<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Przywarł do tego domu, wszczepił się weń całą istotą i trwał bez żadnej troski, bez żadnej myśli. Przygarnęła go urocza prostota. Jej cisza, codzienny tryb, pełen przesłodkiej serdecznej nudy, zwyczajność i niemal chłopska przyziemność domowych spraw, prac i rozmów, niezbita pewność, że jutro, pojutrze jest zgóry zapewnione i wiadome — wszystko to wchłaniał pożądliwie, zgłodniały spokoju, zdręczony epopeją swoich przygód, które teraz zdaleka wydawały się mu jakieś sztuczne, zmyślone i nadwyiaz przesadzone w swojej niezbitej jednak prawdzie. Wspomnienia odpędzał, nagabywany odpowiadał półgębkiem, pomijając zawsze to, co było naprawdę ciekawe i niesłychane. Potrosze bał się sam zbliżyć do tego i odświeżyć w sobie pewność, że to naprawdę było, potrosze obawiał się, że gdy opowie jedno, drugie — nikt mu nie uwierzy, nawet ci najbliżsi. Raz jedyny porwała go żądza wyjawienia całej prawdy. Był to paroksyzm przemocy jakiegoś natchnienia. Wpadł w nieposkromione gadulstwo. Perorował, unosił się, rzucał obrazy, wypychał na scenę odmęt ludzi, spowiadał się ze swoich chwil najokropniejszych. Trwało to parę godzin. Gdy matka, nie mogąc się już opamiętać, wybuchła płaczem i rzuciła się nań, by go bronić przed tem, co było, urwał i przestał. Był niezmiernie zawstydzony. Nurtowało w nim przykre podejrzenie, że pomimowoli zapędził się w natchnieniu i niejedno dołgał — poprostu dla wykończenia prawdy wydarzeń, która zazwyczaj bywa dziwnie niezgrabną w gołych faktach swoich i zupełnie nie zważa na to, jak w istocie być powinno. Zresztą zapewne i to było przywidzeniem. Jego stosunek do przeszłości był neurasteniczny. Niecierpiał tamtych trzech swoich lat. Chciał gruntownie zapomnieć i oderwać się od dawnego siebie, ażeby się nareszcie zaczęło coś nowego. Wbrew nadziejom nie zapowiadało się nic podobnego. Powrót do domu, Polska nie sprawiły w nim przewrotu. Widma i strachy przeszłości zostały poza nim, nie dolegały, nie budziły go po nocach poczwarnem, drączącem wątpieniem o sobie, o tem, co jest, co było, a czego nie było zupełnie. Widział, że cokolwiek kiedyś było — teraz przebywa we własnej osobie w domu rodzicielskim, w tych samych, niezaprzeczonych, pradawnych Jordanowicach. I w tem już była naprawa i pociecha. Zagrzebał się tedy w domu i czekał na lepsze czasy. Nadejdzie jakiś dzień i godzina, zapewne z wiosną, gdy ocknie się w nim wola i chęć, a przyszłe życie uśmiechnie się zdaleka przez mgłę i kurzawę nieznanych wydarzeń. Nic nie robił, wypoczywał. Najlepiej mu było u siebie w oficynce, w bielonej izbie, ozdobionej łowickiemi szmatkami i oleodrukami, które pamiętał od maleńkiego dziecka. Całemi dniami przesiadywał w fotelu pod oknem i czytał zawzięcie jedną po drugiej powieści Kaczkowskiego z bibljoteki domowej, pełnej starzyzny. Potem przewalił cały rocznik „Bibljoteki Warszawskiej“ z przed powstania. I jeszcze coś w podobnym rodzaju. W izbie było szaro od dymu z papierosów. Od pieca buchało gorąco, odzywał się miły świerszczyk. Za oknem w sadzie jabłonki rozpościerały nagie gałęzie, poznaczone śniegiem. Cisza. Nic się nie dzieje. Wszystko czeka sennie i cierpliwie. Stary, tandetny zegar wiszący na ścianie tykotał zająkliwie; — Masz czas! Masz czas! — Marek pogrążał się w słodkiej nicości. Stare książki pozwalały mu z całą dobrocią czytać między wierszami własne myśli. Snuły się nienatarczywe i ciche ale nie ustawały nigdy. Gromadziły się i zbierały jak rosnące wody, usiłując przelać się przez tamę nie znanego dnia, by poznać przyszłość, która czeka i bę dzie. Na teraz nie miał żadnych zamiarów, nie ukła dał życia. Jeszcze nic o sobie nie wiedział. Marzył zawrotnie, niepoczytalnie. Było to mimowolne, ot tak na niby i do niczego oczywiście niepodobne. Ale już inaczej jak za czasów dziecinnych, kiedy to samopas, lub z małym Ignackiem... Nie snuł rojeń o niemożliwej wielkości, o swoich losach górnych, o sławie.
Nie odkrywał nowych gwiazd, nie sprawiał przewrotów wiekopomnemi wynalazkami, nie pisał szczytnych poematów, które prowadziły naród ku wyzwoleniu. To były dzieciństwa. Teraz szukał siebie. Tworzył fikcyjne życiorysy własne w niezliczonych odmianach, przymierzał siebie do ludzi znajomych, nieznajomych i zmyślonych. Ale nigdy nie mógł odnaleźć siebie w tym chaosie usiłowań i przypadków szczęśliwych lub fatalnych, w powodzi wpływów namiętności, błędów, prac, powołań, zamiarów, walk, zwycięstw, klęsk, uporów i wyrzeczeń, cnót i szalbierstw — które nazywają się życiem człowieka. Tkwiła w nim jakowaś nieudana osobliwość, z którą nie miał się gdzie podziać na świecie. Wyższość? Niższość? Chyba nic podobnego. Poprostu był niezdolny do naśladowania innych, czyli niestety wszystkich. Żądza i ciekawość życia rozpierały go potężnie, nurtując w tajemnem, ciemnem wnętrzu, ale nie dobywały się na jaw w świadomości; raził je pospolity dzień ludzkiego bytowania, w którem wszystko, czegoby się tylko zapragnęło, było wręcz niemożliwe lub niezmiernie trudne. Już on pięknie dziękuje za rozkosze miłości, za rozgłos wielkiej karjery, za dostojeństwo tak zwanego uczciwego życia, za spokój wypełnionych obowiązków, za błogosławieństwo wzorowego pożycia rodzinnego i tak dalej. Ażeby wkońcu, po nieodzownie najdłuższem życiu wymówiono i nad nim w nagrodę sakramentalne: — Jako obywatel i jako człowiek... — No — nie. Odrzucał bezwzględnie wizerunki poczciwego żywota. Otrząsał się ze wstrętu na samą myśl, że pomimo wszystko i jemu zagraża podobna chluba i aż taka nuda. W chwilach zwątpienia mówił sobie — jestem wykolejony i to miało być jego obroną. Uspokajał go zegar ze złoconą ręką: — Masz czas! Masz czas! — Ale śniegi oddawna znikły doszczętu, przechodziły ciepłe, mocne wiatry, Kuba narządzał pługi, Janka już przyjechała z uniwersytetu na święta... Czyż miał dalej siedzieć w zamknięciu? Któż to go skazał na czytanie aż do końca „Historji Konsulatu i Cesarstwa“ pana Thiersa, oficjalnej, nudnej elukubracji w straszliwym polskim przekładzie i w jedenastu olbrzymich tomach? Coś się w nim buntowało. Najgorzej, że nikt nad nim nie czuwał, nikt mu niczego nie radził, ani nie odradzał, ogromny świat stał przed nim otworem, spokojny i obojętny. Chwilami coś w sobie wyśmiewał zjadliwie. Jest się też z czem nosić? Wypadało bowiem na to, że czeka na przybycie jakowejś uroczystej delegacji, która go zaprosi uniżenie na gody życia. Jest człowiekiem wyjątkowym, męczennikiem i bohaterem. W tak młodym wieku dźwiga na sobie wiekopomne zasługi. Jest pełen myśli, które nie zdarzały się jeszcze nikomu. Niesie w sobie bogactwo nieopisane. Wielka osobliwość epoki, Marek Świda. Jedyny na całą Polskę, który własną osobą bawił na wyspie Celebes.
