Pokolenie Marka Świdy/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokolenie Marka Świdy |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Głucho hurkotały tabory po bruku drewnianym, ciągnąc głęboką nocą przez Warszawę. Nieprzerwane pasmo ładownych wozów z drzemiącymi woźnicami, ze zmordowanemi końmi przewlekało się przez ciemne wymarłe ulice. Ani przechodnia, ani światełka w oknach.
Z szerokiej równiny, z pod bezmiernej kopuły gwiaździstego nieba wkroczyły wojska w ciasne, pokrętne, murowane wąwozy. Cicho. Dziwnie i przenikliwie odbijają w ścianach zmieszane kroki piechoty. Jej widmowe masy wypełniają ulice zgłuszonym szmerem oddechów, rozmów, metalicznych podźwięków. Patrzą żołnierze w czarne okna ze złą zawiścią — oto są ci, którzy śpią spokojnie. Poglądają w szyby ślepe i martwe, nie oddające za spojrzenie spojrzenia. Pytają z nadzieją, pytają we trwodze. Szukają mężów, którzy myślą i wiedzą i rozkazują. Łudzili się, że wszedłszy w miasto, wnet coś zrozumieją i odgadną, i że tu oznajmiona im będzie nareszcie jakowaś wielka prawda, oddawna przed nimi tajona. Przynieśli ze sobą ciężką krzywdę, która się w nich zastarzała i zawzięła. Darowaliby ją, odpuszczą ją z serca za dobre słowo, za jeden uśmiech. Pod zatwardziałością, pod szyderstwem gotowem i pochopnem czyhało wzruszenie serc utęsknionych i młodzieńczych. Czaił się na zaciętych wargach uśmiech radosnego porozumienia, wypowiadała się potrzeba i żądza ciepła i pieszczoty. Ale twardo spali niewiadomi ludzie, spali wszyscy w zatajonem swojem wnętrzu, pozamykani w domach, ukryci przed tem, co groziło. Zamęczyła ich rozpaczliwa krzątanina tych dni, niepokój obudzonego sumienia, gorączka spóźnionych żalów, bezwład splątanych i krzyżujących się porywów, zamiarów i wysiłków, które zwaliły się wszystkie na ostatnią chwilę i utknęły, jak zatorem. Zmogły ich sprzeczne wieści, pogłoski, poczwarne plotki. Zmordował ich strach. Leżeli bezsenni, patrząc w mętną poświatę okien, narzucali kołdry na głowy, drżąc przed nadchodzącym dniem, śnili opętani przez obłędne widziadła, przywaleni zmorą, jęcząc przez sen. Zasypiali z chorą nikczemną nadzieją na coś, na cud, który sam się dokona dla nich i za nich. Uciekając od własnych myśli, ciskali klątwy i powtarzali sobie po raz setny straszne oskarżenia przeciwko domniemanym winowajcom. Przeżuwali jeszcze raz wszystkie plotki, zebrane z całego dnia, poprawiali je, uzupełniali i tworzyli własne na zapas, na jutro. Modlili się do Boga, leżeli krzyżem, składali ślubowania. Nieodmiennie już jutro wstępowali do Armji Ochotniczej, najdalej jutro składali u stóp ojczyzny cały majątek. Nikt nie wyobrażał sobie zajęcia stolicy i dlatego wmawiano w siebie nawzajem: to niemożliwe! Tem nikłem słowem odżegnywano potworny strach. Ale strach nie dawał się oszukać. Łudził, igrał, oddalał się, rozwiewał się, usypiał. Znienacka wracał, spadał jak huragan i deptał, i kopał i trząsł.
Odbierał wszelką myśl i wszelki sąd, obezwładniał nawet zmysł samozachowawczy, jak ocknionym ze snu w palącym się domu.
Wojna dosięgła Warszawy i wkroczyła w ulice. Długo ukrywała się za górami, za lasami, za siedmiu rzekami, nie nastręczając się, nie dolegając nikomu, cicha, skromna, nieobecna. Walczyli żołnierze, a reszta żyła po swojemu i tak miało być do samego końca, do godziny nieuniknionego, absolutnie pewnego zwycięstwa. Wątpliwość w tej mierze piętnowana była jako zdrada, każdy alarm uchodził za małoduszną nieprzyzwoitość. Zażegnano kłopot od strony wojny dla dokonania w spokoju pracy wielkiej odbudowy. Aż zadął wicher niespodziewany i jął pchać i gnać przed sobą burzę wojny. Miesiącami toczyła się jej krwawa chmura. Wiodło ją fatum niezgłębione i nieubłagane. Dziś armje w toku przegrupowania zalały ulice. Dziś po raz pierwszy w tej wojnie Warszawa usłyszy armaty.
Cała młodzież i wszystko co dzielniejsze dawno już w polu — nieomal od miesiąca. Powiadali, że sto tysięcy ochotników wzmogło wyczerpaną armję. Stolica okryła się niezliczoną mnogością odezw, plakatów, podniecających i zachęcających afiszów. Hasła, nakazy, okrzyki, py tania, nawoływania, groźby, maksymy, sentencje, wzniosłe bohomazy, karykatury, dowcipy i szyderstwa na stręczały się wszędzie. Napisy upstrzyły mury, drzewa tramwaje, słupy, dachy, płoty, szyby, urzędy i lokale teatry i kościoły. Deptało się po nich na chodnikach ćmiło się od nich w oczach i w głowie. Uporczywie nastręczało się to na jawie i we śnie, bodąc zaskrzepłe sumienia, pouczając nieświadomych, bawiąc odważnych i doostatka przygnębiając tchórzliwych. Nieprawdopodobna mnogość samorzutnych komitetów, kół, wydziałów, sekcyj, kooperacyj, zbiórek, związków, straży, opiek, pomocy rozpleniła się w tych dniach niewielu. Wspierając się solidarnie i straszliwie zawadzając sobie nawzajem, ciała te przy przygniatającej przewadze szlachetnych kobiet rozwinęły po mieście gorączkową lataninę, wyłoniły kilkudziesięciu prezesów, z których nie wszyscy jednak zdołali uzyskać wojskowe samochody.
Mieszało się w tem wzniosłe ze śmiesznem, pożyteczne ze zbędnem. Obowiązywał nakaz; nikomu nie wolno być w tych dniach bezczynnym! Tak też było. Tym sposobem zagłuszano w sobie niepokój i trwogę.
A jednocześnie w głębinie dusz niewidzialnie i nieznacznie, dzień po dniu, z godziny na godzinę odpadała z ludzi pospolitość, małość i nikczemność.
Zapalało się uniesienie. Rodziło się męstwo. Rosły serca. W grozie i burzy dokonywała się olbrzymia przemiana. Obok żołnierza w polu objawiał sie naród walczący. I chociaż o tej porze nikt o tem jeszcze nie wiedział, w stokroć już urosły siły obrony. A gdy nikt tego narazie nie wyczuwał, natychmiast poznał to wróg, gdy dotarł nad Wisłę i osaczył Warszawę.
W tych dniach ponurych i dręczących twarzą w twarz wobec śmierci i zagłady tajemna dusza stolicy wznosiła się w tragicznem pięknie dostojna i go^ dna wielkiej godziny dziejowej. Ludzie maleńcy, sami tego nie spostrzegając, wyrastali ponad własne głowy. Wśród nieopisanego zgiełku i zamętu każdy wysilał się i na własną rękę czynił swoje, nie oglądając się na rząd ani na komitety, ani na czyjś nakaz, ani na czyjąś pomoc, nie pytając się nikogo o pozwolenie. I w powszechnym chaosie nieładu sypały się nieprzeliczone okruchy pożytku, drobiny siły. Tak urósł wał, któremu sądzone było powstrzymać wroga.
W tę noc ostatnią, najgorszą, gdy nieprzyjaciel zdobywał przedpola Lwowa i Lublina, gdy żołnierz polski krwawił w najcięższych bojach, broniąc Modlina, gdy w Płocku i Włocławku masy atakujące przekraczały już nieomal Wisłę, rozkaz wodza przerzucał dywizję za dywizją w miejsce tajemnie obrane. Ciągnęły przez ciemne ulice, sponiewierane przez trud wojenny, śpiesząc ostatkiem tchu, by zdążyć na swój wielki dzień, by tam na niewiadomem sobie polu głowy złożyć lub zwyciężyć. W cichą noc głucho z za Wisły od Radzymina i Miłosny dochodzi głos dział. Słyszeli je nawet śpiący, słyszały je mury. Nadchodziło nieznane jutro. Niosło nakaz ostateczny, nieubłagany i sprawiedliwy. To, co rzucił był naoślep los wielkiej wojny światowej, teraz miało być opłacone krwią i zdobyte przez męstwo. Albowiem nic za darmo, nic łatwo. Teraz dopiero miało ugruntować się i żyć szczęście wolności. Tak albo nie. Zawisło nad miastem polskie Fatum.
Wszędzie, wszystko zasnuwała niewyrażalna odmiana, a tak przenikliwa, że przechodzień stawał byle gdzie i pogrążał się w podziwieniu, znając miejsce, a nie znajdując w jego właściwej istocie tego, z czem się zżył, do czego był zdawiendawna przywykł. Tej nocy bezsenność i zgryzota wypędzały ludzi z domu. Snuli się bez celu, spotykali się ze sobą obcy z obcym i prowadzili przyciszone rozmowy niezapomniane i najszczersze. Stawali w pustkowiu na wybrzeżu Wisły, na wyżynie wiaduktu. Szarzała w pomroce rzeka, dziś tajemnicza i wróżebna, potężna jak bóstwo losu. Ona jeszcze broni i odgradza, ona dzieli od straszliwego jutra. Tamten brzeg czerniejący w oddali, jego światełka, jego przenikliwa cisza taiły w sobie ogrom i grozę niepojętego świata, który objawi się z brzaskiem dnia i przekreśli wszystko, co jest. Już płynie gdzieś od góry w nurcie tych wód dola, lub niedola, szczęście nie do wiary lub zagłada niewiarogodna. Tam kędyś nocą sunie z prądem Polski Przeznaczenie.
Nie spieszy się ani ociąga, zna swoją godzinę świetlista nawa szczęścia i zwycięstwa, żałobna nawa klęski i zatraty. Tak i nie. Wszystko lub nic. W oddali, zrzadka zajaśnieją i zgasną mętne połyski, obudzą się i znikną głuche, jakby łagodne oddechy dział.
