego głębie, odsłaniają się sine dale. Wnet dosięgnie czegoś, dojrzy... Ale bure dymy zamącą to, co się poczynało, przesłonią wszystko, zabiją nadzieję. Znowu zbiera się gęsta ciemność, opasuje ją, zaciska się mocno. Godziny, wy czarne godziny! Z ledwie dostrzegalnym uśmiechem godziła się z losem. Już inaczej nie będzie. Nigdy. Przywalona strasznym ciężarem, już nic nie usiłuje od dawna. Nie broni się. Kiedyż to był jej ostatni krzyk gniewu? Jej ostatni bunt?
Patrzyła niewidzącemi oczami w dalekość drogi leśnej, w zielone arkady sosen, w cienie i blaski. Wolno obracały się koła, mielące z suchym chrzęstem głęboki piach. Gorący dech lasu, żywicy i kadzidła przypominał coś pradawnego, nastręczał myśli opuszczone i obumarłe.
Nagle z głębi cichego lasu ozwał się głos wilgi. Jak zaklęcie odmienił wszystko wokoło. Zdarł ze świata ciemną oponę. Swawolny śpiew bezcelowy i przepiękny uczynił cud. Rozprężyły się z czerwonych pni, rozpostarły się na niebie radością życia konary sosen. Obejmowały ramionami niebo i błogosławiły całej ziemi, siały przez siebie blaski słońca. Ciche głębie boru taiły w sobie wszystko, czego duszy było potrzeba; nieruchome, senne szczęście odpocznienia, niepamięć na wszystko zło, przeczucie dobra, które przyjdzie, nadejdzie o swojej godzinie. Wiarę, otuchę budziły dalekie jaśnienia w głębokiej gęstwinie. Majaczyła gdzieś dziwność wolnej przestrzeni, jakaś zaczarowana kraina, która, gdy zechce, odsłoni się. Gdy nie zechce... Jakże jej zapragnęła! Z niepokojem wpatrywała się w las, z dziecinnym uporem, który chce przedłużyć dobry sen, utrzymać go, wyśnić do końca. Znużona przymknęła oczy i nawpółsennie uśmiechała się ku szczęściu — czyż można go się wyrzec i zaprzeć?
Gdy się ocknęła z zadumy, znalazła się na rozległej polanie. Pośrodku w ogrodzie stała chata. Z za chróścianego płotu bił zapach kopru i konopi. W przejasnem, upalnem powietrzu widać było każdy pyłek, każdy listek, każdą muszkę. Dal migotała i mieniła się w słońcu. Tara iskrzy się i lśni coś niepojętego. Niewiadomo, co to za miraż, co to za cudowne omamienie. Za pniami rzadkich sosen aż do horyzontu rozpościera się inny świat, wabi, przywołuje, wita żywem, potężnem tchnieniem. — Ach — jezioro...
Jak dziecko, dała się porwać radości. Ta chwila szepnęła jej w jakiemś niewypowiedzianem tchnieniu słowo radosnej mądrości. Innemi oczami ujrzała świat, siebie. Wydarła się z mrocznej piwnicy, znowu widzi uroczą, prostą pogodę życia, jego piękno, jego prawdę. Odetchnęła głęboko, poczuła swoje zdrowie, swoją młodość. Zachciało się jej zakrzyknąć głośno, zaśpiewać. Obejrzała się, gdzież się zapodział pan Świda? Wychodził właśnie z lasu na polanę. Zawołała dźwięcznie, wesoło.
— Panie Marku!
Patrzała na niego z upodobaniem. — Miły chłopiec, jakże mu pięknie z tą jasną polaną, z jeziorem, w to piękne południe! Jego prosta uroda, szczere spojrzenie tworzyły jakby niepodzielną jedność z tą ziemią, z tą chwilą i z nią samą. Roztapiali się oboje w słońcu, w cieple, w jasnej zieleni. W tej chwili rozumiała krótki żywot muszek, które rojami pląsały w blasku słonecznym, wiedziała wszystko o każdym listku, czytała wyraźnie jakby słowa w nieopisanych kształtach obłoków. Uderzyło ją śmieszne kłamstwo ludzkiego życia, jego zakaz i nakaz, jego codzienna udręka i owo słowo szczęścia, które ukryto za siedmiu zamkami. Aby je poznać, trzeba przewrócić do góry nogami cały świat, albo umieć je wykraść chytrze życiu, jak złodziej.
— Prawda, jak pięknie? Ach, gdyby tu zostać w tej chatce! Tam za jeziorem na trakcie już nic z tego nie zostanie, tu na polanie wszystko inne, rozkoszne. Pan tego nie czuje, panie Marku? Są na świecie zaczarowane miejsca, zaczarowane chwile. Wydaje mi się, żem tu już była. A pan nie poznaje polany, jeziora? Czy pan nic a nic nie pamięta?!