Janka przywiozła z Warszawy odmęt alarmujących wiadomości. Stan jest groźny! Żadnej myśli przewodniej. Przyzwoici ludzie toną wśród kołtunerji i paskarstwa, które rządzą wszystkiem. Co za brudy! Intrygi! Skandale! Wszystko zdemoralizowane do gruntu, nawet młodzież. Wszystko co lepsze na froncie, ale front sobie, kraj sobie. Czy w Warszawie domyśla się ktokolwiek, że Polska prowadzi ciężką wojnę z potężnym wrogiem? Teatry, bale, kabarety, orgje. Co tam orgje... Gorzej, że ludzie powołani, posłowie, dyplomaci, kierownicy... Westchnął Kuba; — Ach, ty warszawska katarynko!
Janka zamknęła się z bratem na tajemną rozmowę. Oznajmiła mu o sprawach poufnych i ukrytych. Zdradziła przed nim niedozwolone sekrety jedynie dlatego, że po pierwsze jest on z Pierwszej Brygady, a następnie, on musi, musi koniecznie i to niezwłocznie (zaraz po świętach) jechać do Warszawy i „stanąć do roboty“. Póki czas, trzeba ratować Polskę, reszty dowie się na miejscu. Marek niczego nie obiecywał, ale już postanowił sobie ruszyć z Jordanowie. Nie zamierzał stawać do żadnej roboty. W Warszawie może trochę posiedzieć, owszem, a potem — w świat.
Świat był jeno pojęciem i marzeniem. Było to nieuchwytne, niby nigdzie. To było „tam“. Kraina odwiecznej tąsknoty! Tam, gdzie rozpęknie skorupa duszy i z tajemnego ziarna wystrzeli kwiat życia. Wszystkie myśli, wizje, pożądania tam się wypełnią. Bo niedość się urodzić — trzeba ożyć. Niedość jest żyć — trzeba wiedzieć, poco. Co i kto to sprawi? Niewiadomo. Stać się to może dopiero „gdzieś“ — we świecie. Daleko? Blisko? Jeżeli tam nie trafi, rozminie się sam ze sobą. Cóż począć? Opętało go przywidzenie i uparło się. To była jego wiara.
W Paryżu bawił tylko kilka dni w przejeździć. Był skołatany, mało przytomny i śmiertelnie stęskniony za krajem. Pobieżnie, w roztargnieniu chodził po mieście, ale w obliczu ulic, gmachów, tłumu, wszędzie i nigdzie postrzegał coś uroczego. Owiało go tchnienie czaru. Było to jak gdyby zapamiętane, już kiedyś widziane, jak wyśnione. Poznał to jakoś niewiadomo po czem i jak. Zdawało mu się, że ów urok nosił od małego dziecka w przeczuciu i w pragnieniu. Ktoś go natchnął, zaklął. Ktoś mu wywróżył dziwne miasto, Nie przygnębiło go ono wspaniałością i ogromem, nie odtrącało obcością. Nieopisany był jego wdzięk. Co chwila, co krok wykwitał skądś i witał Marka nieodgadniony uśmiech porozumienia. Skądże mu to było znajome? Bez przyczyny i powodu ogarniało go wzruszenie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czuł się dobrze. Coś go wabiło nieśmiałym szeptem, ledwo dosłyszalnie, serdecznie. Kryło się tu coś rodzonego i najbliższego jego istocie. Znikało, pojawiało się w świadomości na jedno mgnienie oka, zwodziło, łudziło i, nie dając się uchwycić, ginęło. Przemykało chyłkiem poza dostrzeżeniem, swawolne, zwinne, igrało gdzieś jakby poza nim, jakby w najwnętrzniejszej jego głębinie. Było powiewne, zmiennokształtne, jak obłok na modrem niebie. Dręczyło rozkoszą, wciąż zrywaną, wciąż wznawianą pieszczotą. Odgadywał, że to właśnie radość powrotu drgała w nim na progu ziemi ojczystej. Ale gdy przybył do domu, gdy zaczął myśleć i rozważać, czytając w oficynce stare szpargały, spostrzegł, że w tamtych dniach paryskich przeszły przez jego duszę momenty najbardziej własne, jedyne. Ścigał je wspomnieniem i uroił sobie, że tam już prawie wiedział o sobie to, za czem napróżno gonił teraz. Napróżno się rozglądał po Polsce. W marzeniu uparcie powracał ku dziwnym chwilom paryskim, pożądał ich, tęsknił i wkońcu uwierzył, zaufał im niezbicie.
Niezbicie — dla wielu przyczyn i jasnych i nieznanych. Wreszcie i ona, przecież ona miała tam być!
Ona pogrążała się w zapomnieniu i nie istniała całemi tygodniami. Znienacka, bez powodu wynurzała się i rozjaśniała mu świat, jak wspaniałe słońce. Bez niej błąkał się poomacku, z nią wszystko wiedział. Osobliwa postać z okrętu „Cambodja“, nie przyznająca się do żadnej narodowości, obywatelka kuli ziemskiej, miss Helga Mc. Farlane. Wsiadła w Colombo i dziwnie wnet się zbliżyli, bez żadnych wstępów, namysłów i konwenansów, poprostu jakby się byli kiedyś zgubili i odnaleźli się wreszcie po długich marzeniach i tęsknotach. Wyjaśniło się niebawem, że oboje nawzajem się poznali po czemś szczególnem, jak gdyby ich własnem. Niepodobna było tego umotywować, jak wielu spraw, które się stają między ludźmi. Z chwilą, gdy ją zobaczył, porwał się, jak z letargu. Wydarł się z grząskich lat swoich przygód, tułactwa i nędzy i wyskoczył z przeszłości na brzeg nowego życia. Ona była pierwszem, co ujrzał żywemi oczami. Wsparta o parapet, przesyłała pozdrowienia znajomym, którzy ją odprowadzali. Rude włosy miotały się na wietrze i co chwila osłaniały jej twarz. Krążył wokoło niej, wzbijał się nad nią, zakrywał ją i odsłaniał muślinowy woal. Wiatr szarpał jej lekką suknię. Jej spojrzenia, jej usta, ruchy pełne były niepokoju. Odrazu poznał w niej dawne marzenie, zjawę ze snu, powtórzenie i dalszy ciąg czegoś zapomnianego, co miało gdzieś swój początek i długie, nadzwyczajne jakieś dzieje. Ruda panna przypadkiem spojrzała nań i odezwała się z jakiemś pytaniem — o kierunek wiatru, czy o barometr. Marek rozpromieniał i struchlał, ale nic nie odpowiedział, gdyż nie rozumiał po angielsku. Panna uśmiechnęła się i spróbowała po hiszpańsku. Po holendersku. Po niemiecku. Wreszcie utrafiła. Zaczęła się rozmowa po francusku. O byle czem. Ale wnet zapytała z hamowaną ciekawością i z ukrytem zawstydzeniem.
