Pokolenie Marka Świdy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokolenie Marka Świdy |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pokój.
Nareszcie rozwiązane są ręce narodu. Po cudzie zwycięstwa nadchodzi pora spokojnej pracy. W twórczem natchnieniu szybko zmaleją trudności, klęski, kłopoty i niebosiężne zwały zaległych robót. Wnet urosną dusze, radość nowej wiosny przepełni serca. A gdy łąki i pola zaśmieją się zielenią, kiedy wyjrzą dziecięce listeczki, objawi się w narodzie młodzieńczy cud rozkwitu — na podziwienie świata Wierzyli temu poeci i tak samo pisały gazety. Surowemi słowy żegnano pierwszy najtrudniejszy okres. Wypominano sobie wszystko jeszcze raz, aby nareszcie zapomnieć, jak tam było. Już zapomniano. Teraz wszystko na nowo! Umacniano się w tem z trybuny sejmowej, na wiecach, na uroczystych akademjach, w przerozmaitych kazaniach, orędziach, uczczeniach, plakatach, ulotkach. Wielu grzeszników ślubowało poprawę i lało łzy krokodyle. Zamilkli na jeden dzień kłamcy. Zajadłe stronnictwa udzielały sobie nawzajem cichej amnestji. Nowa era! Otrąbiono ją uroczyście i zostało wszystko po staremu Po dawnemu wie, zły nogi w powszednim dniu i nie śmiały wyskoczyć ku nowemu jutru. Daremnie rozglądały się oczy po szerokim świecie, by się z nim porównać. Wszędzie jeno niepokoje, katastrofy. Dzień po dniu pełno tego po gazetach, aż się nie mieściło w głowie. No, przecież u nas inaczej. Nie dostrzegano wielkiej przemiany, nie widziano z polskiego zacisza, że to kona stary świat, który skonać nie chce. Że nowe życie wydziera się przemocą z pod ruin i mogił wielkiej wojny i ziemią wstrząsa w posadach. U nas inaczej.
Marek przechadzał się po Warszawie w wiosennem jasnem paletku, w zielonkawym kapelusiku, ale wciąż jeszcze nie mógł się połapać w cywilnym swoim zawodzie. Odzwyczaił się od myślenia o sobie, a potrosze i o wszystkiem naokoło. Wojsko i wojna długo oszczędzały mu tej pracy, a gdy nieopatrznie wyzuł się z munduru, ujrzał się pośrodku istotnego życia, jak obudzony ze snu, jak wystrzelony z procy. Rzeczywistość przez ten czas obróciła się jakoś nieoczekiwanie, wszystko było inaczej, niż mu się kiedyś wydawało. Nic mu się nie podobało, wszędzie widział same dziury, ani śladu zachwytu, nigdzie uroku. Polska jak gdyby mu się nagle zestarzała, zanim zdążył się nią nacieszyć. Wśród zdemobilizowanych oficerów, których wdzięczna ojczyzna tysiącami wyrzuciła na bruk i puściła na cztery wiatry, był on jednym z najbardziej niezadowolonych Wszyscy oni „sobaczyli“ jeden przez drugiego, ale były to raczej sprawy chleba i dachu nad głową. Markowi niczego nie brakowało, o to już dbał brat Kuba, który nigdy się nie spóźniał. Zabrakło mu niejako powietrza. Było źle. Klimat się w Polsce odmienił, czy co.. Ozdrowiał zupełnie, wyrwał się z wojska i rozglądał się dookoła z rozkosznym, bezmyślnym przedsmakiem, co też dalej będzie, gdy jakoś, którego dnia...