Na Placu Saskim gmach sztabu jarzy się od światła. Od góry do dołu, wzdłuż całej budowli w każdem oknie wre praca i nie, ustaje ani na jedną chwilę. Setki ludzi mozolą się,, tworząc jakowąś jedyną niczyją a wspólną myśl. Bezsenni przędą i utrzymują i nawiązują jej rwący się, zawikłany wątek. W stu salach, pokojach, zakamarkach biją tętna rozstrzelone, osobne. Dzwonią telefony, klekocą Juzy. Nawałą sypią się i tłoczą, gromadzą się w stosy raporty, meldunki, pytania, alarmy, wieści złe i dobre.
Obwieszczają się niezliczone, co chwila inne, coraz nowe, dalsze i bliższe bitwy, starcia, potyczki, odwroty, kontrataki, zdobycze i straty. Setki znużonych oczu patrzą w mapy, w widmo pól, lasów i dróg, po których w tej samej chwili prawdziwi, żywi ludzie roją się w tysiącznych gromadach, przesuwają się w pomroce, skradają się, okopują się lub śpią pokotem kamiennym snem żołnierskim na wyznaczonych pozycjach, by na rozkaz porwać za broń i pójść w ogień. Tutaj ma trwać w napięciu wola zwycięstwa, tutaj drga serce siły. Tu ani na chwilę nie ma usnąć praca I myślenia za wszystkie armje, grupy i oddziały w polu, za każdego żołnierza. Znużonemu oficerowi opada głowa na mapę. Majaczy w oczach odbierającemu depeszę. Mieszają się cyfry w głowie. Po raz dziesiąty i setny wznawiają się pomylone obliczenia. Po kurytarzach śpią zagnam ordynansi. Czai się niewiadoma chwila tej nocy, nieodparta, straszliwa próba.
Z mrocznej głębiny patrzy w roziskrzone okna potężny gmach soboru. Jego spiętrzony ogrom, jego poczwarna dzwonnica oczekują cierpliwie, niemo. Wrosły w tę ziemię i w ponurem osamotnieniu w ciągu lat bronią się swoim bezwładem i ciężarem. Pamiętają. Wspominają. Czekały w grozie zagłady. I teraz czekają. Może jutro? Od martwej masy kamienia zieje zły urok na wszystko, co tu jest. Z mozajkowego fryzu z nad odrzwi, ich groźny Bóg w sztabie archaniołów ciska przekleństwo wprost w oświetlone okna, na te bezsenne oczy, na utrudzone głowy, na ich wysiłki i nadzieje.
W ogromnym, pustym pokoju narożnym gdzie jeno parę krzeseł i pod nisko wiszącemi lampami długi stół nakryty mapą, szybko, porywczo chodzi od ściany do ściany człowiek samotny. W poczekalni za zamkniętemi drzwiami garść oficerów — gotowych do drogi, stoi w milczeniu, żaden nie usiądzie i nie śmie siąść, gdyż lada chwila... Lada chwila przełamie się coś ostatecznego, dobiegnie kresu olbrzymia praca woli, dźwigającej trudną, osamotnioną myśl. Wspaniała w swojej mądrości, przepiękna w swojej odwadze, jakże ciąży jednemu człowiekowi! Rzucony na jej pastwę ugina się, mocuje się pod brzemieniem. Każdy wykona jego rozkaz, nie pomoże mu nikt. W narożnem oknie stanie na sekundę ciemny zarys postaci i znika. Odchodzi i powraca. Jeszcze. I jeszcze... Nawrotami tego rytmu mierzy się straszliwa godzina w losach narodu. Miljony oczu zdają się patrzeć w to okno.
Pustka. Cisza. Zawyją w rozpędzie i przelecą przez miasto szare samochody. Nieznaną wieść, tajemnicę niosą te trzy wozy — pierwszy prowadzi, trzeci zamyka. Pośrodku szary człowiek. Bystre oczy lecą w dal, w dalekie miejsce i rwą się naprzód. Patrzą jeno w ów dzień i w jego godzinę, a widzą wszystko. Pęd bije w strudzone czoło, już daleko poza nim zostało miasto, a przed nim ciemna noc i nieodgadniony Los Wojny. Ponad nim skrzydlata Nike.
Na żelaznym moście ciężko grzmią i hurkoczą przeciągające armaty i jaszcze. Zatupoczą po bruka kopyta nocnego patrolu. Ostrożnie, zwolna, przystając, zwierając się i rozciągając, wlecze si| jakby przez sen tabor wozów Czerwonego Krzyża. Omdlewają, usypiają i znów budzą się ranni. Ze zdumieniem poglądają w ciemne okna, w dalekość ulic, nie poznają i nie wierzą. Skąd wielkie miasto? Kędy ich wiozą? Marek wydzierał się jak z grzęzawiska, jak w złym śnie. Rozgarniał ciężkie ciemności i na chwilę wynurzał się na powierzchnię ku jakowejś bladej światłości. Już osiągał jakby bliskość obudzenia i wnet sto bólów przeszywało go, przypiekało ogniem, targało cęgami. Cios straszliwej maczugi topił go zpowrotem w ciemną głębię. Chwila wytchnienia i jasności. Jasność pada zgóry od okna. Skąd ono? Wychyla się postać kobieca w bieliźnie. Patrzy na wozy, zasłania oczy nagiemi ramionami i zanosi się od płaczu. Jej szlochanie wydziera mu z pod powiek piekące łzy. Czyżby już wszystko przepadło? Jeszcze niewiadomo, jeszcze nie. Nie płacz... Jęknął, zawył chrapliwie suchą gardzielą, znowu trzasnęła w czaszkę maczuga — to przednie koło zapadło w wyrwę bruku, Wie, że natychmiast uderzy powtórnie, musi uderzyć. Chce osłonić głowę ramieniem, ale ktoś przemocą wydziera mu rękę ze stawów. Zlał go zimny pot straszliwego bólu, wyprężył się, znieruchomiał, maczuga trzaska w czaszkę, ciemność bezdenna zamyka się nad nim. Budzi go cichy szmer, jakby ciągły dech, ledwie dosłyszalny a potężny — z oddala, z poza świata, Grają chóry przejasnych gwiazdozbiorów tam wdole pod nim, tam w przepaści nieba. Znajome znaki! Harmonja sfer... Śpiewa ku niemu święta kochanka dalekiego dzieciństwa, obnażona i przeczysta, spowita jeno w wstęgę drogi mlecznej — bogini Uranja.
Przemordowały się i usnęły wszystkie bóle nóg, ramion, krzyża, piersi i głowy. Drzemią czujnie, lekko. Marek to wie i podstępnie, chytrze, z niesłychaną ostrożnością zamierza otworzyć oczy. Dźwiga powieki, które przyrosły mu do oczu. Chce zobaczyć, co jest, gdyż nic jeszcze o sobie nie wie. Tak jest oddawna. Nadewszystko chce mu się obaczyć tego, który mówi w pobliżu. Jego stłumiony głos jest kojący i kochany, jak cicho płynące źródło dobroci. Coś znajomego... To przyjaciel, człowiek jedyny i bliski — ach wszak niepodobna znosić dłużej czarnej samotności! Głos urywa się. Jaki żal... Znowu ciemność. W jej głębinie kotłuje się jakby czarno-żółta chmura. Już wie, co będzie dalej. To samo. Głupie, nędzne, obrzydliwe, a zwłaszcza straszne. Z brudnej mętności w głowie stwarza się potworny śmiech. Wielka obrzydła paszcza wykręca się, łyskają zębiska. Spłaszczony nos rozciąga się i wsiąka w żółtą twarz, nikną skulone, skośne oczy. Martwo, jak z maszyny, wychodzi rechotu wy głos tego śmiechu. Terkocze szybko, urywa. Zatrajkocze, przystanie. Zatnie się i poleci kaskadą. I znowu. I jeszcze. Strach potężnym ciężarem przygniata Marka do ziemi, rozpłaszcza go. Pomiędzy nim a tamtym nic jeno kępka przekwitłego, więdnącego rumianu, ocalała wśród ściernią zdeptanego na klepisko. O sto kroków w szczerem, gładkiem polu zasiadł terkotliwy martwy śmiech. Śmieje się od ucha do ucha mongolska gęba. Bosemi nogami okraczył maszynę i mierzy, zawzięcie wciąż mierzy w jedno miejsce, w kępkę polnego rumianu. Tuż ponad głową jęczą ostre pogwizdy. Ich roje zaglądają do ucha z prawej strony, z lewej i głowa zdaje się puchnąć, wyrasta w olbrzymią banię. Na niej jeży się niezliczona moc kolców. Dolega każdy włos. Suchy grad sypie i sypie wokoło. Otacza go obłoczek pyłu. W potwornem, rozmyślnem udręczeniu wciąż jeszcze nie staje się nic. A niechby raz... Gęba staje się czerwona, ale śmieje się cicho, martwo, jak zaskrzepła. Obca siła, wybuch podziemny podrywa Marka. W kilku skokach staje przed czerwoną twarzą. Patrzą na siebie przez sekundę. Chiński żołnierz jak małpa objął maszynę rękami i bosemi nogami. Patrzy ku niemu krwawą twarzą i zanosi się od śmiechu. Znieść tego niepodobna! Marek lufą francuskiego karabinka dotyka zalanego potem czoła. Śmiech nareszcie znika wraz z rozsadzoną twarzą. A teraz powraca to wciąż i dręczy.
Mówi łagodnie, powolutku dobry głos. Z namysłem, jakby w trudnym wysiłku.
— Niech będzie błogosławiony najazd, pożoga, zniszczenie! Błogosławiony rozlew młodej krwi... Łzy tysięcy matek... Potrzebne były wszystkie te nowe mogiły, co do jednej! Już ona nasza, nasza na wieki... Dopiero teraz posiedliśmy ojczyznę, bośmy ją obronili... Sami jedni, samotni na świecie w obliczu wroga... Nareszcie okupiona jest wolność w tem pokoleniu.
Głos słabł, ustawał, szeptał, zamilkł. W ciszy czyjś porywczy oddech, tłumione łkanie, niewyraźne, przez łzy, błagalne słowa.