Marek odruchowo obejrzał się wokoło, zakłopotany. Jej świecące oczy i głos przenikający, rwący się w przedziwnych tonach, pogrążały go w zamęcie. Woźnica bez rozkazu rozkiełznywał konie, odpinał postronki, snąć sądzonem im było stanąć na popas w dziwnem miejscu. Zastanowiła go kępa sosen na jeziorze. Wysepka tkwiła wiernie na swojem miejscu, czekała... Niepojęte zrządzenie losu! Teraz dopiero poznał, przypomniał sobie widzenie starego, dziecię, cego snu, który spoczywał zagrzebany w niepamięci i czekał na swoją chwilę. Co tam było? Oderwał się na mgnienie oka od wszystkiego, wpatrzony w dawną zjawę. Zielona kępa na wyspie odpowiedziała natychmiast. To samo było, co teraz; para zgrzanych parskających kasztanów, zapach konopi, dech wielkiej wody, który zgarnia upał z czoła. Nieprzeparty tajemny poryw ku niesłychanemu zachceniu, rozkoszne przeczucie, rozpaczliwe przeświadczenie, że nic z tego. Ponad wszystkiem zjawisko bezosobowe, prześwietne, panujące, jedyne na świecie. Teraz wie, że to była ona — ta sama. Nie zdążyła powtórzyć swego dziwnego pytania, nie zdążyła oderwać od niego pałającego spojrzenia — to była jedna sekunda — odpowiedział bez wahania.
— Tak, pamiętam — tutaj byliśmy z tobą razem
— Kiedy?!
— Teraz i zawsze.
— Ale ja jestem zła, nieludzka. Ach, mimowoli. Ja jestem obłąkana! Wszystko wokoło mnie — jak przez sen. Od roku nie mogę się obudzić!
— Ja cię obudzę!
— Nie! Nie!
— Błagam cię, zaufaj mi! Pozwól...
— Nie rusz mnie! Boję się!
— Mnie się boisz?
— Ciebie się boję, siebie... Jego...
Jędrzej wrócił do koni. Wyszedł z chaty młody gajowy i zapraszał państwa pojękliwie, po podlasku, gościnnie. Na ławie pod ścianą siedział w parcianej koszuli i portkach stary człek, grzejący się na słońcu.
— To mój ociec. Ciemny powrócił się z wojny, od gazów. Teraz sobie odpoczywa.
Ślepiec wstał i kłaniał się ku gościom. Usiedli obok niego. Sama zrodziła się opowieść żołnierza wielkiej wojny. W okopach nad Rawką i Bzurą walki, szturmy, odparcia. Ciężkie nocne patrole, nieustająca mordęga kopania. Kopali i kopali, krety nie ludzie. Aż nocą przyszło od Niemców „powietrze“ i już nie ujrzał ranka. Wszystkie niemieckie kraje przewędrował, przechodził przez wielkie miasta, przeganiany ze szpitala do szpitala, z baraków do baraków, z obozu do obozu. Nie widział nic, wszystko wiedział i zapamiętał. Tysiącami marli wkoło niego „jeńce“ — Angliczany, Francuzy, Belgi i czarni, a najgęściej te nasze brudne wszarze, Ruski. Z tyfusu, z głodu, z ran nieleczonych, z poniewierki, z katowania, z tęsknoty, z rozstrzelania za wyjście poza druty. Wymarły ogromne tysiące zdrowych, mocnych chłopów, a on wyszedł cało, ciemny kaleka, niedołężny, co to zawsze o każdej porze jeno na łasce ludzkiej i to tam, gdzie w okrutnej niedoli każdy ino o sobie radzi. Wydzierali mu od ust kęs chleba, okradali w biały dzień, pozbawiali wszystkiego. Marł, a nie zmarł, bo byli i insi — wszędzie byli. Wspominał ze łzami w głosie dobrodziejów swoich nieznajomych, przyjaciół i braci, panajezusowych wysłańców. Wszędzie się znalazł taki bodaj jeden, co go obronił od krzywdzicieli, co sam głodny, jedynym kartoflem się z nim podzielił, co sam mrący ze zimna, osłonił go połą złachmanionego szynela na błocie i gnoju. Za nich pacierze codzień odprawia, dziękując Panu Bogu za ocalone życie, za ciepłe słonko, za sen spokojny, za mleko, za miód, za głosy ptaszęce śpiewające, za gładkie główki, za miękkie rączki wnucząt, za dach nad głową, pod który się cudem powrócił, za tę ławę, z której czuje szeroki świat boży i jezioro.
Gdy wczesnym rankiem po białym świeżo odbudowanym moście wyjechali na tamten brzeg, pani Goślicka chwyciła go za ramię i trzymała mocno.