— Dawno pan był w Ottawie?
— Nigdy tam nie byłem.
— Przepraszam, chciałam powiedzieć — w Manili?
— Ach, nie...
— Co ja znowu! To było napewno w Buffalo, w domu państwa Jaerneploog? Przelotne spotkanie, ale ja zawsze zapamiętam twarz widzianą. Zresztą tylu mam znajomych po świecie — tysiące!
— I ja panią znam, ale z pewnością nie od tych państwa z Buffalo. Przysiągłbym, że znam, ale znikąd; najprędzej przyśniła mi się pani.
— Zabawne i możliwe. A kto pan jest?
— Świda, Polak.
— To ciekawe! Nigdy w życiu nie mówiłam z Polakiem. Varsovie — Cosusco — Quo Vadis...
Tak się zaczęło. Rozmawiali całemi dniami. Na okręcie byli jak sami, nikt im nie przeszkadzał. Płynął z nią, nie wiedząc o świecie bożym, zapomniawszy zeszczętem, gdzie jest, skąd się to wzięło i co będzie dalej. Porwała go w niej potęga przestrzeni świata, szalona bez celu fantazja, urok nieznanego zjawiska. I kusząca uroda i jakowaś niepokojąca męskość tej panny, hasającej po morzach i lądach, jej samowola i wyzywająca śmiałość, wobec których uginał się spłoniony i truchlejący. Zaczarowany był ten okręt, ocean i on sam. Ale dopiero na morzu Czerwonem, gdy upał zaczął dusić pierś i trwożyć serce, gdy rozpalony mózg przestał dzielić sen od prawdy, pewnej nocy zerwał się nagle. Przez otwarty iluminator tchnął duszny zapach morza, woda paliła się odmętem tęczowych ogni i widmowych połysków. Jarzyły się roje ogromnych nieznanych i bliskich gwiazd, a między niemi przebłyskał i gasł, rodził się i zamierał, jak dalekie wołanie, zagadkowy uśmiech miss Helgi. Poszedł białym, dusznym korytarzem, lśniącym od lampek. Bez namysłu ujął za klamką, drzwi od kajuty były otwarte.
— Kto tam?
— To ja!
Nie do wiary jakoś szybko, niepostrzeżenie zawinęli do portu w Marsylji. Marek z osobliwą miną, jak obudzony ze snu, patrzył na ten brzeg. Ogarnęło go ciężkie strapienie. Miss Mc. Farlane śmiała się.
— Pan sądził, że tak będzie bez końca?
— Tak... — odparł szczerze.
— A więc niech pan tymczasem wraca do swoich, powitać odrodzoną ojczyznę — na resztę zimy. A na wiosnę, jeśli tak bardzo pan chce... Jeżeli pan jeszcze będzie chciał, to na wiosnę możemy się spotkać gdzieś na świecie. Możemy się odrazu umówić. Na Boże Narodzenie jadę z Quebec do St. Louis — do ojca. Potem razem z gronem przyjaciół jedziemy na sezon na Sandwich, pan wie, gdzie to? Stamtąd już wprost do Europy. Powiedzmy, pierwszego maja, Paryż — Hotel Ritz — zgoda?
W Warszawie zapadł w stan radosnego upojenia. Przez kilka dni był niepoczytalnie szczęśliwy, olśniony, opętany. Byle co wtrącało go w ekstazę. Na każdym kroku czyhała na niego zasadzka nieprzypuszczalnych dziwów. Wszystko było fantastyczne. Wydzierało się to zeń w okrzykach zdumienia, w patetycznych gestach, we łzach i w uniesieniach zachwytu, w nieposkromionej gadaninie, którą napastował znajomych, a w mocniejszej jakiejś chwili nawet przechodniów na ulicy. Ci brali go za warjata, a znajomi wzruszali ramionami, słuchali cierpliwie i nie przeczyli, żałując, że ciężkie przejścia tak dalece zrujnowały nerwy młodego człowieka. Doprawdy, było to niepokojące. Ciotki, u których zamieszkał, łamały nad nim ręce i podstępnie zaprosiły zaufanego lekarza od lżejszych bzików. Janka nie śmiała pisnąć, gdyż za pierwsze trzeźwiejsze i rozsądne słowo została sponiewierana i zakrzyczana. Zaprawdę, spadł z księżyca! Plątał się po Warszawie, jak cudownie uleczony ślepiec od urodzenia, który nagle ujrzał świat. Znał go z opowiadań, z tysiąca wiadomości, teoretycznie wiedział o wszystkiem, ale teraz przejrzał i oto sprawdza własnemi oczami... Przy tem sprawdzaniu Polska przerastała wszelkie wyobrażenie. Przedewszystkiem była i snąć trzeba było wyjątkowego jakiegoś momentu objawienia, ażeby w to nareszcie uwierzyć. Bywają zjawiska wyjątkowej mocy, których niepodobna ująć i ogarnąć poprostu i odrazu. Otaczają człowieka, ocierają się o niego, są mu niby znajome, aż nagle wybuchają w świadomości jako rewelacja cudu i mózg wchłania je w paroksyzmie bólu, trwogi i szczęścia bez granic. Więc Marek wpatrywał się z nabożeństwem w orła państwowego, przybitego nad komisarjatem policji, czytał z lubością od deski do deski przeróżne obwieszczenia rządowe, latał wraz z ulicznikami za pierwszym lepszym i nawet za każdym napotkanym oddziałem piechoty. Na galerji sejmowej leżał na plecach gapiów z pierwszych rzędów i nic nie widział, chwytając jeno echo suwerennego gwaru i słuchając bicia własnego serca, które rosło i dolegało mu w piersi. Na czyjąś, może najsłuszniejszą, uwagę krytyczną tudzież lewicową odpowiedział odruchowo brutalnie, wszczął burdę, za którą wyproszono go na zewnątrz. Stawał na ulicy jak wkopany i z najgłupszym uśmiechem wniebowzięcia szeptał coś do siebie, lub zwracał się do Bogu ducha winnego przechodnia, który rzucał nań dziwne spojrzenie i uciekał. Wzruszały go polskie szyldy, polskie znaczki pocztowe, nawet ubożuchne polskie banknoty. Gdy spotkał policjanta, prowadzącego dwóch nędznych aresztantów, podziwiał ten obraz w skupieniu. Ci złodzieje są też obywatelami Niepodległej Rzeczypospolitej. Nie wątpił, że tym wolnym obywatelom podlejszego gatunku jest znacznie milej siedzieć na polskim Pawiaku, niż na dawniejszym. Wreszcie uspokoił się. Zaczął czytywać gazety, przyglądał się sprawom i ludziom. W tym celu chodził do przedniejszych kawiarni. Tam najłacniej mógł spotkać kogoś z kolegów krakowskich lub pułkowych. Pewnego dnia zauważył czarnego pana o surowej, wygolonej twarzy Rzymianina, który wpatrywał się weń natarczywie. Był to Włoch, Rumun, może nawet Hiszpan. Marek z rozkoszą napawał się zagranicznymi gośćmi, od których w tych czasach roiło się w Warszawie i którymi nabity był „Bristol“. Podziwiał uniformy khaki niezliczonych misyj wojskowych i chciwie przyglądał się bohaterom zachodniego frontu, pogromcom Niemiec, tym, co ocaleli ze straszliwych rzezi pod Verdun, Ypres, nad Somme’ą i byli najmężniejsi z mężnych, sądząc po odznakach bojowych, które okrywały ich bohaterskie torsy. Z czarnookim Rzymianinem wymienił kilka wymownych spojrzeń, w których była gościnność, przyjaźń, podziw i wreszcie wdzięczność, przy zaznaczeniu całkowitej dumy narodowej. Wreszcie Rzymianin uśmiechnął się, wstał i przemówił:
— No, teraz już wiem. Jak się masz, Marek? Kopę lat?