— Nie płacz w godzinie szczęścia... Niema wyrazu dla ogromu naszej radości...
— Mężu... Mężu...
— Kto teraz śmie powiedzieć, że darowano nam wolność? Kto powie, że my niegodni?
— Nie mów, nie mącz się. Ty musisz żyć, będziesz! Nie mogę tak zostać... Bez męża... Bez syna...
— Nie płacz. Jeżeli Staszek wróci szczęśliwie... Powiedz, że ojciec w ostatniej swojej godzinie...
— Nie! Nie!
— Niech zapamięta — życia nie można oszukać! Niech nie kłamie, niech nie daje innym kłamać. Ma być nadal żołnierzem... W trudnej wojnie o prawdę... Podłości niech nie zniesie. Niech jej nie obchodzi dookoła... Niech jej nigdy nie ustąpi z drogi... Obronił kraj od wroga, niechże go teraz broni od handlarzy świętościami narodu... Od truciciela i fałszerza... Od szulera, który znaczonemi kartami... Od draba, co na dobro nasze nastaje nie jako zwyczajny złodziej, ale jako ten najgorszy, który u nas na pierwszem miejscu bywa sadzany... Ubrany w szanowne dostojeństwo i pychę... Albowiem, gdy Polska uratowana, czas już raz te łby poutrącać... Czas, by wśród tylu, tylu zacnych przestały się panoszyć łotry. I łotrzyki ich adwokaci, ich poeci i ich posłowie...
Marek słuchał chciwie w nieopisanem wzruszeniu. Przemówić nie mógł. Z ledwością oddychał przestrzelonemi płucami. Gdybyż przynajmniej mógł dźwignąć powieki i podziękować bodaj spojrzeniem nieznajomemu przyjacielowi. Za przeogromne szczęście dobrej nowiny. Zwycięstwo. Serce załomotało mocno, szybko. Dusił się. — Umieram — porayślał. I on — my razem... Omdlał.
— A gdyby Staszek nie wrócił...
— Nie mów! Nie mów! Błagam cię, ani słowa o tem!!
— Patrzaj... Leży tu chłopiec taki sam młody... I jakiż piękny... Teraz umiera... I on ma gdzieś matkę... To matka bohatera! W jej domu nie będzie pusto... Bo jego chwała żyje na zawsze... Bo...
Teraz Marek wiedział niezbicie, że nadchodzi jego ostatnia godzina. Myślał jasno, spokojnie. — Jakie to proste! Umieram i już. Tylko tyle. Czegóż się wszyscy ludzie boją w tej śmierci? A ja się nie boję. Ale chcę wiedzieć, kiedy przestanę żyć. Tak samo, jak ten, który leży tuż, tu ode mnie na prawo. Nie chcę, żeby to przyszło we śnie. Za nic nie zasnę!...
Usypia.
Nazajutrz ocknął się z martwego snu. Przez otwarte okno wpadał ciepły wiew. Tuż stały ścianą kasztany o żółknących liściach. Trąby grały gdzieś niedaleko majestatyczne, żałobne akordy. Wtem przypomniał sobie. Ostrożnie obrócił głowę. Drugie łóżko w pokoju było puste. Trąby grały. Już go wynieśli... Może to przygrywają na jego pogrzebie? O sobie zaś tym razem wiedział dokładnie, że nie umrze. Doskonale!
Siostra Rena karmiła go i poiła jak dziecko. Do pokoju nikogo nie wpuszczano, ale siostra wiedziała doskonale, czego mu było trzeba. Zaczęło się piętnastego sierpnia i odrazu poszło nagwałt, na łeb, na szyję. Jak zaczęli wiać, tak wieją do dziś dnia bez żadnej „peredyszki“. Front już pod Białymstokiem. Morowo.
Brodaty, gruby doktór, poczciwy eskulap z prowincji, przebrany za srogiego majora; ukazywał się co czas pewien i rzucał nań surowe spojrzenia, pełne władzy, jak gdyby miał mu za złe, że rozwala się przy wyższej szarży i nie zrywa się przed nim „na baczność“. Stawał w nogach łóżka i za każdym razem stale i niezmiennie groził mu grubym paluchem. — Czego on ode mnie chce? Dużo przyjemności sprawiało mu otwarte okno, w którem szeleściły liście i gdzie przynajmniej raz co dnia rozbrzmiewała wciąż ta sama piękna melodja żałobnego marsza. W ciągu dnia coraz ktoś inny ukazywał się w oknie, postał chwilę, popatrzał i znikał. Głowy w myckach, w furażerkach, w bandażach kiwały nań porozumiewawczo. Przyglądał im się pilnie, ale nigdy nie zajrzał żaden znajomy. Miał pilny kłopot, co też dzieje się z jego Uliną? Zawitał wreszcie we własnej osobie Magryś, ordynans, przewiązany przez oko. Zadziwił się, uśmiechnął się, trzasnął piętami za oknem i zagadał donośnie jak w polu.
Natychmiast ktoś go odegnał. Obudziwszy się pewnego popołudnia, ujrzał w oknie pannę w furażerce i we frenczu khaki. Janka! W tem przebraniu było jej do twarzy, ale czemu taka smutna? Oczami daje jej znać, żeby do niego weszła. Potrząsa głową: — Nie! Nie! — Janka, co ci jest? Poco wyrabiasz miny?
To napewno ona — ale jakoś i nie ona. Oczy ogromne, nigdy takich nie miała! Cała twarz skamieniała, tragiczna. Stoi nieruchoma, jak obraz wstawiony w okno, jak jakaś ogromnie powiększona fotografja niewyraźna i nieudana. Zjawa mieni się, zanika, odnawia się. Marek wysila się, żeby ją dostrzec, żeby w niej coś poznać, aż oczy zachodzą mu łzami. Znikła z okna. Na pożółkłych drzewach, w ciepłem powietrzu i w jesiennym skośnym promieniu słonecznym został po niej jakiś dręczący smutek.
Na dzień, na dwa gorączka zasnuwała świat miłą mgłą. Wówczas sąsiad kapitan Wiączek zapodziewał się gdzieś zeszczętem, a przez okno przesuwały się postacie zagadkowe, niepewne, ale znajome, spoczywające w zaniedbanych zakamarkach pamięci. Pokolei wszystkie twarze z górnej celi więzienia w Minusińsku! Przerażone, zrozpaczone, pogodzone, zadumane, piękne, żadne, straszne... Dopiero teraz ogarnia zdumienie, ilu ich tam było! Niepodobieństwo, żeby w przeciągu trzech miesięcy... Zjawiały się i podejrzane figury, o których nic mu nie było wiadomo; te broniły się natarczywie i przypominały naprędce jakieś coś z wielu szczegółami.
— Dobrze, dobrze! Cóż było potem, Filipie Lwowiczu? — Potem? Wywieźli nas na rzekę. — Ale to... Samo to, jakże? Już teraz wolno przecie zapytać? — Zawsze można. Cóż? Zadziwiająco nic osobliwego. Jedna chwila. Zupełnie nic! Leżeliśmy kupami na lodzie, śnieg nas zakrył. A gdy rzeka ruszyła, poniosła nas duża kra. Daleko, daleko. Wszyscyśmy ruszyli w świat. Przybijaliśmy czasami do nadbrzeżnych wiosek. Mużyki klęli i odpychali nas drągami, ale kra była ogromna, więc nabili pali, poczepiali liny i holowali nas w karbasach, wiosłując co sił na główny nurt, nie zważając na groźne niebezpieczeństwo. W jednym karbasie stał pop z djakiem, kadzili i śpiewali. Jedziemy dalej i już niedaleko Czabanowska utknęliśmy w ogromnym zatorze. Przyparło nas do brzegu. W nocy nawaliła się na nas nowa masa kry, podparła i, jak to bywa, zaczęły się pchać i zasuwać płyta pod płytę. Wyważyło nas, podniosło wysoko na ustermanym kopcu lodowym. W nocy naparło jeszcze, zawaliło się wszystko, jak należy, i zsunęło nas z całej góry prosto pod samą cerkiew. Leżało nas w kupie z pięćdziesięciu chłopa i dwie kobiety — pamiętacie — Gopfenhausen Marja Iwanowna i Ludmiła Borysowna Szyrska... Kłopot z takimi gośćmi! Miejscowy „Kombied“ stwierdził, żeśmy przybyli domagać się chrześcijańskiego pogrzebu i wnet ściągają popa. Ale „Rewkom“ nie dopuścił i wydał rezolucję: ponieważ zwał na brzegu rzeki grozi zalewem wsi, rozsadzić go dynamitem, nie wglądając w to, co znajduje się w lodzie. Łatwo powiedzieć!... Próbowali, podkładali, podpalali i co strzeli, to nic. Z lodem trudna sprawa. Wkońcu podłożyli wszystko, co tylko mieli — jak nie huknie... — Cerkiew się zapaliła... — A wy? — Co tam my — poniektórego też przypiekło. — A potem? — Nic. W połowie maja zwał na brzegu stopniał wreszcie. Zakopali, musieli zakopać, bo powietrze. — No, a teraz co? — Teraz? Teraz, pytasz? Nie pytaj, sam rychło będziesz wiedział. — Łżesz, Filip Lwowicz, na teraz się jeszcze nie wybieram. — Filip Lwowicz kiwa głową wzgardliwie i znika.