— Trafi pan?
— Odrazu.
— Pan pamięta dobrze? Bo dużo tu wszędzie grobów?
— Pełno tego, po dwóch wojnach...
— Więc cóż będzie?
— Zaraz znajdę.
— To już tak blisko?!
— Niedaleko.
— A cóż będzie, jak pan jednak nie trafi?
— Ja trafię.
— Czy tam jest jaki znak?
— Jest i znak.
— Bo przecież byłoby to okropne i — haha! Tak niegodziwie zabawne, jak jakaś djabelska farsa! No nie? Przyjechać, wykopać i zabrać resztki czyjeś niepewne, nierozpoznane... Pochować i czcić, chodzić na grób z kwiatami przez długie lata, przez całe życie...
Przez długie lata, przez całe życie. Pociemniał mu w oczach świat. Niespodziewanie porwała go złość. Spojrzał na nią ponuro, odjął zaciśnięte jej palce od swego ramienia. Rzucił ostro:
— Nic podobnego. Znajdziemy go. I niech mi pani nie przeszkadza — proszę bardzo. Potośmy tu przyjechali, by sprawę załatwić. Teraz jesteśmy na miejscu i muszę szukać. Muszę patrzeć, myśleć, a pani...
Ucichła. Jechali stępa po pustym gościńcu, ponad samą rzeką. Poniżej w zielonych brzegach płynął błękitno-biały Bug. Daleko wtyle szły dwie fury, na ostatniej przykryta sianem cynkowa skrzynia. Marek zaczynał tracić pewność siebie. Straszna kobieta! Taka wszystko może w człowieku pomącić, wszystko może wmówić. Zawsze i jeszcze przed chwilą doskonale widział to miejsce. Teraz... Pilnie wpatrywał się w sosny przydrożne. Nie — to jeszcze dalej. Nie, to głębiej w las. Czemuż nie zabrał konia wierzchowego. Przejechałby lasem, pokręciłby się i zaraz natrafiłby na wydmę piaszczystą, na jałowce. A stamtąd tylko odjechać prosto przed siebie i o jakie sto kroków, nie dochodząc traktu — może o dwieście. Dlaczegóż go nie pogrzebali nad samym gościńcem. Głupi ten wachmistrz. Podniósł się w bryczce, dał znak tamtym furom, żeby stanęły i chciał zeskoczyć. Znowu chwyciła go za ramię drżącą ręką. Spojrzał na nią i ścierpł.
— Przejdę lasem, bo to musi być tuż zaraz...
— Zaraz, dobrze. Panie Marku, niech pan mnie jeszcze nie opuszcza. Niech pan zaczeka. Chwileczkę! Co to ja chciałam powiedzieć?
— Powie mi pan potem.
— Potem... Chciałabym zapytać. Poprostu dawno już chciałam wiedzieć... Kiedy myślę o wojnie, o tym okropnym obłędzie ludzkości... No więc, jednem słowem, czy pan popełnił kiedy jakie okrucieństwo? Taką zwyczajną na wojnie zbrodnię...
— Zbrodnię?
— Zbrodnię. Czy pan rozstrzelał kiedy bezbronnego? Takiego nieszczęsnego jeńca, który trzymał ręce do góry, albo klęczał przed panem... Albo jak niewolnik leżał u pana stóp... Błagał bezsilny o darowanie życia... Całował buty... Płakał... I pan mógł patrzeć w jego nieszczęsne oczy — jak teraz w moje? I jednak pan mógł...
Z jej oczu popłynęły łzy. Błagalnie złożyły się dygoczące ręce. Nisko, coraz niżej pochylała głowę.
Marek zeskoczył z bryczki. Nie wiedząc, co o tem myśleć, co na to powiedzieć, wpadł w złość. Uczynił to w popłochu. Nieszczerze, rozmyślnie był brutalny — ze strachu. — To, co pani mówi, nie ma żadnego sensu!
Proszę tu zaczekać! Jędrzej, uważajcie przed siebie na trakt, ja wyjdę stąd za jakie pół wiorsty, może dalej.
Nie spojrzawszy na nią, przeskoczył przez rów i znikł między drzewami, uciekł. Czuł do niej głęboką urazę. Naraz wszystko to wydało mu się nazbyt już zagmatwane i kłopotliwe. Naco mu to? Cóż jest cała ona? Roztrzęsione nerwy i tyle. Z taką trzeba zupełnie inaczej...