Było to w połowie maja. Siedział w parku Ujazdowskim w pachnącym cieniu i myślał sobie o niczem, radując się wiośnie i słońcu. Naokoło dzieci, latanina, piski, okrzyki, piłki i obręcze. Wśród rozbawionych pędraków snuli się chwiejnie, jak lunatycy na sztywnych nogach, zataczając się jak srodzy opoje, lub stąpali jak nieszczęśni tabetycy liczni obywatele, którym wedle ich horoskopu wypadło dopiero tej wiosny stawiać pierwsze swoje kroki na padole niepodległej Polski. Ich wybałuszone oczęta pełne były zagadkowego świata, który odbijał się w nich, a nie przenikał jeszcze do niemowlęcych móżdżąt, gdzie jakoweś coś poruszało się jeszcze pokraczniej, niż ich niepewne nożyny. Kroczyło to kędyś po linjach prostych i spotykało się ze sobą za mocą przypadku. Stawało przed sobą nosem w nos dwóch nieznajomych liliputów, sztywnych i pękatych, i zaczynało tajemną rozmowę zapomocą sztywnych gestów i zagadkowego bełkotania. Rozumieli się nawzajem wśród ciżby wielkoludów i radzili nad czemś w skupieniu, mierząc się oczyma. Pochłonięci rozmową, zapominali o natarczywych naukach, domowych i popuszczali rzeczom niepożądanym, które niepojętym sposobem ujawniały się zdradziecko na piasku alei. Wnet przechodzili do czynu, zamierzali wspólną daleką podróż, lub usiłowali przywłaszczyć sobie wielką piłkę, która zatoczyła się między nich. Wspomagając się, padali i darli się solidarnie, alarmując odnośne niańki i odrywając je od boku polskich żołnierzy. Marek obserwował z uciechą to wiosenne plemię, zrodzone na wolnej ziemi. Podejrzewał w nich jakiś nowy gatunek Polaków, który objawi się w swoim czasie i ujmie za łeb oporne, niesforne życie. Nie mówiąc o dziś panujących mamutach, nawet siebie i swoich rówieśnych miał za nieco znoszonych. Byli jacyś połowiczni i jakby niecali, brakowało im pełnej chęci do życia i odwagi. Ci młodzi odeszli od własnej młodości i snuli się jakby w leniwem oczekiwaniu, że coś się stanie samo przez się. Nie znać ich było jeszcze nigdzie. Mieli młodą wzgardę dla starych, ale nic nie mówili od siebie. Niemrawie i nieśmiało istniały sobie zrzeszenia byłych legjonistów, byłych peowiaków i byłych oficerów armji, którzy sami nie wiedzieli o sobie, czem są teraz i na teraz i na przyszłość. Po przeciwnej stronie grupowały się jakby jeno dla przeciwwagi rozmaite związki i koła, straże i pogotowia w celu odparcia rzekomego groźnego ataku, o którym nie myślał znowu nikt z tamtych. Młoda literatura bawiła się swoją kunsztownością, pełną talentów. Wśród młodych zgoła nikomu nie było pilno do czegoś nadzwyczajnego. I oni utknęli w onym polskim dniu powszednim. Marek był zbałamucony swojemi kolejami, wojną i przewlekłą rekonwalescencją. Nie poczuwał się do niczego i nie przyszło mu nawet do głow}’, by miał się czego wstydzić. Było mu dobrze w dzień majowy, na ławce w parku Ujazdowskim. Wybierał się na jakiś czas do domu, tam sobie posiedzi i coś się tam przecież wreszcie jakoś kiedyś wkońcu samo ułoży. Z tak sformułowanym programem było mu lekko. Palił papierosa, pogwizdywał, trzymał na kolanach gazetę, do której mu się nie chciało zajrzeć, poglądał z upodobaniem na piękne panie, i z rozkoszą, głęboko i swobodnie wdychał pachnące powietrze ozdrowiałemi płucami. Od dłuższej chwili obserwował postać kobiecą, stojącą przed ławką po drugiej stronie alei. Stojąc rozmawiała z jakiemiś paniami, żegnała się, odchodziła i powracała. Podziwiał jej sylwetkę i ruchy porywcze, jakby taneczne, a opanowane w doskonałym jakimś, swoistym rytmie. Na tle wiosennych liści, w ciepłem słońcu, wśród lekkich jasnych barw otaczającego tłumu, jej postać przyobleczona czarno od stóp do głowy odcinała się rażąco. Była dziwna, niewiadomo czem.
Napewno cudzoziemka, Francuzka. — U nas takich niema. — Jest w niej coś djabelskiego. — Ale w czem? — We wszystkiem... Dziwiło go, że nie może oderwać od niej uwagi. Nie rozróżniał jeszcze rysów jej twarzy, a patrzył na nią, jak na zagadkę. Czepiały się przywidzenia. Coś podobnego śniło mu się dzisiejszej nocy. Nie ta, nie było tam czarnej damy, ani nawet żadnej. Było wrażenie. Zupełnie coś podobnego, jak teraz. Niepokój. Bodaj strach. Tak jest — strach! Ktoś go dręczył. Ach, cóż to było? Czarna dama pożegnała się ostatecznie, odchodząc, odwróciła się jeszcze raz nagłym ruchem z nieopisanym wdziękiem i szybko zbliżała się w jego stronę. Marek skulił się, pochylił głowę, wsunął nos w gazetę.
— Według wiadomości prywatnych wojska powstańcze wysadziły mosty na Odrze między Starym Koźlem a fortem Kozielskim. Wstrząśnienie było tak silne...
Przeszła, poszła i dawno jej niema. Co mi jest?
— Sapieha oddawna dojrzał do upadku i opinja Komisji Sejmowej nikogo zdziwić nie może. Gdyby pan St. Grabski lub jego zastępca p. Falkowski niezwłocznie po wybuchu powstania górnośląskiego zwołali komisję spraw zagranicznych... Odpowiedzialność za wrogą nam decyzję komisji Opolskiej spada na...