Szeleszczą, szumią drzewa, sypią się żółte płatki, świetnie barwione liście klonowe wpadają aż na środek pokoju. Ignacek wskakuje na okno i siedzi, majda nogami, uśmiecha się chytrze, mrużąc jedno oko, jak bywało, gdy przylatał naprzełaj przez ogrody i parkany do jego okna u pani Habinakowej. I Marek zmrużył oko, to był ich znak. Ignacek zaczyna się rozwodzić o polityce, o sejmie i domaga się marszu na Wilno, „żeby tam nie wiem co“. Drwi z całej Europy. Rozumuje nad którymś paragrafem Traktatu Wersalskiego, cytuje, przytacza, wszystko ma w pogotowiu. Jak gdyby był szefem odnośnego wydziału w M. S. Z Rozprawiając, trzyma ostrożnie oburącz małego gołąbka. Ignacek był zapamiętałym gołębiarzem. I teraz jest maleńki, jak zawsze. Skąd on to umie, kiedy umarł w drugiej klasie? Skądże wie, co się dzieje, jeżeli już tak strasznie dawno go niema? Poprostu udaje, jak to on. Nieraz opowiadali sobie nawzajem niemożliwe historje. Bierze go pokusa, żeby i o sobie nałgać coś nadzwyczajnego. Właśnie ma wszystko gotowe. — Ignac, bez żadnej blagi, wiesz, co ja robiłem przez ten czas? Byłem na wojnie. — Na jakiej? Na punickiej? — Ależ na prawdziwej. Miałem ślicznego konia i wzięli mnie do niewoli. Potem bawiłem. w Chinach i na wyspie Celebesie. — A przywiozłeś przynajmniej stamtąd trochę miarek? — Marki? — Mam cztery filipińskie, jedną z Jawy, brakuje mi Sumatry i właśnie z Celebesu. Dawaj, mam na wymianę trójkątną czerwoną Dobrą Nadzieję i Kanadę (z bobrem!) — Daj mi spokój, żadnych marek! — Cóż mi to za Marek bez marek! — A potem byłem jeszcze na nowej wojnie. — Druga punicka! Czy to prawda, że Hannibal nie nosił wąsów? — A potem... — Słuchaj, jeszcze jedna wojna, a dostaniesz po pysku!
Marek zmieszał się — wszak mały ma słuszność: jakże tamto mogło być prawdą, kiedy obaj są dopiero w drugiej klasie? I z Celebesu nic nie zostaje, nawet marnej marki pocztowej. Wszelakoż — coś w tem wszystkiem jednak było... Dziwne to, jednak, jednak...
Ale nigdzie nie było tak gorąco, jak na morzu Czerwonem. To ci dopiero łaźnia. Ale Ignacek nie uwierzył i znikł z okna. Stoi miss Mc. Farlane w wielkim kapeluszu panama, omotanym białym woalem. Jest surowa, patrzy nań bez cienia uśmiechu. Zawstydził się Marek, jak przyłapany: — Nie mogłem żadną miarą, miss Helga... Przecież wiesz z gazet, że u nas wojna... Musiałem pójść, a zresztą i takby mnie byli powołali... Bardzo piąknie, żeś przyjechała tu do mnie! — Do pana?! Nie życzą sobie znać... Od pierwszego maja, gdy się pan nie stawił, ani razu nie pomyślałam o czemś podobnem do pana. Jestem tu jako delegatka Peruwjańskiego Czerwonego Krzyża i zapytują oficjalnie, czy pan ma nasze proszki „Pe ku“? Czy dostał pan dwie zmiany oficerskiej bielizny »Redcrossweb“? Flaszką „Cibilis“? Dwa flakony „Kola“? Setkę papierosów „Gold-Flake“? Marek śmieje sią, aż go kłuje w piersiach, bo już rozumie, że to sen. Dusi się ze śmiechu i woła, szepce: — Nic nie dostałem! Niech pani idzie do djabła!
Wszelako ten nosaty z fajką nie może być żadną miarą snem. Co to, to nie. Zresztą i kapitan Wiączek powrócił z niebytu nirwany i już stękał. Przyglądał się bacznie, ale pod światło nie może rozróżnić rysów. Wreszcie zjawa na chwilą obróciła się profilem. On! Botwid też przygląda mu się bacznie, bokiem. Ale dopiero, wsadziwszy monokl w oko, zaczął mu kiwać głową sztywno i wielokrotnie, jak to czynią konie podczas dużego upału. Na sekundę wyszczerzył zęby i natychmiast oblicze jego przybrało wyraz martwy i tępy.
— Bardzoś wymizerniał jest. Co ci zrobili? Ręka? Noga?
Marek pokazał, że przez płuca nawskroś, napoprzek.
— Mówić już możesz? Nie możesz? Więc ja tylko na jedną chwilę.
Lekko wspiął się na okno i przełożył długie nogi. Dziwnie się postarzał. Wygolona twarz zeschła się jak mumja, pełno w niej dołów i guzów. Był w nim jakiś wysoce zagraniczny styl i rozmach, ale naogół wyglądał raczej na karykaturę Anglika. Wyszczerzył zęby do Marka i wnet rysy mu stężały. Wyprostował się jak drąg przed łóżkiem kapitana Wiączka i przedstawił się.
— Major Botwid!
Kapitan podał mu rękę i pokazał na migi, że nie słyszy. Botwid jeszcze raz odsłonił zęby i wydobył kartę wizytową. Kapitan rzucił okiem i czytał przez sporą chwilę. Zerwał się, usiadł na posłaniu. Ogarnął koszulę pod szyję, spojrzał na Marka w popłochu i zaczął dudnić posępnym basem.
— Bardzo mi przyjemnie... Kapitan Wiączek! Niechże się książę rozgości — proszę zrzucić te łachy z krzesła. Osobliwa to będzie wizyta, panie majorze, kolega Świda nie może mówić, a ja jestem głuchy, jak pień. Szok od granatu, pod Ciechanowem.
— To nic. Ja dwa razy szok, pod Dixmuide i nad Somme’ą. Dużo szpitalów, ale nic.
Kapitan przypomniał mu, że nie słyszy. Botwid skłonił się sztywno i usiadł na brzegu łóżka. Marek wpatrywał się weń z nieopisaną ciekawością. Osobliwy ten człowiek zdawał się zawierać w sobie długi wykaz najdziwaczniejszych przygód a zarazem odmęt wszelkich możliwości na przyszłość. I żyjeż sobie taki typ! Powiada poprostu — Dixmuide, Somme’a... Major... Marek jeszcze dotychczas nosił w tajemnej pamięci baśń dalekiej młodości w niesamowitem świetle zamku w Mytyszczach, śmiertelna intryga rodowa, obłęd palącej nocy pani Chosłowskiej, samobójczej nocy młodego kniazia. Co za skok poprzez ośm lat życia! Zamglona, jakby wymajaczona we śnie opowieść znowu staje się prawdą. Cóż ona? Żyje? Nie żyje? Może jest w Warszawie? A może jest już zupełnie stara? Niemożliwe.
Taka jak ona nigdy nie może się zestarzeć! Nigdy? Absurd... Raczej umarła, ale jeżeli tylko żyje... Powstrzymywał się, żeby nie wyszeptać jej imienia, żeby nie zapytać wręcz, natychmiast. Wparł w Botwida rozpłomienione oczy. Ten zdawał się wszystko w nim odgadywać nawskroś, ale jako Anglik nie piśnie słowa bez wyraźnego zapytania. Po polsku mówił z namysłem.
— Duży czas. Bardzo ogromny. Ty gdzie całą wojnę? Całą wojnę ja zachodni front w brytyjskiej armji. Do samego „armistice“. Ranny razy dwa, szok dwa. Wojna najlepsza rzecz! Bez wojny dla mnie niema nic. Zaraz po „armistice“ ja do generała Haller. Ale kiedy on nie jechał i ciągle jeszcze nie jechał, więc ja sam. Przeszły Nowy Rok pode Lwowem, potem już cała ukraińska kampanja. Wasza wojna bardzo miła po zachodnim froncie. Zabawa! Polska wojna jest najbardziej sportowa. Nad Zbruczem trafiony w nogę, szpital Kraków, sztab dywizji w Pińsku, urlop do domu, ale dom w Mytyszczach dawno spalony był. Chłopi rozciągnęli wszystko, całą ziemię też. Pana Pieńkowskiego (pamiętasz?) kłonicami zatłukli całkiem słusznie. Wówczas tam był nasz front, zarząd etapowy wojskowy, chłopi się bardzo boją, dużo w kryminale w Borysowie. Dowiedzieli się, przysyłają do mnie delegację, więc zgłaszam do dowództwa frontu, że ja ziemię sam oddaję czyli oddałem dawno, i już.
Wtedy do tego biura nazłaziło się tylu oficerów i „złotych huzarów“ od Zarządu Cywilnego Ziem Wschodnich, że się zrobiło zanadto ciasno. Ani jeden nie rozumie. Pytają wkółko o jedno i to samo. Kiedy jeszcze raz nie wiedzieli, o co idzie, wreszcie i ja pytam; — Czy panowie wszyscy warjaci są? — Nie, jeden tylko pan major. — Odtąd zaczęli mi wszędzie psuć. Ona już uciekła z Piotrogrodu, a dziadek umarł z głodu w Smoleńsku. Nie miała nic, kuferek z botwidowskiemi klejnotami, które zabrała po wybuchu wojny, czyli ukradła, jej też zaraz skonfiskowali bolszewicy, co mnie bardzo cieszy, bo i tak nigdybym tego nie oglądał. Więc urządza mi głupi proces i chodzi wszędzie, chodzi, lata. W Emeswojsk każdego zna, z generałami rosyjskiej służby zapanbrat, wszyscy za nią latają. A ja wciąż bez przydziału. Co i jak? A tak i tak. No i ciągle nic. Wreszcie doszło do mnie, że rozgłoszony jestem za warjata. Wzywają mnie przed komisją lekarską. — To pan major ziemią chłopom oddaje? — Ja, cóż w tem dziwnego? — Dwadzieścia tysięcy dziesięcin ziemi?! — Dwadzieścia tysięcy i siedem. — I tak dalej. Uśmiechają się i nakazują długi odpoczynek. — Jaki długi? — Bez terminu. — Poszedłem spróbować do partyzantów generała Kułak-Wałachowicza. Bardzo ciekawa banda. Ekspedycje najpiękniejsze, ryzyko pierwszej klasy. Jednak jak na mój gust, koło tego bohaterstwa za wiele było łajdactwa. Właściwie bez łajdactwa ani jednej godziny, ani jednego kroku. Szkoda, gdyby nie to, zostałbym u nich do końca. Wracam z frontu do Warszawy. Staram się, pytam, co będzie ze mną. Jedna awantura, druga awantura. Za trzecim razem pakują mnie na Dziką za nieposzanowanie władzy. Potem przenieśli do szpitala — zaniedbany wstrząs nerwów. Wszędzie ona. Dobrze się starała pani hrabina. Ach, jak się śmiałem, kiedy nasi opuścili Mińsk! Myślą sobie, teraz mam spokój. Ale ona straszna szowinistka, domaga się, żeby iść za Berezyną, za Mińsk. Polska musi być wielka, dobra botwidowskie muszą być w Polsce. Ona zna tylu generałów, że może jej uda się nawet i to. W takim razie znowu się zacznie moje prześladowanie. Moje nieszczęście, że ona wciąż jeszcze bardzo podoba się, taka stara baba, a każdy dla niej wszystko zrobi. Taki typ.