— Nusym, więc to ty?
— No cóż? Ja.
— Nie poznałbym cię.
— Bardzo słusznie, dużo się we mnie zmieniło. W każdym razie już nigdy Nusym jeno Marjan.
— Niech ci będzie Marjan, jeżeli tak wolisz.
— Wolę, muszę tak woleć. Oto mój bilet wizytowy.
Marek czytał: Marjan Plechyński, dyrektor Banku Eximport.
— To dopiero! Powinszować! A cóż z medycyną?
— Do djabła! Uważasz, koniecznie chciałem stać się szczerym Polakiem i to naprawdę. W tym celu musiałem zacząć robić pieniądze, żeby się wkupić do narodu. Rozumiesz, że nie można inaczej, zważywszy dzisiejsze prądy, odwieczne zresztą. A ty?
— Ja dopierom co wrócił.
— Skąd?
— Z niewoli, z Rosji, przez Sybir, Chiny, przez wyspę Celebes, Marsylję i t. d.
— Matko boska! Ubolewam i winszuję. Nic o tobie nie wiedziałem. Więc nie byłeś w rosyjskiem wojsku? A w jakiem?
— W legjonach.
— Naturalnie, powinieneś był się tam znaleźć. Choćbyś nie chciał. Taki był twój typ.
— Wiele rzeczy najważniejszych staje się trafem. Tak było ze mną.
— Niema trafów. Gdybyś nie był zechciał...
— Bo ja wiem, czym chciał? — tak wypadło.
— Gadasz ze skromności.
— A tyś już naprawdę się dorobił? Grubo?
— Grubieję. To samo idzie z dnia na dzień, byle zacząć. Wszedłem w wysokie stosunki polskie, ale mojemi miljonami nie mogę przebłagać ojca ani matki. Są w biedzie po dawnemu, w sklepiku w mieście Radzyniu, ale ode mnie, przechrzty, ani złamanej marki polskiej! Wyklęty jestem. Ghetto trzeba zabić, ale na to muszą wymrzeć co najmniej dwa pokolenia żydowskie i tyleż polskich. Potem będzie dobrze. Polska z nami nie zginie.
— A co też robi nasz Darasz? Oczywiście w wojsku, jeśli go gdzie nie zatłukli?
— Tłukli go, był ranny. Jest już pułkownikiem.
— Patrzajcie! A Majorkiewicz?
— Wyrabia się w polityce, przystał do „Piasta“. Tymczasem coś tam organizuje, redaguje i wiecuje, a w swoim czasie napewno będzie posłem.
— A Leparski?
— Ten poszedł drogą szlachetną. Zaplątał się w obronę Lwowa i oberwało mu obie ręce. Wydał już tomik poezyj, owszem, bardzo chwalą, ale ja do tego nie mam smaku. Bardzo pogodne, urocze i arcypolskie, radośnie niepodległościowe i, wyobraź sobie, ani słowa o żadnych bitwach, ani o tych oberwanych rękach.
— Słuchaj no, Nusym, a cóż na to wszystko nasz Anglik, kniaź Botwid?
— Lord-Kretyn? Sam bym był ciekawy, alem nic nie słyszał. Ten równie dobrze może grać w tennisa z prawdziwemi lordziętami w Anglji, jak być bolszewickim komisarzem, lub wysokim urzędnikiem przy generalnym komisarzu Ziem Wschodnich i pilnować swoich magnackich włości, położonych w mocno niepewnej strefie. Nie wiem, może sobie za drugim razem naprawdę w łeb strzelił i już. To był typ. I cóż ty masz za zamiary, szlachetny Marku?
— Nie mam żadnych. Narazie jadę do Paryża.
— A tam co?
— Nic. Posiedzę sobie z jaki rok.
— To ja ci powiem: jedź i zacznij pisać pamiętnik swoich przygód. Będziesz literatem! Oddawna wiedziałem, że na tem skończysz. Ty już piszesz, przyznaj się.
— Poco mam pisać? Śmieszne.
— Jak sobie chcesz, ale minąłbyś się z powołaniem... Ja obserwuję wszystkich naszych chłopaków. Ty byłeś zawsze fantasta, samotnik, a do tego leń pierwszej klasy — naczelna kwalifikacja na artystę. Jakąż ty miałeś pogardę dla pracy i dla tego żydka, Nusyma Skurnika, który zawsze wszystko wykuł i miał wszystko na czas rozwiązane, napisane, wypisane i przepisane.
Rozmawiali. Nusym co chwila wymieniał ukłony. Witał się z dostojnymi sarmackimi panami, z żydami, z wojskowymi i z jakiemiś typami łajdackiemi w szykownych ubraniach. Nagle Marek aż skoczył.
— Co ten tu robi? Przecież to carski pułkownik Chapownicki?!
— Tak, to generał Chapownicki. Powinien się nazywać Łapownicki. Intendentura. Ty go znasz?
— Czy go znam... Boże miłosierny! Obóz jeńców w Darnicy! Przecież to ten sam! Moskal, Moskal zabity i drań, siepacz, na nas, legjonistów, najgorszy pies!... Więc to tak? I nikt o tem nie wie? Polski generał! Już ja się postaram!..
— Nie staraj się, Marku, daj spokój. Teraz wojna. Po wojnie armja polska wyżyga ze siebie odmęt kału i będzie zdrowa jak koń. Ale narazie i tacy są potrzebni. Skądże weźmiesz fachowców? Ten naprzykład pracuje dzielnie, choć drogo nas kosztuje. To wielki złodziej, wyszkolony w wojnie światowej. W każdym razie choć trzydzieści, a może pięćdziesiąt procent odliczymy na bok — żołnierz w polu otrzyma połowę tego, co mu się należy. W naszych stosunkach to się kalkuluje wcale nienajgorzej. Jego poprzednikiem był człowiek idealnie uczciwy, więc naokoło niego wszyscy kradli i spekulowali, a do żołnierza nie dochodziło już nic. Z obu miałem do czynienia, więc wiem. Mój bank finansuje dostawy dla wojska. Uspokój się. Co tam nasze złodziejstwa... Nasi zagraniczni dostawcy, to dopiero artyści! Nieprędko im dorównamy, przy wszystkich dobrych chęciach. Jedno mnie zastanawia, drogi Marku. Że też ty, taki męczennik, idealista... Pozwól, że powiem — poco ci tak pilno do Paryża? Uciekasz z Polski? Nawet się nią nie nacieszysz? Już ci obrzydła? Za dużo Chapownickich? Nakładli ci w uszy straszliwości, od których włosy na głowie... Daj spokój, można wytrzymać.