Idjotyczne. Ale strach był mocniejszy. Coś go opętało, oplątało. Czuł w mózgu tępy ciężar. Podobnie było kiedyś, gdy zaczadział na froncie w biaroruskiej izbie. Zapamiętał, że gdy się ocknął w nocy, ćwierkał świerszczyk. I teraz ćwierka. Nie — to wróble. Niech ona sobie myśli, co chce. Wreszcie powiem poprostu, że skłamałem, bom nie wiedział, jak wybrnąć. Tak się zawsze gada narazie. Ale wiedział, że nie o to mu chodzi. To było zupełnie co innego.
— Lloyd George’owi chodziło o to, aby Niemcom jednocześnie dać do podpisania miljardowy rachunek odszkodowań i ofiarować akt darowizny G. Śląska. Powstanie popsuło tę kombinację. Książę Sapieha nie otrzymał posłuchania u Lloyd George’a. Jest to tak niesłychane w dziejach dyplomacji...
Opamiętał się i spojrzał na lewo śmiało i swobodnie. Nikogo niema, poszła. Ale w tej samej chwili z ławki naprzeciwko podniosła się czarna pani i szła wprost do niego. Zerwał się. Zapomniał nawet uchylić kapelusza.
— Pan Świda? Nie byłam pewna, bo pan taki zaczytany... Jestem rotmistrzowa Goślicka, jeżeli pan sobie przypomina, w szpitalu Ujazdowskim... Zeszłej jesieni... Pan zdrów i już nie w wojsku?
— Tak, proszę pani, zdrów jestem. Już najzupełniej. Właśnie jadę do domu na wieś. Dziękuję pani! Właśnie jadę...
— Był pan tak strasznie osłabiony! Jeszcze raz byłam u pana, ale siostra mnie już nie dopuściła — było bardzo źle. Otwarcie powiem, byłam pewna, że pan dawno umarł, jeszcze zimą.
— No, nie... Jakoś się wygrzebałem.
— Bogu dzięki. Teraz pan wypoczywa. Cały świat stoi przed panem, młode, bujne życie! Jaki pan szczęśliwy... Więc życzę najserdeczniej...
— Jestem pani bardzo wdzięczny... Za dobre słowo...
— Ach, pan ma Virtuti! Winszuję. To piękne, urocze... Cudowna zapowiedź na nowe życie.
— Ależ co tam, co tam!... Parę tysięcy dostało tak samo.
— Niechże będzie błogosławiony każdy z tych paru tysięcy! Dla nich wszędzie pierwszeństwo.
— Owszem, niech pani będzie zupełnie spokojna, zdychają z głodu, jak każdy zdemobilizowany.
— Niepodobieństwo!
— Ależ tak. U nas tak.
— Pan przesadza...
— Gdzież tam, dobrze wiem.
— Ależ nie?
— Ależ tak.
Najgorsze było, że nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Te skośne oczy trzymały go, jak w kleszczach, dręczyły niewymownie. Zdawały się go nie dostrzegać, ale widziały nawskroś każdą jego myśl. Fiołkowo-zielonkawo-szare, niewiadomo jakie i wciąż niepewne wparły się weń nieruchomo z pod ciemnokasztanowatych rzęs i nękały go, coś z niego wymuszały. Uparł się. Za nic nie zacznie pierwszy. Niech to będzie nieludzkie. Niech to sobie będzie bezczelne... Broniąc się, zaczął obszernie o jakichś skandalach, o niedopuszczaniu do posad zdemobilizowanych wbrew wyraźnej ustawie, o interpelacjach, memorjałach i polemikach, które go nic nie obchodziły. Słuchała i spokojnie czekała na coś. Wreszcie Marek zamilkł. Nie miał więcej o czem mówić, a patrzał na nią wciąż. Było to drażniące, jakby chore. Stał opętany. Powiew muskał jej włosy. Zauważył ich głęboki, ciemno-rudawy połysk, przedziwną białość odsłoniętej szyi. Pełne usta drgały, jakby się jej zbierało na płacz. Wreszcie zwolniła jego oczy. Spojrzała w dał ponad jego ramieniem. Stała spokojnie, ale ręce jej szarpały się ze sobą bezwiednie. Już rozdarła czarną jedwabną rękawiczkę. — Dlaczego nic nie mówię? Dlaczego się nie żegnam i nie odchodzę? Na co czekam? To obłąkana...