Wszedł doktór i wyprosił majora. Botwid kiwnął głową Markowi, skłonił się kapitanowi i wyskoczył oknem.
— Patrzajcie, doktorze, co on ma tu wypisane: kawaler lub oficer jedenastu odznaczeń bojowych, — angielskie, francuskie, belgijskie, amerykańskie, rosyjskie, serbskie, włoskie...
— Cóż dziwnego? Warjat jest. Takiemu wszystko jedno. To pański znajomy, panie poruczniku? Ostrożnie z nim. Narazie niby nic, ale to czort opętany, na wszystko gotów, to znać i po oczach, kulę nosi w głowie od dziecka, olbrzymie dobra na Białejrusi chłopom oddaje-no, warjat! A przytem ostra manja prześladowcza. Nienawidzi własnej ciotki, podejrzewa ją i każdemu opowiada swoje głupstwa. Panu już opowiadał? Opowiadał. A to przecie wielka pani, hrabina i co za wspaniała kobieta! Ach, panie poruczniku, co za... Co za... Pan ją kiedy widział?
Ale Marek już przymknął oczy i udawał, że zasypia. W istocie pogrążał się, jak w odurzającym wonnym dymie, w swojem jedynem wspomnieniu. Wydarło się ono, jak z pod ziemi, rozrzuciło kopiec usypany z niezliczonych dni i wydarzeń. Świeże, nawpół dziecięce, spowiło go potężnym urokiem cudu, straszliwości i niesytu. Przenikał go głód, jak gdyby wczoraj dopiero oderwano go od czary, z której zaledwie zakosztował. Znienacka w burzy i zamęcie, w dziecięcem przerażeniu dotknął był cudu. Nie poznał jego głębi, nie rozszalał się w szczęściu świadomego posiadania, nie nasycił się. Tamto stało się pomimo niego, jak gdyby obok. Roztapiał się i zanikał w rozkoszy marzenia. Teraz będzie inaczej. W wyobraźni porywał swoją zdobycz potężnemi ramionami mężczyzny. Ciężka niemoc nie dawała mu wyrzec słowa, nawet odetchnąć mocniej, gdy zatętniło serce. Drżał z obawy, że się spóźni, nie zdąży na czas. Dręczyła go wizja zapachu i niskiego głosu tamtej. W przestrzelonej piersi nie czul bólu, rany ani opatrunków. Ożyła i jak pieczęć legła na jego piersi piekąca pręga. Usypiał jak podrzucany na głębokich falach, które go kędyś niosły.
Uwzięła się gorączka. W ciągu długich dni i nocy tonął w zupełnej niewiedzy o sobie, pośród pogmatwanych szczątków zjaw, w męczącem dziwactwie okruchów myślenia, w nagłych paroksyzmach bezprzyczynowej radości, która wnet przerabiała się na czarne, ciężkie zgnębienie. Siostra Rena czytała to na termometrze, notowała i wykreślała na kartce przypiętej w głowach łóżka. Znakami oznajmiała kapitanowi Wiączkowi, że jest coraz gorzej. Oczami i znaczącem skinieniem głowy zapowiadała, że już chyba niedługo, lada dzień... Koledzy, znajomi zaglądali do pokoju, by postać nad nim przez chwilę, pokiwać głową i odejść. Codzień przez aleje szpitala przeciągały z kaplicy kondukty żałobne, z honorami wojskowemi, z wieńcami. Oznajmiały się żywym i żegnały zmarłego potężnym głosem trąb. Przekraczały bramę i wchodziły w żywy świat, w rojne ulice. Przechodnie odsłaniali głowy, zatrzymywały i nagromadzały się tramwaje. Kompanja żołnierzy, orkiestra, wieńce, księża, karawan i garść uczestników pogrzebu wplątali się w powszedni dzień miasta. Przywykli do tego wszyscy. Wojna, która znów była zeszła z oczu, przypominała się nieśmiało ludziom z ulicy, którzy teraz jesienią otrząsali się na samą myśl o ciężkich dniach sierpniowych. Już nie do wiary stawało się tamto. Już teraz niechże będzie wolno... Prawdę powiedziawszy, nie było z nami całkiem znowu tak źle. Więcej się raczej wydawało. Nerwy... Rodziły się w tych czasach nowe wersje, doprawdy ciekawe, pochodzące z najlepszych źródeł. W gazetach, które wstydziły się swego niedawnego śmiertelnego strachu, ukazywały się kunsztowne artykuły o przesadnych alarmach (cui bono?), o czyichś wyolbrzymionych zasługach, o czyichś fatalnych błędach, o uporczywych obłąkańczych ideach strategicznych, które przywiodły wojnę do bram Warszawy... — Mały człowieczek w swej przyrodzonej żądzy spokoju zarzekał się nawet nikłego cienia własnej przelotnej wielkości. Mieli nad czem pomyśleć ci, którzy po piętnastym sierpnia orzekali pochopnie złotą erę narodu w natchnionych poematach socjologicznych. Z pośpiechem godnym podziwu wracało wszystko do drobniutkiego rytmu żywota, do starych nałogów, do ulubionych zajadłych sporów o nic. Odkładano na kiedyś sprawy wielkie i poważniejsze kłopoty, których było pełno. Odpoczywano błogo po dniach nadmiernego wysilenia. Po przeżytych przykrościach ta jesień była przemiła. Jako odszkodowanie za zmarnowane lato pogoda była stała i piękna.
Wbrew orzeczeniu władz szpitalnych i spokojnej rezygnacji kolegów Marek wciąż jeszcze nie wyjeżdżał ze szpitala nogami do koni przy dźwięku trąb żałobnych. Nadszedł papier z pułku o podniesieniu go do godności porucznika. Papier leżał spokojnie na jego stoliczku do czasu, aż chory będzie mógł go odczytać i ucieszyć się wysoką szarżą. Był bezsilny i niemrawy. Oddawna przestał myśleć. Przesypiał dnie i noce, a nic go nie nawiedzało we śnie. Zrzadka majaczyła jakaś czarna postać, która zdawała się stać i wystawać długo w nogach jego łóżka, na tle blasku bijącego od okna. Dookoła tej zjawy zakreślał się gruby kontur niewiadomej barwy i odcinał ją wyraziście i pięknie na tle światła i pożółkłych drzew. Wyglądała, jak czarny posąg. Rama górnego okna układała się nad nią w czarny krzyż. Było to dziwne i coś znaczące. Gdy napatrzył się temu z pod nawpółpodniesionych powiek i przymykał znużone oczy, postać z krzyżem długo stała jeszcze na tle ciemności, przybierając różne barwy, mieniąc się i niepokojąc go w półuśpieniu. Po paru dniach przywykł do czarnej wizji, nawet ją po swojemu polubił i tęsknił za nią, gdy otwarłszy oczy, widział przed sobą puste okno. Wreszcie przemogło się w nim coś i stopniowo zaczął dźwigać się jakby z niemowlęctwa myśli i wrażeń. Oglądał się wokoło, witał uśmiechem siostrę Renę i doktora, nie poznawał tylko swego sąsiada. Podstarzały niezgrabjasz kapitan Wiączek stał się wysmukłym uroczym młodzianem, gołowąsym i uśmiechniętym.
— Podchorąży Śniat, trzydziesty siódmy pepe — rekomendował się z łóżka. Oparte o łóżko stały kule, a pod łóżkiem rzeczy nieopisanie przedziwne, którym Marek poświęcał w ciągu dnia dużo uwagi.
— To są moje nowe nogi, panie poruczniku. Stare się znosiły, wyrzucono je i zapewne już psy je zjadły. Ale można i tak. Zwłaszcza, jeżeli inaczej nie można.
Markowi stanęły w oczach łzy. Spojrzał na młodego człowieka z tak wymowną dobrocią, z tak przejmującem współczuciem, że podchorąży Śniat, popatrzywszy nań przez chwilę z najwyższem zdumieniem, zaczął podkulać brodę, ściągać usta, wreszcie rzucił się twarzą do poduszki. Drgał i wił się w milczeniu.
Marek spostrzegł przerażająco równą pustkę pod derką, która okrywała rannego do pasa. Niewiele poniżej na łóżku nie było już nic. Pomimo okropnego kalectwa podchorąży był zazwyczaj raczej v;esoły. Jego cudny, jakby dziewczęcy uśmiech witał Marka, ilekroć ten się zbudził. Nieszczęsny chłopiec stopniowo z uroczą nieśmiałością nawiązywał zażyłość ku panu porucznikowi. Opowiadał z dziecinną powagą i dokładnością działania swego pułku, a w szczególności nocne obejście pod jakiemiś Szarachowiczami, gdzie został ranny.
— Karabin maszynowy, panie poruczniku! Przyznam się, że nigdy tego nie lubiłem. Ale te trzy za miedzą już się poddały, idziemy je tylko zabrać. Tamci wszyscy co do jednego stoją z rękami do góry, oficer z gwiazdą na czapce. Myślę sobie, zabiorę mu tę gwiazdkę, bom jeszcze nie miał. Zaledwiem to pomyślał, mój oficer rym jak długi na ziemię i jak nie puści maszynkę! Nie wiem, czy było z piętnaście kroków... Jakby mi kto puścił okropnie tęgi prąd elektryczny przez oba uda... Zachwiałem się. Nie zdążyłem upaść, kiedy nasi chłopcy już dopadli i roztrzęśli wszystkich na bagnetach, ilu ich tam było.
Mnie obcięło nogi — o tak, popóty, ledwie się to trzymało. Na szczęście, patrol sanitarny nadarzył się tuż, bo inaczej... Na szczęście, czy na moje nieszczęście... Co tu dużo gadać, kiedy niema o czem mówić...
Pewnego popołudnia, gdy wicher szarpał drzewami, rwąc z nich resztę liści, a deszcz zalewał szyby, Marek usnął. Pogoda, że psa nie wygnać, noc. Przemokły do suchej nitki, zmordowany, głodny i zły dzwoni zębami, zsiada z konia i poomacku wchodzi do sieni i szuka drzwi od izby.