— Od niczego nie uciekam. Nienawidzę idealistów, którzy jeszcze teraz lamentują nad Polską. Jest, jaką jest. Jadę do Paryża, bo poprostu robię, co chcę. Muszę trochę postudjować, bo nic nie umiem.
Nusym roześmiał się.
— Nic z tego nie będzie. Gdzie tam tobie, drogi Marku! Obkuwanie zostaw innym, zresztą bez niczyjej namowy, z własnego natchnienia uczyniłeś to dawno, jeszcze małym chłopcem. Patrzaj wokoło z mądrym uśmiechem. Zażyj zabawy. Puszczaj się. Bierz wszystko przez ciekawość, pogodnie, na wesoło. Dla innych książki, a dla ciebie akademja świeżego powietrza. Nie myśl o niczem. Ciesz się Polską zdaleka. Już my za ciebie będziemy się trapić. Oto masz program. Usłuchaj kolegi! Tą metodą wejdziesz na swoją drogę, sam nie wiedząc nawet, kiedy — a jeszcze w Paryżu!
— Znasz Paryż?
— Bywam tam co trzy tygodnie.
— Ach, wy spekulanci. Do Paryża jeździ na swoje szachrajstwa. Do takiego Paryża...
— Wspaniałe miasto! Gdybym się nie kierował na Polaka, osiadłbym tam na stałe dla samej rozkoszy oddychania tamtejszem powietrzem. A bez naszego szachrajstwa Polska nie mogłaby prowadzić wojny, pomimo znanego bohaterstwa swoich żołnierzy. Marku, więcej szacunku dla naszej kanalji. Inaczej nigdy nie zrozumiesz Polski. Cnoty są bardzo potrzebne, zawsze ich za mało i któż bardziej, niż ja... Ale cnota to miód. To jest smar. Kanalja w życiu to osie, tryby. Zdrowy, pierwotny egoizm, energja bezwzględna, dzikie żerowanie, są to instynkty bezwiednie twórcze i najpotężniejsze, bez których życie społeczne nie mogłoby istnieć. Tak jest wszędzie, również w naszym kochanym Paryżu, nie wiem, dlaczego u nas ma być inaczej? Dlatego, że pisali trzej wieszcze, Towiański, Cieszkowski i tylu szlachetnych? Przepraszam cię, Marku, bo oto łotr z za oceanu, na którego czekałem. Codzień tu jestem w południe.
Marek patrzał przez okno. Przed Bristolem gromada samochodów z obcemi odznakami. Dyplomacja! W rzece przechodniów odgadywał co chwila postacie znamienne, dźwigające na sobie losy narodu. Przemykali się młodzi szykowcy, ludzie wynędzniali, świetni oficerowie, piękne panie, ubrane podkasaną modą, ludzie zatroskani, spieszący się i wałęsające się próżniaki. Roiło się to, wymijało, prześcigało, skupiało i rozpraszało; w zwykłym codziennym tłumie ulicznym Marek dostrzegał zmącony, zagadkowy nurt polskich przeznaczeń. Łudził się, że coś w tem chwyta, że coś rozumie. Z zamętu wciąż układał się i rozwiewał obraz dawnego zatajonego w duszy marzenia o tych ludziach nieznajomych. Starym obyczajem swoim i nałogiem urościł i uroił w pewnej chwili, że ich przenika nawskroś. Nadspodziewane odkrycie... Wiecznie ci sami! Pomimo przewrotu w losach narodu nic się nie odmieniło w głębi tych dusz. W życiu i naokoło wszystko inaczej. Nieprzeliczony bezmiar drobnych przemian obsypuje ich codnia, jak pyłem. Już tego nawet nie dostrzegają. Cokolwiek się jeszcze wydarzy, będzie dla nich zwyczajnem. Gdzież radość, gdzież ich wielka przemiana? Cud dziejowy odprawia nad nimi swoje misterjum, pod niebo bije hymn dziękczynienia tej ziemi. Przesiąkła radością ziemia, umęczona przez wieki, aż drgnęły w mogiłach prochy wymarłych pokoleń. Któż więc sprawia to w ich imieniu, kto za nich wie o tem, kto za nich czuje, gdy potężny powszedni dzień już dawno zadeptał w duszach rozkwitły skarb narodu? Wyłaniała się jakaś abstrakcja Polski, dla której brak mu było nawet symbolu. Utknął w kłopocie. Niespodziewanie tknęła go jak szydłem nienawiść. Wyjrzał obraz oddawna już zatarty. Olbrzymi ponury podwórzec, obstawiony wokoło czarnemi barakami. Zmierzcha się. Zacina zimny deszcz jesienny. W błocie klęczy zbita masa dwóch tysięcy obdartych, dygocących z zimna nędzarzy. Klęczą od rana, nad nimi gęsto rozstawione straże, na ganku domu komendanta dwa karabiny maszynowe. To za skradzioną słomę. Za słomę dla chorych towarzyszy, mrących codnia setkami w tyfusowych barakach, w zamknięciu, bez lekarza, bez opieki, bez źdźbła słomy na barłóg. Mroczy się. Wiatr przenika do kości. Już połowa jeńców leży w błocie bez duszy, nie pomogą kolby i wrzaski. Marek klęczy na zmartwiałych kolanach, nie czuje i nie wie nic. Nagle na ganku między dwoma filarkami, między dwiema grupkami żołnierzy, czuwających przy karabinach maszynowych, ukazuje się siwa niewiasta. Zbiega po schodkach, zanosi się od płaczu. Wciska się w tłum.
— Wstawajcie ludzie!... Wstawajcie! — Idźcie sobie z Bogiem! Wracajcie do swoich! Podli niewolnicy! Dlaczego słuchacie krwawego siepacza? Wyrzutka rodu ludzkiego, mego męża?... Niech będzie przeklęty!... Przeklęty! — Komendant już jest w tłumie: łysy, bez czapki, blady i struchlały, szamoce się z niewiastą, wlecze ją, błaga. Rozlegają się krzyki komendy: — Wstawać! Wzdłuż baraków szykuj się! — I Marek staje w szeregu, według swego numeru porządkowego. Martwemi oczami wpatruje się w komendanta obozu, jak w niesłychaną osobliwość. Albowiem znika deszcz, zmrok, błoto i baraki, pułkownik Chapownicki siedzi tuż przy stoliku z jakimś panem i zajada ciastka, umie mówić po polsku i jest tym razem w polskim mundurze. Marek nie rozumie tego. Nie rozumie zupełnie, czego od niego chce stary łysy człowiek. Stoi przed nim i uśmiecha się nieśmiało, poczciwie. Długi wyszarzany szynel zapięty pod samą niegoloną brodę, obrośniętą siwą szczeciną. Na szynelu wyraźne łaty. Żebrak z pod Lourse’a zakradł się do środka, zebrał się na odwagę i obchodzi stoliki. Marek sięga do kieszeni.
— Pan mnie nie poznaje? I ja się długo namyślałem, bo ostatecznie bliznę na głowie może mieć każdy... Może się jeszcze mylę, więc bardzo przepraszam. A nawet choćby tak było, skąd mnie ma pan pamiętać, kiedy pan był prawie ciągle nieprzytomny. Przepraszam jeszcze raz... Ale może jednak był pan przypadkiem oficerem w legjonach, w kawalerji?
— Tak, ale wachmistrzem.
— I ranny między Styrem a Stochodem, pod Trojanówką? Lipiec, rok szesnasty?