Utonął w jej uśmiechu. Słała go w dal, zapatrzona w upojeniu. Zamroczyła ją sekunda ekstazy. Zdążyła wzlecieć i powrócić, zajrzeć w nierzeczywistą krainę, gdzie była jej prawda. Olśniła ją nieomylna wizja. Otarło się o nią i przystanęło tuż polotne, nieuchwytne widmo. Przymknęła oczy i twarz jej usnęła w uśmiechu. Marek, nie wierząc własnym oczom ze zgrozą poczuł na sobie jej rękę, jak gdyby przez ubranie szukała jego serca. Ugiął się pod tem dotknięciem, ale nie mógł poruszyć się z miejsca. Patrzał na palce w czarnej rękawiczce — teraz już błąkały się koło błękitno-czarnej wstążeczki w klapie jego żakietu. Nagle odpadły. Wszystko prysnęło jak niebyłe, jak przelotne, nieprawdopodobne przywidzenie. Zaczęła cichuteńko, prawie szeptem.
— Przepiękna odznaka... Tak mi się zachciało dotknąć, bom jeszcze nigdy... A któż myśli o nieobecnych? Wszyscy zapomnieli. Byłaby to krzywda. Ja nie wiem, ale sądzę, że i on zasłużył? Ale on się zanic nie upomni! To powinno samo czekać tu na niego, powitać go na samym wstępie, gdy powróci.
Marek zagadał szybko łatwemi słowy.
— Co też pani sobie myśli? Rotmistrz jest pierwszym w pułku, któremu się należy, niema o tem mowy, rzecz oddawna załatwiona. Każdej chwili można zajrzeć do dziennika rozkazów Naczelnego Dowództwa. I na tem nie koniec, bo w rozkazie Emeswojsk z pewnością stoi jak wół Krzyż Walecznych i to trzy razy okuty! Przecież to każdej chwili można sprawdzić, a gdy się pani zgłosi, otrzyma pani odrazu jego odznaki i dyplomy...
Słuchała chciwie, ale jakby w pewnem zawstydzeniu za męża, który ściągnął na siebie tyle zaszczytów. Ale nie o tem myślała. Mało sobie robiła ze wszelkich odznaczeń, nie wybierała się do żadnego biura wojskowego po jakieś dyplomy. Wstydziła się, nigdy nie będzie mogła objaśnić temu młodemu człowiekowi, dlaczego dotknęła jego odznaki. Cokolwiek mówiła przedtem, prowadziło jedynie do tego, żeby jakoś upozorować... Poprostu była zmuszona. Bo nagle stanęło coś pomiędzy nim a nią, dręczyło, zniewalało i znikło bez śladu. Skryło się, więc szukała. Napróżno! Już tak raz było. Co za osobliwy człowiek. Czepiają go się jakieś tajemnice. Czy on o tem wie? Nie, nic nie wie. Zmieszany, nie śmie mi spojrzeć w oczy. Myśli, że jestem warjatką, albo że lada chwila zwarjuję i to zaraz, tu przy nim. Chce co prędzej uciec ode mnie jak każdy. Boi się, ach, jak się boi! Niezmiernie zabawne... Nie, on się boi, że go zapytam wręcz... Że go tu zaraz przyłapię na byle czem i że się odrazu wszystko wyda... Ale ja tego nie zrobię, nie jestem jeszcze obłąkaną. Żal mi go, to miły chłopiec. Niech sobie idzie. Już uczyniła ruch, by go pożegnać, gdy nagle porwało ją coś, uniosło i cisnęło w przestrzeń.
— Pan kłamie! Pan kłamie w żywe oczy!! To ohydne!
— Co znowu?! Co pani?
— Powtarzam — niegodne uczciwego człowieka! I pan jest oficerem?! A może pan jest zwyczajnym smarkaczem? Niech pan natychmiast mówi całą prawdę! Jeżeli pan ma sumienie...
Załamał się jej głos. Rysy zmiękły. Złe spojrzenie zsunęło się z jej oczu i odsłoniło głębię takiego bólu...
— Błagam pana... Ja błagam na klęczkach!
Zachwiała się, ugięła się, jak gdyby miała naprawdę paść przed nim na kolana. Pochwycił ją za ręce. Nie mógł mówić i nic nie wiedział. W jednej chwili odpadła z niego twarda ludzka skorupa, dzieląca, broniąca każdego od cudzego cierpienia. Wraz z nią, narówni ukorzył się i załamał się w nieszczęściu. Zajękło żalem tamto dawne, które już było obumarło sobie zwyczajnie. Dopiero poczuł, że odzyskał w niespodzianym ciężkim darze żyjący cień, żywe tchnienie dawnego uroku. Dopieroż poznał w niej tamtego i poraź pierwszy z jej niepokojących oczu uśmiechnęło się ku niemu coś bliskiego. Jak gdyby odzyskał cząsteczkę z ogromnej swojej straty. Niema go i nie będzie, ale nie umarł cały... Nie było możności wypowiedzieć jej to odrazu, ale niepodobna rozstać się z nią bez słowa porozumienia. Jakież to słowo? Wszystko, co mógłby powiedzieć, wydawało się zanadto zwyczajne i w tej chwili wyglądałoby na frazes.