— Romek, otwórz, do djabła, bo ciemno, jak...
Długo męczy się i maca, wreszcie natrafia i otwiera i odrazu w pośpiechu rym czołem o futrynę, aż mu wszystkie gwiazdy.. Od tych gwiazd zapała się jedna świeca, druga... Trzecia, czwarta! Obstawiony świecami leży pośrodku izby rotmistrz Goślicki, wyciągnięty w nowym mundurze. Trupia twarz zdaje się zlekka uśmiechać. Trupie żółte ręce trzymają obrazek święty. Pochylona nad nim kobieta w czarnej sukni, z rozpuszczonemi bujnemi włosami, które okrywają ją, jak peleryna. W kącie klęczą obaj ordynansi, jego i rotmistrzowy, i szepczą pacierze. Stanął za progiem, jak skamieniały i stoi. Stoi, stoi — nagłe, jak wysadzony sprężyną, we mgnieniu oka obraca się do drzwi i ucieka. W zapomnieniu znowu — rym! Rozbija sobie łeb o futrynę, budzi się.
W nogach łóżka, opierając się na poręczy, stoi znajoma czarna postać. Nad nią czarny krzyż ramy okiennej. Marek wie, co to być może. Serce stuka jak młotkiem. Z przenikliwym szumem krew uderza mu do głowy. Oddycha porywczo, głęboko i patrzy uporczywie. Pierwszy raz w życiu widzi tę panią... Ale to ona.
Długo patrzą na siebie w milczeniu. Marek nawet nie zaprząta sobie głowy panią, nie rozpoczyna rozmowy. Zdumiewa go odkrycie, że zapomniał o rotmistrzu. Od dawiendawna znikł z jego myśli, jakby go nigdy nie było. Cóż to jest? Przeleżał tyle tygodni, tyle mu się różności przewinęło przez głowę i namarzyło się, naśniło — nigdy on... Byt przerażony. Przerażał i sam zbieg snu z przed chwili z pojawieniem się tej wdowy. Nie może to być nikt inny! Jego żona... Zapiekł, zajątrzył obudzony stary ból żalu za jedynym człowiekiem na świecie, którego był ukochał. Ta, która przed nim stała, porywała ku sobie i ciągnęła nieprzeparcie, albowiem ona jest jakby częścią jego, jedynym żywym okruchem, cieniem, który po nim został. Zarazem odpychała. Urażała w nim tajemną świętość, jego wyłączność. Ma się z nią dzielić? Poco przyszła?
— Niech pani usiądzie, oto krzesło — zapraszał podchorąży Śniat. — Porucznik już znacznie lepiej, o, na całkiem dobrej drodze. Nareszcie się pani doczekała. Ale nie trzeba, żeby za dużo mówił. Krzesło proszę przysunąć bliżej. Całkiem blisko, bo porucznik zaledwie szeptem...
Zbliska w twarzy jej Marek widział narazie tylko oczy. Migocące fiołkowo z pod kasztanowatych, nieregularnie rozpiętych brwi, jakby skośne. Dziwne i straszne. Nieprzytomne... Patrzyła, jakby nie widząc ani jego, ani niczego. To go dręczyło. Wnet odwrócił oczy.
— Nie będę pana męczyła, ale czekałam tak długo... Pan jedyny może mi powiedzieć coś pewnego o Romanie. Starałam się, jak mogłam, ale wachmistrz Smyla zginął nad Narwią, ulani ze szwadronu Romana za Grodnem, niewiadomo gdzie, paru kolegów męża wyrażało jakieś ostateczne przypuszczenia, oczywiście nie oparte na niczem, gdyż szwadron był odcięty od pułku. Więc jeden jedyny pan... Ach, panie poruczniku!...
Głos zadrgał błagalnie. Jej przenikliwe szeptanie wkradało się w niego uparcie, wytrwale, docierało do najgłębiej zatajonej w nim władzy odgadywania. Nakazywało, kusiło. W ciężkim kłopocie nie wiedział, co jej powiedzieć. Jej szept, jej oczy opętywały go. Na chwilę uwikłał się sam, jak w niezrozumiałym śnie. — Jakże było naprawdę? Jeżeli on sam zapomniał o wszystkiem, zapomniał zeszczętem na całe dwa miesiące? Ochłonął. Zaczął mówić. Powoli, z namysłem, ostrożnie, jak gdyby składał zeznanie przed groźnym sądem w sprawie człowieka, którego chciałby za wszelką cenę obronić. Sam siebie podziwiał, kłamał znakomicie, jak gdyby mu ktoś podpowiadał.
— Proszę pani — mgła!... Na dziesięć kroków nie było widać. Nasza zasadzka na trakcie na piechotę... Zamęt, ze dwa bataljony jeńców, ogromne tabory... Ścisk, a wszystko poomacku, teren nieznajomy... Tyle, że tuż nad Bugiem... A jeszcze cudownym trafem, w tej samej chwili zetknęliśmy się z dużym naszym oddziałem, który też był odcięty... Dołączamy w zgiełku. Wszystko pomieszane ze sobą... A tu przeprawa na łeb na szyję... Po podpalonym moście... Rwetes z temi końmi... Dym i mgła... Dym i mgła... Już nic nie było widać. Jak w nocy. Tak nam znikł rotmistrz Goślicki i od tej pory...
Zamilkł. Zmęczył się. Ze wstydu odwrócił głowię do ściany i klął w duchu. Com ja narobił!... To zbrodnia, podłość. Idjotyczne! Wszyscy w pułku wiedzą — sam opowiadałem każdemu...
Na ręku uczuł dotknięcie, które go sparzyło, jak ogniem. Spojrzał. Jakaż dziwna!... Dopiero teraz dojrzał ją całą. W uśmiechu tych ust ożyła, rozkwitła.
Oczy uczyniły się promienne, głębokie...
— Boże miłosierny... Dopiero teraz... Po tylu... Po tylu...
Załkała, łzy kroplami spływały po uśmiechniętej twarzy. Podchorąży zagadał szybko, z zapałem, z przekonywającemi intonacjami.
— Jakże? Jakże, szanowna pani! Iluż to się zagubiło — tysiące! Teraz kiedy front posuwa się z dnia na dzień, mnóstwo ich wyłazi z ukrycia i niema dnia żeby się nie zgłaszali kupami.
— Byłby to jednak prawdziwy cud...
— Zupełnie nie trzeba cudu. To się na tyłach tak wydaje. Zaraz cud. Samo się robi zupełnie zwyczajnie. Niechno pani będzie łaskawa pogadać z oficerami, z żołnierzami choćby z naszego szpitala — co za kawały! Co za historje!
— Jednak... To straszne, ale nikt z panów mi nie zaręczy, że mąż nie dostał się do niewoli... Boże, w ich ręce!
— O, zaraz w ich ręce! Już pani nagadali! Naturalnie, czego tam nie bywało w tej wojnie... Owszem, jeszcze jak! Ale to stare rzeczy. Teraz dobrze oni wiedzą, ilu my mamy w ręku ich oficerów, komisarzy. Zasada wzajemności! Teraz obowiązuje i ich i nas cicha umowa.
Marek nie odzywał się więcej. Powiedział swoje i rozmyślał teraz, jakby się wywikłać z głupstwa, które popełnił. Przymknął oczy i udawał wielce osłabionego. Trzeba będzie urządzić się jakoś tak, żeby jej nie oglądać już więcej na oczy. Zdumiewała go własna ku niej zawziętość. Cóż ona winna? Winna! Dokonała nad nim wymuszenia. Posądzał ją niegodnie. Sama nie chciała wiedzieć prawdy. Woli na coś czekać — niewiadomo na co. Nagłe olśnienie — a cóż, może to właśnie, co przed chwilą skłamał, było prawdą? A tamto, co zostało nad Bugiem, pod rozłożystą sosną... Ogarnął go zamęt. Jej obecność zaciążyła nad nim, jak zmora. Jej bliskość stawała się nie do zniesienia. Niechże już sobie idzie! Było coś opętującego w barwie jej głosu. Z ożywieniem opowiadała coś Śniatowi i w głosie jej drgała radość niespokojna, jakby przesadzona. Nie, niepodobna tak jej puścić. Powie jej wprost, że nic nie wie. Jest ciężko chory i zapomniał. Ale niech ją Bóg broni, żeby miała się cieszyć albo spodziewać! Narazie... Ale gdy otworzył oczy, pani Goślicka żegnała się już z podchorążym. Mówiła coś przyciszonym głosem i wnet wyszła, nie spojrzawszy na Marka.
Śniat był głęboko poruszony. Gadał wciąż, co chwilę rzucając na Marka jarzące młodzieńcze spojrzenie. Marek patrzał na niego ponuro. Kto go prosił, szczeniaka...
— Czekają mnie ciężkie walki i przeprawy, ale zwyciężę! Ach, poruczniku, wy nie możecie mieć nawet pojęcia... Młodość, gdy wyrzeka się miłości, potwornieje, obraża Boga. Tak jest, pomimo wszystko, co pisali ojcowie kościoła... Jakże ja mam odwrócić się od kobiety, nie uwielbiać jej, nie łamać rąk, nie rozbijać sobie głowy o ścianę... Ja, ohydny kaleka, półczłowiek! Każda odwróci się ode mnie ze zgrozą. Odrobina litości i dużo wstrętu. Ale ja się nauczę, ja się okiełznam. Na pustyni libijskiej nie było ascety tak potężnego, jakim ja będę. Przysięgam! Wszystkie moje namiętności, wizje, marzenia, pragnienia przekuję na moc ducha, która będzie służyła memu jedynemu celowi. Jeżeli to zdołam — zwyciężę. Czekają mnie próby straszliwe. Ot, taka cudna tragiczna pani, rotmistrzowa Goślicka ze łzami w głosie, ze swemi szalonemi oczami... Dla was, poruczniku, to tylko ładna sobie kobieta. Bo przed wami cały świat stoi otworem — jak nie ta, to dziesięć innych. A dla mnie to straszne memento. Dla mnie każde spotkanie z taką, to olbrzymie zmaganie się, jakaś bitwa nad Marną — o śmierć i życie... Ale ja muszę i temu podołać. Muszę zwyciężyć!