Ale już go przeraził ten niespodziewany bunt. Jak gdyby mu ktoś oplugawił tajemny skarb. Zdumiał się, zaklął brzydko. Zawrócił, żeby ją przeprosić za głupie, chamskie słowa. W takiej chwili urządzać awantury — hańba! Stanął i nie wiedział, co robić. Z oddali od strony gościńca parsknął koń. Tuż nad nim zapamiętale stukał dzięcioł, z rozmachem kując w pień. Popatrzał na miłego ptaszka i poszedł w cichy las. Było tu obco i ponuro. Zgrozą zdjęła go bliskość tej mogiły, możliwość, że stanie nad nią znienacka, natychmiast! Zdjął go przelotny lęk dziecinny i przesądny. Głupstwo! Przystawał, rozglądał się po lesie. Trzasnęła gdzieś sucha gałązka. Marek ścierpł. Lada chwila z między pni wyjrzy widmo, porazi go umarłemi oczami, przewierci go nawskroś. Zmarły zna całą prawdę Dopiero w pobliżu tej mogiły poznał podłość swojej zdrady. Odprzysięgał się, klął się na wszystkie świętości. Nigdy! On nigdy w życiu...
Niespodziewanie wnet wyszedł z lasu — wydma! Siedzą tu i owdzie czarne jałowce. Wierny piach zda się zachował dotąd ślady ich koni... Tu stał szwadron. Marka poniosło rzewne, wielkie marzenie pamięci. O wojnie, o sobie dawniejszym, tęgim i dzielnym, jakim już nie jest i nie będzie nigdy. O trudach, przygodach, niespodziankach, o dzikiej wędrówce przez pola, lasy, w tętencie kopyt, w ochocie i zuchwalstwie, w trzasku ognia, w gromadzie towarzyszy, w masie wojsk... Wszystko minęło, zamarło już na zawsze. Jakże było wielkie! Oddał temu młode siły i wszystko, co miał w sobie najlepszego. Co mu zostało? Teraz czemże jest? Wzruszony dawnem wspomnieniem, z dumą i z żalem w duszy rozglądał się wokoło. Ożyły widma przeszłości, między jałowcami zaroiło się od ludzi i koni, stawili się wszyscy co do jednego i samego siebie też obaczył. I jak onego dnia, powtórzyło się to, co było, pociągnęło go, poniosło. Starodrzewna, sędziwa sosna, wyniosła, strzelista, z rozwichrzoną, szeroko na niebie rozpiętą koroną. Stanął zdumiony, jakby nie wierząc oczom. Oto miejsce, które jeszcze przed chwilą zdawało się nigdzie nieistniejącem, wyobrażonem miejscem ze snów pokręconych... Oto prawda — oto ona przed oczyma.
Jeszcze leżą na kupie suche gałęzie z czerwonem igliwiem, rąbane onego dnia w pośpiechu szablami dla zaznaczenia i uczczenia grobu. Ich poplątane kabłąki okrywają teraz nie kopczyk, który był tu usypany, lecz miejsce zaklęsłe, które zdradza tajemnicę tego. co stawało się pod ziemią, aż się dokonało. Spełniła się do samego końca potworność śmierci. Któż się ośmieli spojrzeć żywemi oczami na to, co po nim zostało? Kto się waży podjąć z miejsca straszny zewłok? Naruszyć świętość grobu? Obnażyć przed oczami żyjących, wydać na pastwę białego dnia utajoną w ciemnych czeluściach ziemi samotną okropność? Zdumiewała go nikczemna brutalność żyjących. Skroś ziemię dojrzał bezbronną wstydliwość tej mogiły. Nie godzi się patrzeć, nie godzi się widzieć nikomu, który go kochał... Jakże ona — ona, temi swojemi oczami?!