A w duszy zbierało...
Nagle odtrącił go od niej strach. Ona wszystko wie! Poczuł w kieszeni z lewej strony straszny ciężar — nieszczęsny list... Po kiegoż licha nosił się z nim po świecie?
W domu ogarnęło go lenistwo wsi i najmilsza czułość matczyna. Brat Kuba poza wzruszającą serdecznością okazywał mu szacunek, który się stawał już śmieszny. Marek dobrze wiedział, że nie zasługuje na żadne owacje. Nabiedował się w niewoli, był ranny — setki tysięcy ludzi przeszło przez to samo. Nadomiar dostał „Virtuti“, ale za numerem 5415, który co najmniej nie był jeszcze ostatnim. Jego zasługi i honory są pospolite. Co gorzej, wraz z wystąpieniem z wojska na nowo się stał niczem. W najtajniejszej szczerości swojej to jedno widział jasno. Z końcem epopei wojennej jakby odpadł od wielkich dziejów, które go niosły. Gwałtownie, poniżająco zmalał. Teraz musiał się przecież zastanowić nad dalszym losem. Kończyć (czyli rozpoczynać) studja? Jeszcze gorzej byłoby zostać na całe życie nieukiem i zasłaniać się maturą z przed dziesięciu lat, z której śladu nie zostało w głowie. W tym czasie coś go zmuszało do zagłębiania się w porachunki ze sobą samym. Było to natarczywe i pilne. Wiedział, że lada dzień przerwą się jego leniwe wywczasy. Coś się stanie i będzie musiał być gotowym. Ktoś zażąda od niego mocy i wielkości, od niego, tego samego, który jeszcze nic o sobie nie wie i jest bezradny, jak ongiś mały Marek, pustelnik z Zimnych Dołów. Ale ów mały miał w sobie przeogromny świat marzeń, a przed sobą nienapoczęte życie, gdy teraz... Marek ani razu nie zapuścił się w swoje parowy, które zresztą Kuba zasadził gęsto dębczakami, wytrzebiwszy docna jałowe chaszcze. Tam ożyłyby może piękne dziecięce lata, rozmarzone i wróżebne, z których nic się jeszcze nie sprawdziło. Zegar z oficynki z zepsutą kukułką nie przywtarzał mu już po staremu — masz czas — masz czas. Wahadłem podobnem do łyżki odcinał chwilę za chwilą i raczej ostrzegał, popędzał. I ten wmawiał w niego, że coś się zbliża. Nie było dnia, by w jakiejś tam porze i godzinie nie spadał nań przykry niepokój. W liściach za oknem zaszumi coś przenikliwie i powtórzy się, wypowie się jeszcze i jeszcze — ścichnie. Zgadujże teraz... Zgaduj chwilę przedwieczorną na miękkiej od pyłu drodze ku Zieleńcowi, gdy zapachnieje znienacka niwa wykłoszona, a w niej ozwie się i przypomni coś daleki i wyraźny głos przepiórki. Staje i czeka. Patrzy w malowidło niebieskie, które słońce zostawiło na obłokach, odchodząc. Jest ono tak przepiękne, że zaciąży mu i niemal zaboli samotność. Rozgląda się — pustka i cisza. Zaskrzypi żóraw studzienny od niewidzialnej, wdole rozłożonej wsi. Tchnie ziemia ciepłym powiewem, przyniesie szept upojenia w zapachu przewiędłej koniczyny, która gdzieś leży na pokosach. Jasno świeci zdaleka biała dzwonnica w Kąkolownicy, którą pamięta od maleńkiego dziecka. Zbiera się na łzy. We wzruszeniu, z bijącem sercem, z przymkniętemi oczami czeka się na coś, zgaduje się i tęskni. Zrzadka opasywał go strach zagadkowego przeczucia — obawa bez treści. Nerwy i tyle...
Podziwiał brata. Przyglądał mu się z pobłażliwą wyższością i zazdrościł. Oto wół i parobek Rzeczypospolitej! Kuba miał czas na wszystko i wszystko robił z zajadłością. Gospodarstwo szło jakby samo, tak znakomicie było narządzone. Dziedzic był w ciągłych rozjazdach po powiecie, a gdy siedział w domu, złazili się do niego chłopi na przewlekłe konferencje. W ciągu paru lat założył w okolicy trudną do wiary: mnogość szkółek, spółdzielni, sklepików, związków, straży ogniowych, czytelni, chórów. Objeżdżał to ustawicznie i pilnował, żeby nie zamarło. Odnośne zarządy jęczały pod niemiłosiernym terrorem. Przekonywał godzinami, krzyczał, wymyślał. Opornych i leniwych piętnował i wyrzucał na łeb z wysokich stanowisk przewodniczących, sekretarzy, skarbników. Jego końskie zdrowie i zaciekłość przetrzymały wszelkie próby. Szperając niestrudzenie po zapadłej swojej okolicy, chodząc od chaty do chaty, pijąc z chłopami na niezliczonych weselach, chrzcinach i stypach, na odpustach, na jarmarkach, agitując, pouczając i kłócąc się przez cztery lata na zjazdach i posiedzeniach, powydłubywał z ciemnych zakamarków martwej wsi jakieś utajone samorodki uzdolnień i zamiłowań społecznych. Otoczył się zwartą zgrają siepaczy, gotowych na wszystko dla dobra publicznego. Miał ich wszędzie i trząsł powiatem. Dwory bojkotowały go, jako zdrajcę sprawy szlacheckiej, warjata, błazna, demagoga, „wyzwoleńca“, bolszewika.