— Tak, to ja.
— Jakże się cieszę! I nogi całe? Może pan chodzić?
— Jeszcze jak! — Chwała Bogu. Jestem doktór...
— Ach, doktorze! Przecież oni byliby mnie zakopali w lesie. Gdyby mnie...
— Takby było, jak pan powiada, ale jeszcze pewniej „sanitarze“ pana dobiliby na poczekaniu, jakby tylko poznali, że legjonista. Na szczęście, ja tam był i dopilnowałem. I co pan powie, nie chcieli brać! Ja każę, a jeden do mnie z pyskiem. Dopieroż ja go raz w mordę, drugi, trzeci... Sam zrobiłem opatrunek i na „nosiłki“. Pan patrzył we mnie przez cały czas takiemi szeroko otwartemi oczami, a ja stary płaczę. Ja, com na tej wojnie tyle widział... Patrzę ja w te młode polskie oczy i myślę — to jeden z tamtych... Ryczę, jak baba — oj wy chłopcy, chłopcy, czego to warn się zachciało... A teraz, masz tobie — ot i Polska jest...
Ale doktór nie może się dostać do polskiego wojska. Nie szczęści mu się zupełnie. Dobija się od paru miesięcy, ale cóż, niema solidnych rekomendacyj, a papiery mu zginęły. Wymagają, nic dziwnego, tyle „swołoczy“ pcha się na posady... Chodzi wszędzie bezustanku. Szuka po ulicach, może kogo spotka ze starych kolegów o wyższej szarży. Szuka po cukierniach, tylko te garsony złodzieje go prześladują za dziadowski przyodziewek...
Jednak... Jednak robiło mu się jakoś obco. Nawet jego nieustająca polska radość stała się jakby nałogiem, który trwał w nim, ale nic już właściwie nie dawał. Było mu w Warszawie za cicho, za spokojnie. Otrząsał się na wspomnienie krwawego czadu rosyjskiego, w którym spędził trzy lata, jak w piekielnym kotle, gdzie każdy dzień i każda godzina niosły w sobie katastrofy, przewrotowe zmiany i monstrualne absurdy. Jednak tam nawet wszelkie horrenda miały swój sens utajony. Tamtejsze zaślepione szaleństwo, zataczając się jak pijane i błądząc w obłąkaniu, wyraźnie ku czemuś zmierzało. W Polsce — tak mu się to nagle wydało — wszystko stało w miejscu. Tem lepiej dla Polski — rozumował, ale po pewnem opamiętaniu uczyniło mu się czczo i nudno. Przesoliwszy w radości, teraz zaczął się puszczać na zbyt pochopną krytykę. Przezwano go dobrotliwie bolszewikiem.
Nic nie robił. Od rana do nocy kręcił się między ludźmi, słuchał, patrzał, dyskutował, bywał na wiecach, czytał wszystkie gazety, wreszcie utonął w chaosie i dopiero naprawdę nic nie widział. Gdy się wywnętrzał i wyzwierzał przed kolegą, Marjan Plechyński śmiał się.
— Drogi kolego, widzę, że masz ochotę zacząć po dawnemu. Chcesz ode mnie poprostu ściągnąć „zadanie“ pod tytułem: „Młoda a stara Polska“, „Na progu wolności“, „Polska a Europa“ lub „Europa a Polska“, czy jak tam jeszcze wolisz — wiadomo, o co idzie. Owszem. Ale już niema śladu Nusyma Skurnika. Tamten możeby to wszystko wiedział i cale wypracowanie miał gotowiusieńkie i przepisane na czysto. Zaś niżej podpisany Marjan P., szlachcic polski herbu „Monitor“, tyle wie, co i ty — czyli narazie nic. Mnie to zupełnie wystarcza, a i tobie radzę nie wywyższać się nad innych, bo to ci mówię — nikt nie wie. Zresztą, mamy broszury i wzniosłe alarmy wielkich duchów powołanych — poeci, kapłani, a zwłaszcza kandydaci przepadli na wyborach do instytutu na ulicy Wiejskiej. Czytaj pilnie! — To są głosy nieomylne, gdyż opierają się na samem czystem natchnieniu. Jest i Szyller-Szkolnik... Jedno wiadomo: musimy wygrać tę wojnę, żeby wogóle istnieć. Gdy zwciężymy, dopiero zaczną się subtelniejsze problematy i będzie czas na wszystko
— To każdy wie!
— Bogać tam... Mało kto. Wojna jest okropnie daleko od Warszawy, więc łatwo o niej zapomnieć. Pogadajmy o Paryżu...
Na kolacji w Hotelu Europejskim Marek postanowił wyjechać w ciągu tygodnia. Kolega Plechyński dawał mu rady i mnóstwo wskazówek, ale on ujrzał nagle i widział tylko ją jedną. Miss Mc. Farlane „pierwszego maja. Hotel Ritz“. Cokolwiek się dzieje w Polsce, on musi tam być na czas i będzie. Ogarnęła go żądza nieznanego. Globtrotterka z „Cambodja“ wyrosła przed nim nagle i musnęła go przelotnie spojrzeniem, jak brzytwą. Zapomniana, zostawiła go w spokoju, dała mu odpocząć, aż zbliżyła się zapowiedziana data. Ach, nie zapomniał! Zawsze o niej wiedział. Snać ich przeznaczeniom były potrzebne te kilka miesięcy rozłąki. Dobrze się stało, że nie pognał wprost z nią do Kanady. Jego wyczerpanie, tęsknota za krajem, brak zaufania do dziwności podobnej wyprawy — można to było nazwać jak się chciało. Teraz wiadomo, że los tak nakazał, los tego chciał. Gdy przypomniał sobie ich pożegnanie, ostatnie słowa na dworcu, gdy jego pociąg już ruszał... Wiedział, że niema, nie może być i być nie mogło żadnych mocy, któreby utrudniały lub obaliły fantasmagorję niezawodnego ich spotkania. Oczy Marka zaiskrzyły się, zaśmiały.
— Jedynem winem świata jest burgund, pamiętaj o tem zawsze, zwłaszcza w trudniejszej godzinie. Myślę, że już cośkolwiek rozumiesz i wiesz?
— Nic nie chcę rozumieć! Dobrze mi tak. Już wiem, czego chcę.
— Doskonale, Napijże się jeszcze.
Marek pił. Na sali było rojno i gwarno. Dostatek, pogoda, humory. Jasno, pięknie, skala europejska, tualety. Wiele się gada i baje o polskich kłopotach i dolegliwościach, gdzieś tam we mrokach jak puszczyki pohukują trwożliwe ponurogłosy i lęgną się widma. Wolne żarty! Polska jest! Stoi mocno, a jej moc jest spokojna. Nerwy są, chleba wbród. Niewidzialna orkiestra przygrywała dyskretnie z oddala, kołysząc ten polski obraz w rytm pogodnej beztroski, dawała odpuszczenie ciężkim myślom, wygładzała zmarszczki na czołach, narzucała twarzom uśmiechy. Najgorszy pesymista zastanowi się głęboko nad swemi pogrzebowemi tezami — niech tu jeno przyjdzie i spojrzy. Przeminął, poszedł wniwecz okres pokuty i ofiary. Radości Polsce potrzeba, otóż to! Nunc est bibendum.