Z szeroko rozkopanego dołu wciąż i wciąż tryskał ku górze piasek. Jego wał zasłaniał pracujących ludzi. Opodal w cieniu wyprzężone konie pasły się u wozu i parskały wesoło. Śmiał się dzień przejasny, pogodny. Od chwili do chwili grudka ziemi, korzeń wyrzucony uderzał w skrzynię cynkową, leżącą tuż, i trumna odpowiadała jakiemś niespodziewanem echem, przenikliwie, jakby głosem samej śmierci. Pani Goślicka błąkała się zdała po pustej wydmie i zbierała nikłe dziewanny, sterczące z piasku tu i owdzie. Marek spoglądał ku niej w niepokoju, oczekując czegoś dręcząco nadspodziewanego. Zacznie się natychmiast, jak tylko łopaty dogrzebią się do zwłok. Jej ciemny kształt snuł się w blasku słońca, zatartym, miękkim zarysem wsiąkał w piasek. Schylała się, podnosiła, zrywając kwiaty, i Marek zapatrzony czuł w sobie przedziwny rytm jej ruchów. Doznał ulgi, gdy się oddaliła, majacząc między jałowcami Zeszła z oczu i Marek przynaglał kopaczy, żeby zdążyć ze wszystkiem, zanim ona powróci. Już wyleciał pod łopatą łach przegniły, strzęp derki. Natychmiast w gorące, pachnące żywicą powietrze wdarł się okropny dech grobu. Zmroczył, zatruł wszystko wokoło. Zapanował nad pogodą tego poranka, przyćmił słońce, zgłuszył wiszący wgórze śpiew skowronka. Marek cofnął się, przerażony tem, o czem dobrze wiedział i czego oczekiwał każdej chwili. Było nadspodziewanie straszliwsze, jeszcze okrutniejsze... To gniew zmarłego, jego samotna obcość wszystkiemu, co żyje, odpowiedź na zniewagę tym, co poważyli się wtargnąć w utajoną czeluść... Kopacze wyleźli z grobu. Sierżant z blaszanej bańki zlewał zwłoki czemś przenikliwie duszącem. Marek nie śmiał spojrzeć w głąb. Żołnierze już przywdzieli długie i sztywne szare chałaty i czerwone gumowe rękawice, nałożyli na twarz przepaski, podobne do masek. Marek zmusił się, zajrzał i odskoczył. Zsunął się po rozkopanym piasku. Poraziła go zgroza śmierci. Odepchnęła go jej naga prawda, jej strach i wstręt. To, co ujrzał na dnie, było straszniejsze od tego, co niewidzialnemi kłębami wywalało się z mogiły i stało jak słup w blasku słońca. Znikł żal po zmarłym, zabity przez okropną nędzę tej dokonanej śmierci. Marek utonął wzrokiem w obłokach, wiszących pod błękitem nieba. Jego zdręczone oczy piły bezmiar świata, chcąc zatrzeć w sobie okropne widmo i zapomnieć. Las pachniał. Przemknął między drzewami dawny rotmistrz na „Dragonie“, przepiękny, młody, dzielny. Zajaśniał w słońcu blaskiem życia i zgasł jak sen — nie mogło tego być, nie było go nigdy na świecie! Nie broniła go pamięć stropiona i bezwładna.
Sierżant rzucał rozkazy przyciszonym głosem. — Nie tak. — Bierz od spodu. Tu, tu. — Prędzej. — Na ciągnij brezent. — Wyrównaj! — Tak. — I znowu lał ze swojej bańki do skrzyni gryzący, duszący płyn.
— Panie poruczniku, gotowe. Lutować, czy nie?
— Lutować! Prędzej!
— A może zaczekać na panią? Przecież pani rotmistrzowa będzie może chciała...
— Nie, nie!
Ale ona już szła szybko, podbiegając chwilami, gdy stopy głębiej więzły jej w piasku. Marek poskoczył ku niej. Nie spojrzała na niego, oczy miała utkwione w piaskiem pudle trumny. Przyciskała do siebie wiązkę kwiatów i patrzała, patrzała. Nie dochodząc, na dziesięć kroków od trumny, zawahała się. Przystanęła. Postąpiła krok naprzód. Spojrzała na Marka z rozpaczliwem pytaniem. Dosięgnął jej, wstrzymał ją straszny cuch trupa.
— Nie patrz! Nie patrz!
Marek zastąpił jej drogę. Szamotał się z nią. Wydzierała mu ręce, wiła się w jego ramionach. Czuł w sobie jej rozpaczliwy wysiłek. Przemagała go, jak gdyby była mocniejszą. Przez mgnienie oka ściskał ją w ramionach, pierś w pierś, mając jej twarz tuż przed swoją, czując na ustach jej oddech. Przez sekundę wpił się oczyma w jej oczy, odtrąciła go z nienawiścią, puścił ją. Porwała się naprzód. Marek się zatoczył, upadł, zerwał się. Jeden z żołnierzy zaśmiał się niechcący, głupio. Marek bał się obejrzeć.
Nagłe przeszył go krzyk. Jęk najgłębszy, nieznajomy, nieoczekiwany. Obrócił się w miejscu. Żołnierze dźwigali wieko od trumny. Sierżant, klęcząc na piasku, wykładał ze skrzynki jakieś naczynie. Ludzie od koni stali nad trumną z odkrytemi głowmmi. Pani Goślicka bez kapelusza, z rozwichrzonemi włosami uciekała w las. Przez jej włosy blask słońca przesiewał się, jak płomieniem.