Proboszczowie, którym odbierał ich przyrodzone przewodnictwo umysłów i dusz, nie mogli sobie z nim poradzić, albowiem nadomiar złego był pobożny i dbał o kościoły, zresztą trochę nazbyt po swojemu, co zakrawało niemal na nieproszoną opiekę i samozwańczą kontrolę. Żydzi byli przekonani, że jedynym celem jego działalności kulturalnej było wygłodzić ich i sprawić, aby ani jeden żyd nie ostał się w granicach powiatu. Starostowie, którzy często się zmieniali w tych stronach, bali się go i przeklinali jego chorobliwą gorliwość, ale zmuszeni byli jeszcze wychwalać go, gdy zaś zamierzali roztoczyć nad nim opiekę, prosił, by mu tylko nie przeszkadzali, a będzie to najlepsza pomoc. Najgorzej czuł się rezydujący w dalekiej stolicy pan poseł Chrabąszcz, obrany z tej ziemi. Albowiem wiele cudów mogło się dziać w naszej Polsce, przy należytem poparciu powołanych czynników, jednak mowy nie było o tem, by przy najbliższych wyborach ośmielił się ktokolwiek postawić swoją kandydaturę przeciwko dziedzicowi z Jordanowie. Ale Kuba dla Sejmu miał wzgardę, a braci chłopów sejmowych piętnował szczególniej i odgrażał się, że na przyszłych wyborach ani jeden z nich nie ujrzy Wiejskiej ulicy. Niebardzo zważał na partje sejmowe i dzielił posłów po swojemu, ryczałtem, na „sprytnych draniów“ i na „poczciwych niedojdów“, uważając oba gatunki za przeżytek, który jest na wymarciu. Równie kategoryczny i niesprawiedliwy był dla dworów, uważając je za ogniska antypaństwowe i paskarskie. Tęsknił do chwili, gdy zniknie ostatni obszar dworski i ostatni obszarnik, a fala chłopska zaleje kraj. Sam uważał się jeno za właściciela maximum, dopuszczonego przez ustawę rolną i na mapie swego latifundjum zawczasu już zakreślił granice okrojonej posiadłości.
— A ty, Marku — jak sobie wolisz. Jeżeli nie chcesz być solą ziemi polskiej, uczciwym fermerem (czyli dostatnim chłopem), to pomyśl sobie o czemś lepszem. W każdym razie, dopóki ja będę żył, czy na dwudziestu włókach, czy na małem, niczego ci nie będzie brakowało. Tak poprzysiągłem ojcu na łożu śmiertelnem. Wiedział stary, co mówił w jasnowidzeniu ostatniej godziny. Tyś bowiem już zrobił swoje i za nas wszystkich i za takiego kapcana, jak ja.
Marek odgryzał się, jak mógł, gdyż w delikatnym swoim rozumie podejrzewał, że brat ironizuje, chcąc go wyrwać z próżniactwa i ku czemuś wreszcie nakłonić. Mylił się, był on za prosty na podobne finezje. Chodzili czasami w pole na „filozofję“, jak mawiał Kuba. Rozprawiali. Marek raczył czasami opowiedzieć to lub owo ze swoich przygód, albo z wojny. Chwile takie starszy brat miał sobie za wielkie święto. Słuchał z nabożeństwem, z otwartą gębą.