Na sali królowała najwyższa dystynkcja. Jeno w najdalszym kącie od czasu do czasu wybuchał gwar podniesionych głosów i zagłuszał orkiestrę. Ktoś tam perorował po pijanemu. Zrywał się gromadny, hulaszczy, huraganowy śmiech, młody, kipiący życiem, nieprzyzwoity i niedopuszczalny w tak dostojnym lokalu. Jednak poważni ziemianie, dygnitarze i luminiarze, ich najcnotliwsze żony i nieskazitelnie wychowane dziewicze córki z ciepłą życzliwością poglądali w tę stronę, jak gdyby nawet z pewną zachętą. Wreszcie gruby i sumiasty najszanowniejszy jegomość powstał od swego stolika i, wysoko wzniósłszy szklankę, poczerwieniał jak burak i krzyknął:
— Niech żyje armja na froncie!!
— Bić Moskali!
— Cześć mężnym!
— Orkiestra!!
Wszystko wstawało z miejsc, wolało, klaskało, piszczało. Zagłuszył to chór młodych głosów. Dziwna, jak z innego świata, huknęła pieśń żałosna i męska. Była w niej skarga a zarazem wyzwanie. Jej melodja i jej słowa wyodrębniły tę garść wojskowych w odległym kącie sali, jak gdyby dopiero teraz okazało się, kim oni byli w swojej istocie. Ludzie z frontu! A zatem wojna jest prawdą. Są, którzy walczą i którzy giną. Tam, skąd przychodzą komunikaty codzienne, do znudzenia ogłaszane w gazetach. Pieśń oznajmiała wielką nowinę, domagała się powagi i skupienia, niosła w sobie nakaz bezwzględnie surowy i ostateczny.
Zbliska nie wyglądało to zbyt surowo. Marek opuścił Nusyma, przesunął się między stolikami i ujrzał kilkunastu oficerów, ściśniętych w kupie dookoła dwóch zestawionych stolików. Byli pijani, jak jeden mąż. Na krześle stał wysoki chłopak, wahając się niebezpiecznie długim swoim kadłubem na prawo i na lewo. Dwaj wierni koledzy trzymali go za nogi, a on rozpoczynał wielką swoją mowę na całą salę, na całą Polskę.
— Ja w imieniu kolegów... Albowiem niema takich słów, ażeby z godną wdzięcznością za takie pochlebne uczczenie... Skąd? Za co? Tylko jako niegodne sługi narodu — tylko to! Albowiem co my, a co wy? Szanowni panowie i piękne panie, którzy sobie w cieple i we wszelkich wygodach... A my to jak? Bez koszuli ten żołnierz całą zimę zębami przedzwonił w pieskie mrozy... Tak jest!
— Prawda! Prawda! — grzmiał otyły major, bezwładnie leżący w fotelu.
— Złaź, Bolek, bo hańbę czynisz, byku ty jeden pijany...
— Milcz i słuchaj, kiedy ja...
— Ja? Cóż mi to jest za ja?
— Co za ja? Ja, to jest nic! Ale kiedy mówię ja, to znaczy my wszyscy, czyli w imieniu całej linji od Dyneburga do Dniestru. Czyż nie tak? Baczność! I cóż na to odpowie cywilna Polska? Więc oświadczamy jako wasi synowie... A kiedy syn pyta ojca, rodzonego ojca, który urodzony w powiciu, nigdy nie widział żadnej wiosny ani razu w życiu? Cóż poczniemy z tym faktem? Straszna to jest chwila osobliwa, nie daj Boże nikomu dożyć. A teraz powiem odrazu najważniejsze, bo nie umiem wykładać jako mówca. Moi państwo, żarty na stronę, bo wojna to nie zabawa. To jest pierwsza rzecz. A druga, czyli właśnie najpierwsza, dotyczy... Bez tego nic! Mówię, że nic!!
Mówca urwał i wzniósł ramiona, chybnął się. Koledzy go podtrzymali, ale on podał się naprzód i wysunął obie ręce wprost do Marka, jak gdyby miał zamiar spłynąć zgóry w jego objęcia.
— Więc ty żyjesz? On żyje! Słuchajcie! Patrzajcie! Świda wstał z grobu! Powrócił z niewoli! Tu on stoi. Czy ty naprawdę? Jeżeli naprawdę, to pocóż się dekujesz w cywilu, Świnio jedna, Świnio, powiadam wyraźnie. Jeżeli to nie jest zresztą przykre nieporozumienie, gdyż, szanowny panie... Gdyż narazie jestem nieco... Nieco...
Ale już go któryś porwał w objęcia. Nawet nie wiedział, kto. Potem kto inny łamał mu żebra. Podawali go sobie, jeden drugiemu. Najserdeczniej całował się z nieznajomymi. Co chwila jakaś twarz, przypomniana jakby z innego świata i z cudzego żywota, zdumiewała go i przeszywała dotkliwem wzruszeniem, rozczuleniem bez granic, które aż bolało. Gadał trzy po trzy. Jak gdyby wylazł ze siebie i unosił się w powietrzu. Jakże ich kochał wszystkich, co do jednego! Wciąż o coś pytał i oni jeden przez drugiego pytali go o coś natarczywie, a nikt nikomu nie odpowiadał. Wreszcie Marek oprzytomniał i uchwycił pierwszą myśl. Złapał w ramiona picola, który stał wniebowzięty i zapatrzony na wesołą kompanję, podniósł go wgórę i oddał komendę:
— Mały, baczność! Melduj starszemu panu, żeby tu natychmiast sześć butelek burgunda! Już cię tu niema — kurc-galop, na jednej nodze!.. Ja stawiam i melduję posłusznie starym kolegom i wam, panowie, każdemu wedle szarży, że od tej chwili...
— Do nas, Marku! Siódmy pułk ułanów!
— W jedenastym sami nasi! — ryczał kolega Gzowski, major.
— Piewszy szwoleżerów oto pułk! Co za ludzie! Co za konie!