Zamilkł i rzucił się nawznak na poduszki, zaplótł ramiona nad głową i oddychał porywczo. Po chwili zerwał się i odezwał z głębi piersi głosem, w którym drgały łzy.
— Poruczniku, prawda, jaka ona niesłychana, śmiertelnie piękna, aż do okrucieństwa? Jakiż musiał być ten jej mąż, ażeby aż tak zasłużyć...
Marek udawał, że śpi. Pod powiekami jego stwarzał się i zanikał, i wznawiał się, i drgał, i grał żyjący uśmiech nadziei, uśmiech, który wykłamał był na tragicznych ustach wdowy po przyjacielu.
Nazajutrz, po długich wahaniach otworzył swoją torbę oficerską. Z pugilaresu wypchanego stumarkówkami wypadł pakiecik kartek złożonych w kilkoro i omotanych konopną nicią. Ręce mu się trzęsły i nie mógł czytać. Było to niepotrzebne, pamiętał każde słowo. Jakże teraz? Wkopał się. Ale już po chwili znikły kłopoty i komplikacje, jak wicher porwał go żal. Z kartek przedśmiertnych wionęła żywa, tak potężnie opętująca obecność zmarłego, że zdawało się dość mu podnieść oczy, żeby go ujrzeć przed sobą. A może jednak... Cud?! Dzieją się cuda! Był sam w pokoju. Podchorążego o tej godzinie zabrali jak zwykle do warsztatu ortopedycznego dla przypasowania jego potwornych protez. Marek w przerażeniu zacisnął powieki, żeby nie zobaczyć widma, żeby nie zawrzeszczeć ze strachu... Ktoś zapukał i wnet drzwi skrzypnęły. Otworzył oczy. Jakaś nieznajoma.
— Najmocniej przepraszam pana... Doprawdy, musiałam... Wczoraj byłam tak wzruszona... Zapomniałam zapytać o tyle rzeczy! Przecież pan jeden był z nim razem do ostatniej chwili, pan jeden wie...
Nie poznał jej. Ubrana strojnie i barwnie, w niczem nie przypominała wczorajszego żałobnego widma, które stanęło przed nim w dniu zimnym i słotnym wśród przygnębiającego wycia wichru, gdy strugi deszczu zlewały szyby. Dziś ciepłe jesienne słońce wpadało do pokoju przez otwarte okno. Rześki, cierpki zapach zwiędłych liści i jakichś późnych, już ostatnich kwiatów. Pani Goślicka trzymała w ręku wiązkę białych i żółtych chryzantem. Złożyła je na brzegu łóżka z przyjaznym i wdzięcznym uśmiechem jasnych oczu.
Głęboko wycięta bluzka mieniła się barwami z pod rozchylonego kostjumu jesiennego o srebrnym połysku.
— Ach, dziękuję pani... Takie prześliczne kwiaty!... Marek zagadywał własne pomieszanie, odruchowo kryjąc kartki. Wsunął je pod kwiaty.
Mówił swobodnie, bo znowu ktoś mu podpowiadał. Pani słuchała, nie odrywając oczu od jego twarzy. Fiołkowe oczy rozjaśniały się i ciemniały, rozweselały się, smutniały aż do łez, skupiały się z uwagą. Twarz mieniła się, odbijając każdą jej myśl, każde wrażenie, budzące się pod urokiem opowiadania. Czasami przerywała mu, rzucając pytanie. Parę razy roześmiała się jakby pomimowoli, jakby wspominając coś wiadomego jej jednej, czego nie mógł się domyśleć ów Świda. Wzruszała ją jego przyjaźń dla Romana. Mieszkała w Krakowie i z kolegów męża nie znała prawie nikogo. Świat wojskowy był jej obcy i wrogi, on to porwał i zabrał jej męża. Niech sobie będzie, że to polskie wojsko i polska wojna... Po czterech latach narzeczeństwa i tęsknoty i śmiertelnej obawy... Odcięta przez front, a potem odcięta przez rewolucję, z której cudem uniósł głowę, zaledwie się nareszcie po tylu kolejach spotkali i pobrali; zanim nacieszyła się nim i uwierzyła, że jest jego żoną, nadszedł listopad i przerwał szczęście. Z jakąż okrutną, nieludzką radością oderwał się od niej dla wymarzonej polskiej wojny! Znowu w krwawe pole, a dla niej nowa niedola każdego dnia, każdej godziny. Straszliwe ocknienia nocą, gdy coś nagle potrąci i zbudzi i szepnie; oto w tej chwili, oto już! Czekajże listu, wieści... Bądź rozsądną, bądź żoną żołnierza! Dorywcze spotkania, owe urlopy, spędzane po obcych domach, w jakichś przechodnich pokojach, we wstrętnych hotelach. Należał mu się odpoczynek, miał już w kieszeni kartę podróży, gdy spadła klęska i zatrzymano go w polu, jak wszystkich. Jeszcze jedna kartka ołówkiem — trzy słowa. Dawno już pożegnała go na wieki. Zginął, czy zaginął, czy dostał się do niewoli — wszystko jedno. Wiedziała, że go nigdy nie zobaczy, przenigdy, nawet „tam“ na wysokich niebiosach, w krainie wiary i marnej pociechy. To się w niej uwzięło od pierwszej chwili, gdy się dowiedziała, że został odcięty ze szwadronem od pułku. . Był to jak gdyby jej fundament. Bez tego desperackiego przeświadczenia nie mogłaby istnieć. Nie mogła już dłużej żyć gołą nadzieją. Okropność rozdwojonego życia bez chwili spokoju i opanowania! O czemkolwiek pomyślała, nic nie miało własnego, wyraźnego bytu, wszystko było albo tak — albo owak. Sama sobie wymykała się, stawała się niepewnem widmem. Świat wokoło był zamącony, jak przez sen. Już nie chciała się niczego spodziewać i nie mogła. Przywdziała żałobę, uważała się za wdowę. A na dnie było chytre wyrachowanie, by podejść i oszukać nieszczęście, uśpić czujną, drapieżną przekorę losu. A obok roiło się od tysięcy przeczuć, nastrojów, jasnowidzeń, wróżb, odgadnięć. Złe sny i dobre sny. Złe chwile i dobre chwile. Złe dni i dobre dni. Samotne jakieś pomyślenie... Wizja, jakowaś chwila osobliwa, przywidzenie. Słowo kędyś zasłyszane, jakieś opowiedziane zdarzenie, prawdziwe czy skłamane, nieuchwytne coś, które przemknie się między wierszami czytanej książki, szept drzew po nocy, obłok, który wypowie coś, zanim się rozwieje... Pełno tego wszędzie i zawsze. Dawno jest zaplątana, jak w sieci. Płyną dni jak obłąkane, zmienne a pełne niezgłębionej pustki. Jeszcze widzi siebie, jeszcze obserwuje swoją niedolę jakby z ubocza. Dostrzega jeszcze swoje chwile szaleństwa...
Dziś przybrała się jak najpiękniej, cisnęła w kąt czarne szmaty, dzisiaj ponosi ją radość wierząca. Wierzy wszystkim trafom i przypadkom. Zapominając, że to już mówiła i raz i drugi, ponownie dziękuje za dobre wieści i powtarza słowo w słowo to samo: od wczoraj odżyłam, od wczoraj pierwszą noc przespałam spokojnie. I już nie wie, że kłamie, bo ta noc, ach, właśnie ta!
I gdy tak powtarza po raz trzeci, mrozi ją coś. Wzdryga się. Rozgląda się i szuka. Skąd przenikliwe, przykre zimno? Wieje jak z grobu... Zimno bije od wiązki złocieni. Odsuwa się z krzesłem. Sama je przyniosła, ale coś się zmieniło w kwiatach! Wyglądają, jak te, które składa się na trumnach. Nie, kwiaty nie winne, że z pod nich przeziera czarna blacha trumny. Pcha ją coś, żeby tego dotknąć, przekonać się, że to nieprawda. Wyciąga rękę i cofa. Cofa, usiłuje nie myśleć, odzywa się, mówi coś zanadto głośno, pyta o coś bez sensu. Blednie, oczy stają się niewidzące i szalone, niespokojne palce w białej rękawiczce wbrew jej woli przebierają wśród gałązek chryzantem. Marek struchlały patrzy na nią przerażonemi oczami. Z całych sił ugniata i zaciska w garści fatalne kartki. Zdradliwe kartki szeleszczą, potrzaskują, nie mieszczą się w dłoni. Ręka mu drży, lata, rozrzuca kwiaty. Biała rękawiczka dotyka jego ręki. Nie mówią nic ani jedno, ani drugie. Marek lada chwila nie wytrzyma, zawrzaśnie dzikim głosem. Czuje, niemal widzi, że coś staje między nimi — rozwiewa się i buduje się znowu jakby postać z pyłków, które wirują w białym promieniu słonecznym. Lada chwila Marek, przezwyciężony przez rękę w białej rękawiczce, poprostu poda, jej zmięte kartki. Masz, czytaj... Ostatnią resztką woli spojrzał na. nią bezsilnie. Pani Goślicka zerwała się. Krzesło, odepchnięte aż ku oknu, przewróciło się z trzaskiem. Zanim się opamiętał, już jej nie było.