Zdarzały mu się godziny wypełnione nagą, najszczerszą pogardą dla samego siebie. Plątał się po domu, jak zatruty. Wychodził w pole, tam raziło go słońce, dolegało mu piękno ziemi. Wracał i rzucał się na wygniecioną kanapę. Zrywał się, żeby zatrzymać zegar, który go dręczył, zasłonić okno lub odsłonić. Rozglądał się po swojej izdebce wściekłemi oczami, porywał małe biedne lusterko, przed którem się golił, gdy przypadkiem dojrzał w niem swą obecność. Ale lusterka jeszcze nie tłukł. Chował je byle gdzie. Wystrzegał się rozpętania nerwów. Ani razu nie wyrządził w domu nikomu awantury i nikt się nawet nie domyślał, co się w nim dzieje. Wreszcie zaczął przypuszczać, że gnębi go podstępnie jakaś choroba nerwowa, następstwo przeróżnych urazów i przypadków. Raz, gdy spał pod żłobem, koń niechcący uwalił go po łbie kopytem. I znów konie spłoszone od szrapnela ścisnęły go i zgniotły, aż mu chrupnęło coś w krzyżach. Dragon pod Trojanówką ciął go przez łeb, a porażenie słoneczne na okręcie? Nie licząc starego ciosu mutrą na rzemyku, którym go zamroczył wódz łobuzów Sidorek podczas walk na Bernardyńskiej górce, gdy ratował Ignacka, osaczonego przez nieprzyjaciela... Albowiem ataki strapienia, niepokoju, strachu lub wzgardy dla siebie przychodziły jakby z zewnątrz falami. Zrzadka i wyjątkowo, jakby przez pomyłkę, przepływała dobra fala. Niosła w sobie wiarę, budziła zachwyt oczekiwania. Na co? Wiecznie jedno i to samo. Na coś własnego, na coś nareszcie spełnionego.
W końcu czerwca przybył gość dawno zaproszony i spodziewany. Chłopak wypiękniał, rozrósł się. Gdy odłożył kule i stanął sobie pod ścianą, oczy radowały się krasie młodości. Gdy się poruszył o lasce i usiłował postąpić dwa kroki, jego jasne oczy martwiały z bólu, a w twarzy przebijał się ciężki trud i wysiłek. Maskował to uśmiechem, który odsłaniał jego dramat. Straszne machiny były nieposłuszne, wciąż jeszcze dolegliwe i obce. Walczył z niemi, oswajał je, odgadywał ich nałogi, oszukiwał ich upartą, martwą przekorę.
— Ja to muszę przezwyciężyć! Inaczej zawsze będą na mnie patrzeć z politowaniem. Głupstwo, do którego można się przyzwyczaić, ale nadewszystko musi się uwolnić od przywileju budzenia nadmiernego współczucia. Nikomu nie będzie wolno osłabiać moich idej i paraliżować moich zamiarów pobłażliwością. To arcyludzki świński środeczek. Zaraz zpoczątku mogę utknąć na tej polskiej litości, jak w wacie. Kaleka... Na placu boju... No, nie uchodzi... Co tam... Nieszczęsny człowiek — dać mu spokój. Przemilczą mnie, opinja zabije mnie dobrotliwem kiwaniem głową. Muszę się doskonale nauczyć na tych przeklętych szczudłach, muszę najzupełniej szczerze nic sobie z nich nie robić. Tak dalece, by odebrać ludziom władzę ich obłudy.
O swoich wielkich zamiarach po swojemu się jeno uśmiechał i nic nie wyjawił. Zdał maturę i uczył się zajadle. Zabrał ze sobą na wakacje pakę książek, słowniki. Musiał jak najprędzej opanować przynajmniej cztery obce języki. Nad odnową ludzkości pracuje cały świat. Wszędzie nowe zjawiska, nowe idee. Roi się od tego i kłębi. U nas cisza i spokój, a jedyny ruch, który można dostrzec, to powolne ale uparte zawracanie wstecz, do ciemnego kąta, byle dalej od życia i słońca. Na szczęście, samo życie przemaga te polskie tendencje i jednak pcha nas naprzód wbrew wszelkim zbożnym wysiłkom powołanych czynników. Niezmierna jest władza dogmatu, że Polska ma swoje własne prawo rozwoju i nie potrzebuje się oglądać na to, co gdzie jest. Nie powinna nawet nazbyt skrupulatnie dochodzić, co się dzieje u niej w domu. Najlepiej, najzdrowiej znosić światło dnia z przymrużonemu oczami. Po wiekowej niewoli, po burzy wojennej godzi się zażyć zapomnienia. Drzemiemy. Jedni słodko, inni na gorzko, ci przejedzeni, tamci na głodno, ale wszystkich zmorzył zdrowy polski sen. Komu na i zdrowie? — pytam.
Śniat wypowiadał się ostrożnie, półgębkiem, był miły i uprzejmy, ale od pierwszej rozmowy i nadal już na dobre i bez przerwy zczepili się z Kubą w dyskusje bez końca. Gość zainteresował go niezmiernie, ale drażnił go i męczył niesłychaną nowością wypowiadanych idej. Kuba nie posiadał ani okrucha wiedzy społecznej poza samodziałowym swoim światopoglądem, z którym obnosił się poważnie, imponując braci chłopskiej. Nie wiedział o istnieniu żadnych zagadnień, nie słyszał o dziejach walk i prac, pojęcia nie miał o żadnem z wielkich imion, któremi Śniat sypał, jak z rękawa, popisując się swoją młodocianą erudycją. A ponad zastraszającą uczonością książki unosiły się widma niesłychanie nowych spraw dzisiejszych i jutrzejszych. Są one żywe i natarczywe, jest ich mnóstwo. Kłębią się i wikłają, grożą światu i Polsce, domagając się rozumnego rozwiązania. Ale nie myślą; długo czekać i jeżeli stary świat dalej będzie chciał ^ wykpić i wyłgać się z kłopotów, to buchnie taki pożar...