Ocknęła się pod sosną na samym skraju lasu. Nieznajomość tego miejsca przygarnęła ją do siebie przedziwną ufnością. Leżała we wrzosach, które bujnym płatem różowiły się pod lasem. Tu i owdzie pełzały kępki macierzanki. Bezmyślnie rwała i rozcierała w dłoniach pachnące kwiatuszki i chciwie piła ich cierpkie tchnienie. W nieprzeniknionym zamęcie było to jedyne i samotne, jak nikłe dalekie światełko wśród pomroki. Cudownie kojący był ten zapach żyjącego świata, dech ziemi rodzącej. Bała się otworzyć oczy, mocno zaciskała powieki, żeby jeszcze raz nie ujrzeć ohydnej śmierci i nie oszaleć lub nie umrzeć natychmiast. Broniła przed nim swego życia, w każdem uderzeniu serca biło — nie! Nie! Nie! Albowiem on domagał się jej. On ją ciągnął do siebie w grób. — Nie! Przez zaciśnięte powieki przenikał, majaczył, zacierał się i wzmagał okropny obraz. Rósł, zbliżał się, przywierał do oczu. Lada chwila przyjdzie tu do niej sam, stanie wyraźnie... Uciekać! Pędziła w las. Jeszcze straszniej uczyniło się w mrocznej kolumnadzie czerwonych pni, w pustce i ciszy. Dzikiemi oczami rozejrzała się wokoło i pobiegła przed siebie. Zdyszana w ciężkim upale, wsparła się o pień sosny, lękając się obejrzeć. Cichemi stopami sunie lasem widmo, czai się za drzewem, przebiega od pnia do pnia i teraz podgląda ją strasznemi jamami oczu... Czuła w sobie jego dech trujący, nogi uginały się pod nią. Dygocąca, zlana potem, ostatkiem sił porwała się i biegła dalej. Daleki, samotny w zmierzchu promień słońca przebijał dach ciemnych, zielonych konarów. Schodził ku niej z nieba, jak nadzieja. Zmierzała prosto w to miejsce — jeszcze chwila. Promień zgasł. Zawarł się nad nią ponury zmierzch. Coraz ciemniej, czy to już wieczór? Drżała ze strachu przed nocą w tym lesie. Za każdem drzewem czai się czyjeś widmo, czekając zupełnej ciemności. Za chwilę zaczną wychylać się jeden po drugim upiory zamordowanych i — tu zakopanych żołnierzy. Za chwilę osaczą ją, jedyną żywą istotę. Będą w nią patrzeć straszliwemi szczątkami twarzy, będą ją zabijać swoim tchem, ścisną ją, dookoła, nie dadzą uciec, przywalą kupą zgnilizny... Zmordowana, wsparła się o drzewo, przymknęła oczy. Tężały, kamieniały w niej myśli. Uchodziło z niej coś, zanikały ostatnie iskierki, tonęły w gęstej pomroce. Naraz fala czerwonego światła uderzyła w ciężkie powieki, przenikała, pchała się do oczu. — Spojrzyj, patrz!
Gorący blask. Zwlekła się już ze słońca zła chmura. Tuż przed nią kilka drzew jak w ramach dzieliło obraz świata. Błękit nieba przeglądał i jaśniał przez gałęzie w głębokich, przedziwnie zakreślonych plamach. Za drzewami modra smuga łubinu szła ku dalekiej wsi. Świeciły chałupy bielonemi ścianami i drgały, mieniły się w oczach pod gorącym zalewem słońca. Cisza. Ledwie dosłyszalny dochodził i zamierał i zaczynał się znowu słodki brzęk ostrzonej kosy...
Patrzała. Jasny świat boży ciągnął ją ku sobie. Zwodna obietnica! Przemawiał do niej, jak się mówi do przestraszonego dziecka pieszczotą byłejakiego słowa, które się powtarza i powtarza wkóiko, aż dziecko uśmiechnie się pzzez łzy i zapomni. Nie! Nie! Potrząsała głową w nieprzejednanym smutku. Już nie było rozpaczy, ani szaleństwa, ani groźby, że coś się w niej załamie i rozerwie na strzępy. Smutek jak pająk oprzędł ją, omotał, obezwładnił chęć jakiejkolwiek nadziei, osłonił przed nią dzień jutrzejszy, który jak wszystko odtąd będzie niepotrzebny, nikczemny, żaden. Odebrano jej nawet świętą pamięć tego, co było, pohańbione są najukochańsze wspomnienia. Własnemi oczami ujrzała je sponiewierane, spodlałe w strasznej nędzy grobu. Jakże teraz było utrzymać wiarę, że ongiś, że kiedy... Nigdy nic nie było. — Pustka we mnie. Sama jestem na świecie i nikogo już teraz, nikogo, nikogusieńko!... Nagle obejrzała się. Stoi opodal w cieniu i czeka. Czyż nie wiedziała, że on tu będzie? Czyż nie jego właśnie szukała teraz? Kogóż jak nie jego jednego potrzebuje teraz nadewszystko?