Botwid przychodził chyłkiem, albowiem nie wolno mu już było wydalać się z właściwego pawilonu. Odnośnych sierżantów opłacał, a do Marka zakradał się po swojemu przez okno. Podejrzewał, że ciotka pracuje pokątnie nad zapakowaniem go na dobre do Tworek. Bo jeżeli Mytyszcza są jeszcze mocno niepewne, zato pewne są dawne botwidowskie depozyty w Banku Angielskim, ona zaś nic nie ma, a to, co skąd wyciągnie, starczy zaledwie na jakie takie życie. Graf Pieremietjew, przebywający tu na emigracji, jest jej złym duchem. Co prawda i własnego złego ducha ma ona w sobie co niemiara, ale graf jest genjalny jako szpicel, pośrednik i petersburski w wielkim stylu „pronyra“. Ta kanalja zabiega o obywatelstwo polskie „na peredyszkę“, a choć straszny to wróg bolszewików, do sufitu skakał z radości, kiedy byli pod Warszawą jako „prawosławne woinstwo“. To jest para! Grasuje to, gotowe na wszystko. Policja powinna uprzątać podobne typy, ale za dużo miałaby do roboty. Pełno takich w Warszawie. Trzebaby zapakować do kozy co najmniej co trzeci numer w Bristolu. Marek zapytał go wręcz, dlaczego on wówczas przed ośmiu laty... Botwid poprzestał na tem, że go przeprosił za skandal, jaki był urządził, zapominając, że on był gościem w jego domu. Grywali w szachy. Złazili się do pokoju Marka ozdrowieńcy, zbieranina, obijająca się z nudów po wszystkich budynkach szpitalnych. Zostawiali po sobie pełno dymu i odmęt opowiadań, losów, zamiarów, wyrzekań, kawałów, słów, każdy przynosił swoje. Z tych szczątków i okruchów, które same przez się nie miały żadnego znaczenia, gromadziła i układała się jakaś encyklopedja ludzka, ankieta o wojnie i o Polsce, wyraz młodego pokolenia, które niebawem, gdy zapadnie pokój, mnogotysięczną gromadą rozsypie się po Polsce. Który z nich żył? Kto z nich co umiał, lub wiedział? Dzieckiem zastała ich wojna i zaledwo który odrósł, zabierała ich brutalnie w trójcesarskie szeregi. Wymarzona przez wieszczów święta Wojna Narodów w zaraniu znieważała młodzieńczą duszę polską. Niezgłębiona jeszcze niewola zakuła ją w kajdany i w kajdanach wypchnęła na bój, na śmierć. Z dalekich tyłów, gdzie pozostali starzy i mądrzy, dochodził do nich czad orjentacji, beznadziejnych oczekiwań, sporów, bezsilnych, poniżających intryg, czyichś fałszywych obietnic. Umierali ponuro w bojowem, tępem zbydlęceniu lub z przekleństwem na ustach. Kto ich policzy, którzy padli za nic i o nic? Pod Ypres, nad Somme’ą, w wulkanie Verdun, w Dolomitach, nad Isonzo, w bagnach Mazurskich, pod Krakowem, pod Gorlicami, nad Rawką i Bzurą. W Karpatach, pod Przemyślem, nad Dniestrem i Strypą z obu walczących stron. Ich mogiły nad tysiącem rzek, pod tysiącem miast i het — het po nieogarnionych polach, gdzie tylko zmagały się narody, mordując się w ciągu czterech lat o swoje i o własne. Nie dostrzegał ich świat, a gdy ktoś wspomniał o nich z litości, świat walczący milczał i gardził. Nowa Polska, nie troszcząc się o poległych, natychmiast wprzęgła w swoją służbę weteranów i inwalidów epopei światowej. Nikomu nie dala opamiętać się ani wytchnąć. Poszli z radością na tę polską wojnę pospołu z nowym krzyżowym pochodem dzieci, — które uciekały od mamy, uciekały z ławy szkolnej. Dwa lata wojny zjednoczyły w szeregu wszystko, co w Polsce było młode i dzielne. Cała nadzieja i przyszłość narodu, Polska jutra jest jeszcze na froncie, ale gdy stanie zwycięski pokój...
Podchorąży Śniat wierzył niezłomnie, że natychmiast po wojnie zacznie się w Polsce inaczej. Niechno wrócą młodzi! Marek toczył z nim długie rozmowy, a raczej słuchał jego natchnionych przepowiedni, rozważań i wielkich planów na przyszłość. Było to nieprzejednane, niezłomne, wielomówne, naiwne, urocze. Łóżko jego było zawalone książkami, pismami. Czytał dniami i nocami. Pisał coś ołówkiem w grubych, ponumerowanych zeszytach. Złazili się do niego ze szpitala żołnierze, kaprale, sierżanci, obsiadali łóżko lub wystawali pod ścianami w skupionem milczeniu, zapatrzeni w podchorążego, który czasami im czytywał z książki, czasami perorował, czasami szeptał coś, otoczony zwartem kołem pasiastych kitlów. Każdy z przybyszów nosił w bladej wymizerowanej twarzy szpitalnej jakoweś nieuchwytne piętno... Wyglądali na wtajemniczonych. Marka potrosze uważali za swojego („oficer, ale, bądź co bądź, legjonowy“); zato, gdy przychodzili zkolei jego goście, zwłaszcza gdy zjawiało się coś powyżej kapitana, szare bractwo milkło i niebawem wytaczało się precz.
Marek najbardziej zazdrościł Śniatowi jego wiary i chęci. Sam przebywał jeszcze jakby w pustce. Jego przyszłość ledwo się zapowiadała. Mało o niej wiedział. Leniwie poglądał sobie wstecz, w lata minione. Ileż niespodzianek i przygód, iluż ludzi przelotnych i ten kawał świata, przez który go przegnał los, tocząc nim po ziemi, jak wiatr. Zdawałoby się — tyle tego! Ale w nim samym, w jego istotnej głębi i te lata i te sprawy nie stanowiły jeszcze nic. Wszystko było zaledwie wstępem do czegoś prawdziwego. Kiedyż się ono nareszcie rozpocznie? Jeżeli całe życie ma tak upłynąć, to przecież nie będzie to żadne życie. Może miljony ludzi tak właśnie istnieją, ale on nie nie chce tak. Tylko jak?
Z polotem, z ochotą, z odwagą! Z jasną wiedzą o sobie. Z namiętnem ukochaniem życia, jego bogactw i tajemnic. Jakże pięknie pędzić można młody żywot w wielkiej epoce dziejowej i w tej niepodległej Polsce! Zapewne tak się stanie, lada dzień coś się w nim ocknie i zacznie się jego czas. Wówczas okaże się, że potrzebne było wszystko, co z nim było. Oznajmi się w nim i przypomni się z dawności każda rzecz. Albowiem każda wrosła weń i gdzieś w nim tkwi — jeno on sam nie ma o tem jeszcze żadnej wieści. I przez to jedynie wydaje się tak ubogi i bezradny wobec jutra. Ale niechno ono przyjdzie.
— Śniat, co wy tam czytacie?
— To nic, obkuwam się do matury, ale ja czytam wszystko. Muszę zjeść wszystkie najważniejsze książki, jakie tylko są. Czytam, czytam i już doskonale wiem, że nic nie umiem. Z przerażeniem i z radością patrzę na ten stos uczoności, który muszę przebrnąć i przetrawić. Olbrzymi wał dzieli mnie od mojego dnia, od mojego początku, ale wiem, że przedostanę się. Nie stracę dnia ani godziny.
— Powiedzcież mi raz wyraźnie, o co wam idzie?
— Nie, poruczniku, o tem ani słowa! Jeżeli nie zdechnę przed czasem, jeżeli wytrwam, jeżeli zwyciężę, dowiecie się i wy, bo wszyscy w Polsce będą wiedzieć.
— No, no... Zatem zaczekam. W każdym razie niech wam Bóg dopomaga.
— Bóg zapłać, poruczniku!
Marek nie mógł sobie poradzić z opanowaniem w sobie świętej pamięci przyjaciela. Pani Goślicka zjawiła się znienacka i zrujnowała w jego sercu najdroższe mauzoleum, wmurowane tam na wieczne czasy. Wkradła się w jego wyłączność, pogwałciła jego tajemność. Skarb wspomnienia został naruszony. Wdowa nastręczała się myślom, przemykała się w snach — Przeszkadzało mu, że ona wogóle istniała. Na szczęście zapodziała się gdzieś bez śladu, ale cóż z tego, jeżeli czepiała się teraz każdej jego myśli o zmarłym, nie dając zapomnieć o sobie. Jakby wiedziona zazdrością o męża, nigdy nie chciała zostawić ich ze sobą sam na sam w ich tajemnem, mistycznem porozumieniu poprzez grób. Jego szalony list nabierał teraz osobliwego znaczenia, zatracała się powaga i żałoba świętości przez dręczące rozmyślanie, w którem wszystko się wikłało. Niemałą rolę odgrywał w tem dolegliwy wyrzut za kłamstwo, jakiego się byt dopuścił. Niemało znaczył i codzienny jego strach, że oto otworzą się drzwi i ukaże się ona ze swojemi skośnemi oczami, opętująca i zdradliwie podstępna w wykradaniu mu prawdy. Ich niema walka o list zmarłego wydawała mu się już teraz gorączkowym koszmarem, gdzie nic nie działo się naprawdę. Jej władza wyczuwania budziła strach. Na samą myśl o tem mąciło mu się w głowie. Mącił się i rytm serca i oddechu, ogarniała duszność i omroczenie. Myśli kamieniały i długo stały w miejscu nieruchomo dręczące. I za trzecim nawrotem pogrążył się w znajomej mgle. Gruby doktór uznał stan za bardzo zły. Goście byli surowo zakazani, a klijenci Śniata nie śmieli się pokazać. Ale zjawił się gość, nad którym sam pan major nie miał władzy. Niespodzianie, jak grom z jasnego nieba, bez telefonu, bez żadnego uprzedzenia, bez możności specjalnego doszorowania podłóg, zmiany bielizny oraz innych upiększeń powszedniego oblicza szpitala zajechały szare samochody i korytarze zatętniły od popłochu szpitalników, od niemożliwych już do wykonania rozkazów, od stłumionych wymyślań. Jak przez sen Marek ujrzał postać znajomą i jedyną. Stanęła w drzwiach, patrząc bystro i surowo. Pokoik zapełnił się szczelnie. Sam komendant szpitala, nieznajomi oficerowie, ciżba lekarzy w białych roboczych fartuchach, wszystko wypłoszone, wytrzeszczone... Spojrzał ku górze w twarz, która się pochyliła ku niemu, i utonął w niej cały. Posępna i skupiona zawisła nad nim, jak niespodziana zjawa dalekiego mytu. I rozwarło się, zadrgało serce w żołnierskiej przestrzelonej piersi. Mgła spadła na oczy i przesłoniła wizję.
Gdy się ocknął, siostra Rena siedziała przy nim ze spokojnym swoim, dobrym uśmiechem. Coś sobie przypominał, chwytał coś i gubił. Niedowierzał, pytał oczami. Aż siostra wzięła jego wychudłą, bezwładną rękę i położyła mu ją na piersi. Poczuł coś pod palcami — spojrzał. Pobladł. Na błękitno-czarnej wstążeczce krzyż Virtuti Militari.