Najgorsze było, że Kuba odrazu w to uwierzył. Wobec młodego apostoła był bezbronny, jak dziecko i Śniat mówił z nim dobrotliwie, jak z dzieckiem. Spostrzegłszy od pierwszego słowa, z kim ma do czynienia, uprościł swoje doktryny i rozumowania i łagodnie, z niemałym talentem, wkładał jak łopatą w uczciwą polską głowę najdroższe swoje prawdy. Nieszczęsna głowa Kuby pękała od nawału nowości. Chodził strapiony, dźwigając ciężar rewelacyj, które — o dziwo — jakoś zdumiewająco odrazu stały się jego własnością i wiarą. To wszystko było nowe, ale słuszne i sprawiedliwe. Nie wystarcza reforma rolna i kooperatywy. Nie wystarcza chłop. Poza gminą Kąkolewnica, a nawet poza powiatem, jest jeszcze ogromna Polska, a dalej nieogarniony świat, od którego niepodobna się odgrodzić, obronić i — co najstraszniejsza — nie należy... Przybysz sprawił, że uczciwy działacz społeczny opuścił się w swoich obowiązkach i na początek zaczął codzień czytywać gazetę. Na gościa czyhał, zabierając mu każdą chwilę wolną od studjów. Marek wyśmiewał się z ich dysput, dręczył się i z jednym, i z drugim. Była w tem przekora i nieszczerość. W puste rozprawy się nie wdawał, bo od siebie nie miał nic do powiedzenia, najwyżej ujadał na „polskie porządki“, jak to potrafi każdy. W istocie wstyd mu było przed szczeniakiem. Udając wyniosłą obojętność, w tajemnicy J go podsłuchiwał. Nie pomagały żadne drwiące miny, nie mógł się z nim nie zgodzić. Świat ludzki, jego stary tryb i obyczaj stawał się absurdem. Absurd ten krzyczał mu w duszy i nastręczał się jak manja, jak opętanie. Brat Kuba z całą swoją powagą był śmieszny, gdy się pocił nad nieodpartemi problematami i usiłował polemizować. On sam dręczył się pocichu i wysilał się, by nie dać po sobie poznać, że wogóle zwraca uwagę na jakąś bolszewicką gadaninę. Śniat znosił drwiny i nigdy nie puszczał się na zjadliwsze kawały polemiczne. Działał argumentami i dobrocią, która doprowadzała Marka do pasji. Podejrzewał, że podchorąży przeniknął jego komedję i wie co się z nim dzieje. Brat Kuba to pozór, jemu idzie o przekonanie i przerobienie jego właśnie. Poco? Chce go wciągnąć w jakąś matnię, ma na niego jakieś swoje wyrachowanie. Ten mały coś zamierza i to na tak olbrzymią skalę, że staje się aż śmiesznym i — niemal strasznym. Co w nim siedzi? Odżegnywa się od komunizmu i od socjalizmu — czegóż mu się jeszcze w tej Polsce chce? Patrjota z pod dziwnej gwiazdy! Taki dopiero nazawraca ludziom w głowach. Kraj potrzebuje jeno spokoju, ustalenia waluty, odbudowy, dobrych sojuszów, nowego sejmu, kredytów zagranicznych — a tu masz tobie! Jeżeli wszystko przewrócić w Polsce do góry nogami, to oczywiście... Oczywiście.
Niema dwóch zdań. Ale Śniat wynalazł trzecie — pytał skromnie; poco i naco, dlaczego i dla kogo właściwie ma istnieć odrodzona Polska?
To bluźniercze pytanie czepiło się go i kto wie, czy Śniat po niejakim czasie nie pozyskałby w nim sojusznika, gdyby nie to, że Marek w końcu czerwca otrzymał list z Warszawy. List był krótki, ale czytał go w swojej izdebce ze trzy godziny, nie odrywając oczu. Wreszcie zerwał się i spojrzał na zegar. Na dziś już było za późno na pociąg — jutro rano! Zegar przytakiwał mu gorliwie, przynaglał, popędzał: już czas! Już czas! Znowu coś się zaczyna. Czyż nie wiedział oddawna, że czekał jeno na to jedno? Na wielką odmianę, na jakoweś coś, może właśnie na ten niespodziewany list?