Patrzyła weń uporczywie. Już znikł w niej cień pierwszego uśmiechu. Uleciał z duszy ciepły powiew. Patrzyła w oddane, wierne oczy i jak mróz ogarniała ją, przejmowała nawskroś tajemna, zawzięta złość. Cóż jej zawinił ten Marek Świda, człowiek zdarzenia i przypadku? Już o nim nie myślała, nie widziała go przed sobą. Stoi’ nad nią i czeka, to samo, co już raz było. Odnawia się, co już kiedyś.. Uwodzi, łudzi. Zaczyna się znajoma historja omamienia, stara, zgrana komedja ludzka. Wstrętne kłamstwo! Nie! Jeżeli raz przegrała swój los, to niczego już nie chce więcej. I cóż z nią będzie dalej? A wszystko jedno! Zrywał się strach przed pustką, przed ciemnicą jutra i żal nad sobą, ten własny, najtajemniejszy. Przemagała zaciętość. Wyzwanie całemu światu na złość, naprzekór wszystkiemu... Szaleństwo zatracenia — ma być źle? Niech będzie właśnie najgorzej.
Marek podchodził wahająco, zakłopotany, niepewny, nie wiedząc, od czego zacząć. Nie odrywała od niego oczu, sama jeszcze niepewna, co pocznie, co mu powie. Wszystko co ma być, cały jej los zależał od pierwszego słowa. Jeżeli teraz się nie odważy, uwikła się cała. Jeżeli teraz... I jak nagły wicher porwało ją i pchało ku niemu szaleństwo. Znowu naprzekór sobie, na pohybel wszystkim świętościom, żeby było jemu gorzej, najgorzej... Niepodobieństwo... Poczwarność, ohyda i zbrodnia. No, więc cóż? Niech sobie będzie zbrodnia. Niepodobieństwo... Jedyna ucieczka. Szatańska myśl-pokusa zaświeciła w jej oczach, rozchyliła jej usta, rozjątrzyła ją całą w najtajniejszej głębinie ciała — duszy. Właśnie teraz! Właśnie tu, na jego grobie. Już ją liznął, osmalił płomień. Postrzegła się przerażona. Skoczyła na równe nogi. Marek stał tuż o jeden krok. Drżała ze zgrozy przed tem, co mogło być. Co o tej porze jużby się właśnie działo. Co jeno jakimś cudem się nie stało. Patrzała weń z nienawiścią. Porywało ją złe natchnienie, ślepe, zawzięte. Przelękła się, chciała go bronić – zacóż ta zemsta? I poniosło ją.
— Cóż, pojedziemy, zbiera się na deszcz. Dochodzi dziesiąta, musimy zdążyć na noc do...
— Jedźmy, cóż tu mamy do roboty? Dokonana nasza śmieszna eskapada. Dziękuję panu najserdeczniej za tyle daremnego trudu i zachodu...
— Chodźmy. Tamtych wyprawiłem naprzód.
— Ale mnie odwiezie pan do najbliższej stacji kolejowej. Ja muszę do Krakowa.
— Jakto? A pogrzeb?!
— Tego biedaka zostawicie po drodze w jakiej parafji. Poco go wlec dalej?
— Pani oszalała? Co to ma być?
— Ach nic. Czyż pan nie rozumie, że może mi być narazie ciężko — po takiem strasznem fiasco... Przecież widziałam własnemi oczami — cienia podobieństwa! To nie on...
— Cienia podobieństwa! To pani nie wie, co to jest trup, który leży w ziemi przez rok?
— Ja nie wiem? Przecież widziałam.
— Wszyscy oni podobni do siebie. Ale miejsce to samo. Pod przysięgą zeznam! Dowody są: resztki, rzemienie, guziki. Poznałem ostrogi, buty...
— Proszę we mnie nie wpierać swoich przywidzeń. To z przyjaźni dla Romana, z życzliwości dla mnie. Cenię pańskie najlepsze intencje, ale we wszystkiem można przesadzić. Pan nawet nie spostrzega, że mi pan usiłuje odebrać ostatnią nadzieję, która jest jedyną moją racją bytu. Pan nawet nie przypuszcza, jak mnie pan w tej chwili dręczy. Proszę mi dać spokój. Niech pan będzie cicho.
— Dobrze, zaraz. Kiedy był wasz ślub?
— Nasz ślub? W osiemnastym roku.
— Miesiąc i dzień!
— Co za protokół? Jakto?...
— Miesiąc i dzień!
— No, cóż... Lipiec, siódmy...
— A jak pani jest z domu?
— Jakto jak? Z domu? Z jakiego domu?
— Olaboga! Pani nazwisko panieńskie, nic więcej...
— No — Strawińska.
— Dobrze. Oto jego obrączka ślubna. W moich oczach ją zdjęto. Jest oczyszczona i zdezynfekowana. Proszę odczytać: M. S. 7.VII 1918. I niech pani skończy nareszcie kłamać. Sama pani wie, że to, co pani wygadywała, to były histeryczne komedje. Daruje pani, ale trzebaż się opamiętać.
— Jak pan śmie?
— Śmiem, w imieniu poległego przyjaciela.
— Hahaha... Ładny przyjaciel.
— Niech pani nic nie przypuszcza. Ach, jakież to wszystko głupie.
— Coraz lepiej. Więc pomijając pańskie zachowanie się... M. S. i data nic nie znaczą. Zbieg okoliczności, przyznaję, dosyć dziwny.
— Czy pani naprawdę chce zwarjować? Czy pani już...
— Niech pan ogłosi w gazetach. Uwolni pan od żałoby jakąś młodą wdowę, która ogromnie pragnie wyjść zamąż. Napewno się zgłosi. I niejedna, a wiele, wiele młodych wdów. Napewno któraś z nich spodoba się panu. Nie może być inaczej. Będzie pan miał wybór, dopiero się pan przekona, ile to ślubów wypadło na ów dzień i ile panien ma cyfry M. S.
Odwróciła się i poszła w las. Marek szedł za nią, jak błędny. Oczekiwał scen, nerwów i jeszcze wielu niespodzianek. Postanowił był sobie nie zważać na nic i przetrwać wszystko, wiedząc, że to minie. Ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewał. Był odurzony. Był oburzony do głębi. Wypadł z roli. Zaćmił go gniew. Wyczerpała się z niego reszta cierpliwości. Uleciała wszelka świętość. I tej chwili, i zmarłego przyjaciela, i jej kobieca świętość, przeczysta i niedosięgniona. Jakto — jeszcze? I teraz jeszcze?
Buntowało się w nim jego młode zdrowie. Zdjęło go obrzydzenie do podobnych komplikacyj, zwidzeń i zapamiętań. Co tu gadać, warjatka jest i już. Nie miał dla niej ani okruszyny współczucia, nawet litości. Oszukiwała go, łudziła. Wywiodła go w pole, jak idjotę. Zdawało mu się, że go haniebnie okradziono. Odebrała mu na zawsze to, co już miał za swoje, pewne... Kłamała. I teraz kłamie, udaje bezczelnie, w żywe oczy...
Szybko pospieszał za nią. Zdała już prześwitywała wydma. Za pięć minut będzie za późno. Natychmiast trzeba coś radzić, coś zrobić. W rozpaczy szukał niemrawie. Zamęt w skołowaciałej głowie. Gubił wszystkie myśli w okropnym pośpiechu. Tak się czasami śni. Nie odrywał od niej wściekłych oczu. Nad białym karkiem połyskiwały ciemne płomyki włosów w nieładzie. Nogi w wysokich żółtych trzewikach niosły ją tanecznie, kusząco. Lekko, bez namysłu przeskoczyła przez zwalony pień, odsłoniła pończochę koloru ciała i uchodziła mu, uchodziła... Poskoczył za nią, dopędził. Słońce znikło za chmurą. Zmroczyło się w lesie. Dziwnym połyskiem zajaśniał jej biały kark tuż pod jego ustami. Przez oba ramiona spływał gorący prąd, ręce szukały, pełzały w dręczącym niepokoju...
...Przez duszne, puste strychy, przez ciasny dymnik wydostali się na rozpalony dach, na czworakach czołgali się po desce od komina do komina. Ignacek przyciska się do komina i drży. Marek widzi całe miasto i zielone pola. Tuż pod nim plac Wizytkowski. Przez plac jedzie fura z sianem. Biały koń. W dalekiem oknie służąca trzepie poduszki. Przez plac sunie profesor Okuszko i czyta gazetę. Nagle zaczynają się dziwne cuda. — Ignac! Ale mały ma zamknięte oczy i dygoce. Świat podnosi się i opada. Obie wieże kościelne gną się i chwieją. Wszystkie dachy kołują. Miasto zapada się nagle w głębię i leci, wciąż leci wdół. Obłoki coraz bliższe. Nigdy niezaznany, rozkoszny, gorący dreszcz przebiega przez krzyże, przeszywa nawskroś, wkręca się wszędzie, pali, jątrzy jakąś niedowytrzymania piekącą lubością. Strach mrówkami roi mu się po czaszce. Wytrzeszczone oczy wlepione wdół. Straszliwa nieodgadniona pokusa ściąga go z wąskiej deski. Bezwładne ręce puszczają cegły komina. Ignac, ja skoczę!.. Ignac i ty, i ty...
Szosa. Pani Gościcka przeskoczyła przez rów i niespodzianie obróciła się ku niemu. Stali przez sekundę po dwu stronach rowu, wpatrzeni w siebie. Marek wpił się w nią nieprzytomnemi oczami w nieprzebranym żalu, że nic, nic się nie stało, że nie poważył się jednak... Że stracił jedyną swoją chwilę i że ją całą traci teraz na zawsze. Jej rozchylone wargi drgały, przez jej oczy przemknęło zawstydzenie, żal, a w głębi jakaś iskra niezapomniana, tajemna, paląca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.