Od tygodnia tuła się szwadron odcięty od pułku i od swoich. Pewnej nocy pułk zapomniał ich zdjąć z punktu obserwacyjnego, czyli też konny z rozkazem zbłądził lub przepadł. O świcie dwie baterje ostrzelały las i zbudziły ludzi drzemiących przy osiodłanych koniach. Jak okiem sięgnąć, zaroiło się pole od niezliczonych kup konnych, które szły nawałą. Ruszyli chybko przez las szukać pułku, gonili go przez cały dzień, a o zachodzie słońca, wyszedłszy gdzieś na trakt, wpadli na olbrzymie tabory nieprzyjacielskie. Natarli, narobili alarmu i uskoczyli w bok ku południu. Nikt nic nie rozumiał. Sytuacja była najdziwniejsza, a skołatane, przemęczone, bezsenne głowy oficerskie niezdatne już były do myślenia. Klucząc i myląc domniemany pościg, ostatnim tchem końskim doszli do ustronnego folwarku i zapadli na noc. Od świtu rotmistrz wyprawił patrole po trzech ludzi we wszystkie cztery strony dla zorjentowania się. Armaty odzywały się i ze wschodu i od zachodu. Każdy meldunek był niespodzianką. Każda wieść zebrana po drodze zagadką. Wreszcie jedno stało się pewnem: zaplątali się w sam środek między wielkie masy wojsk, będących w pełnym ruchu, w zapędzie na Warszawę. Szwadron zapadał na dzień w ustronnych sadybach, między kępami leśnemi, po nieznacznych dołkach i pasł konie. Nocami wychodził, posuwał się nieco ku wschodowi, szukał nowej kryjówki i przyczajał się. Mieli nadzieję, że wnet gdy minie główna nawała, znajdą się na tyłach nieprzyjaciela, gdzie odzyskają swobodę ruchów, a nie mając nic lepszego do roboty, będą mogli rozwinąć niejaką inicjatywę, grasując po linjach etapowych, wszczynając alarmy, szerząc fałszywe wieści, napadając tabory. Wreszcie czegoś się ostatecznie dowiedzą i jakoś się przecie wymkną. W tych opałach Marek zapomniał o wszystkich okropnościach odwrotu. Nie gnębiły go więcej straszliwe obrazy klęski, paniki, zatracenia, które zapełniały bezmierną przestrzeń od samego Mińska. Odcięty od pułku i od całości spraw wojny, zagubiony z garstką ludzi wśród pól i lasów, zdany na łaskę przypadku, grając tylko o życie i śmierć szwadronu, ozdrowiał z ciężkiej duchowej niemocy. Sam o tem nie wiedząc, stał się komendantem szwadronu, jego duszą i istotą. Rotmistrz niby czynił swoje, czuwał skupiony i bezsenny, ale jego smutne ciemne oczy były jakby przesłonięte nieruchomą, mętną powłoką. Coś go dzieliło od realnego świata. Był przytomny i rozważny, ale jego uporczywe milczenie, trwające całemi dniami, głęboka martwa zaduma i tępy jakiś spokój, wprost niepojęty w podobnych tarapatach, zdejmowały Marka obawą. Czasami w groźnej twarzy rotmistrza budził się zagadkowy, przejmujący uśmiech, w którym było coś niesamowicie śmiertelnego. Marek poglądał ukradkiem na ukochanego człowieka w zmieszaniu, we trwodze. Nie mógł pojąć, co się działo w tym spiżowym, niezłomnym człowieku wojny. Pewnego dnia pozostał w tyle i z pagórka lornetował okolicę. Oddawna już wyszli poza swoje mapy i wiedzieli jeno tyle, co sami wypatrzyli i ile dopytali się u ludności. Podjechał do niego stary wachmistrz Smyla i przemówił wprost:
— Panie poruczniku, źle z rotmistrzem. Trza go pilnować, z oczu nie spuszczać ani na jedną chwilę.
— Widzę, że mu coś jest. Ale co?
— Uśmiecha się ku czemuś, to najgorsze. Pan porucznik widział go kiedy, żeby on kiedy tak...
— Nigdy, ani razu.
— Ja widziałem. Było w Bobrujsku temu dwa lata, jak wyszedł rozkaz kapitulować. Przyszedł wczas rano, przeszedł przez stajnie, wszedł na moment do zagrody, do swojego „Smyka“, poklepał go, popieścił, za łeb go do siebie przytulił i — jak nie huknie... Wpadłem w tej chwili, bom za nim szedł i czekałem był przy zagrodzie. „Smyk“ wali się na ziemię, a pan rotmistrz już trzyma Kolta przy skroni. Dopadłem, i tyle, żem go jeszcze zdążył podbić pięścią pod łokieć — wypaliło. Wtedy właśnie w tej stajni w Bobrujsku pan rotmistrz się tak samo do siebie uśmiechał.
Marek ścierpł.
Rotmistrza Goślickiego poznał na ułańskiej „popijawie“ w hotelu Europejskim i człowiek ten odrazu pociągnął go do siebie tak przedziwnym urokiem, że przyrósł doń od pierwszej chwili. Zdawało mu się, że na niego właśnie czekał był przez całe swoje życie, że po całym świecie jego to właśnie szukał. Zakochał się do tego stopnia, że zdołał wydrzeć się starym kolegom, wyrzekł się swojskiej, kochanej atmosfery w pułkach legjonowych i poszedł, jak urzeczony, za rotmistrzem do czysto „katolickiego“ pułku, gdzie mu zresztą było niezgorzej. W twardem życiu bojowem przyjaźń rotmistrza roztoczyła się nad Markiem, jak przedziwna błogość. Sam podejrzewał, że był śmieszny ze swojem bezgranicznem uwielbieniem, ale kochał w sobie i to. Wiedział, że rotmistrz lubił go bardzo, ale bynajmniej nie całkiem nadzwyczajnie, jeno poprostu i że mógłby się bez niego nawet ostatecznie obyć. Zupełnie nad tem nie cierpiał. Wystarczało mu najzupełniej, jak było. Potrzeba mu było jeno upustu i możności dla nieposkromionej żądzy kochania. Z przyjacielem był nieśmiały i zawsze jak gdyby nieoswojony. Byli od samego początku na „ty“, ale Marek nigdy nie mógł się z nim spoufalić. Rotmistrz Goślicki był szczytem człowieka, wzorem żołnierza. Był najpiękniejszy, najcudniej siedział na koniu. Jego odwaga była zawsze niezawodnie spokojna, jak gdyby zjawisko śmierci było mu nieznane i nawet nieprzypuszczalne. Z uroczym wdziękiem prostoty zdawał się nic nie wiedzieć o swoich zaletach. Z ludźmi był zwyczajny. Jednakowo zwyczajny wobec przełożonych i podkomendnych. Małomówny, skupiony, mrukowaty. Niekiedy zjawiał się na jego posępnej twarzy niespodziany uśmiech, który na chwilę odsłaniał i okazywał niezgłębione, jakieś kuszące piękno tej duszy. Marek bezwiednie przejmował i powtarzał jego ruchy, sposób mówienia, naśladował jego przyzwyczajenia i tak, jak on, trzymał się w siodle. Rotmistrz był zamknięty w sobie. Marek nic się od niego nie dowiedział o jego sprawach, o żonie, o jego dawniejszem życiu. Zalo sam, o ile była pora potemu, opowiadał mu o sobie wszystko, spowiadał się ze swoich chęci i myśli. Nie było tajemnicy, którejby mu nie był powierzył i jakże był mu wdzięczny za to jedno, że go słuchał.
— Romek, ja naprawdę chcę z tobą nareszcie pogadać
— Owszem, mów.
Dochodzili właśnie do Bugu, śpiesząc na odgłos uporczywej strzelaniny, w której zrzadka odzywały się i armaty. Po milczeniu i pustkowiu kilku dni zarysowała się wreszcie kędyś jakowaś linja bojowa. Armja polska, która pewnego dnia gdzieś im zginęła, oznajmiała się zdaleka. Szwadron ożywił się, poweselał, ale rotmistrz po dawnemu był martwy, jakby nieobecny. Mżył drobny deszczyk, mgła zaczynała dymić, było parno i sennie.
— Co ci jest? Dziś wieczorem napewno dołączymy się do swoich i dowiemy się czegoś. Gdzie jest powiedziane, że zawsze ma być źle? Po tych kilku dniach o tej porze może być już dużo naprawione i odrobione.
Rotmistrz porwał za cugle jego konia i wstrzymał gwałtownie. Stanęli i patrzyli sobie w oczy. Marek z przerażeniem ujrzał ukochaną twarz, jakby naraz nieznajomą, w okropnym skurczu, skażoną szaleństwem.
Pamiętasz? Na dworcu? Widziałeś? Sztaby... Sztaby!... To już nie klęska — to hańba! Teraz nic nas nie uratuje. Panika wśród oficerów. Tysiące żołnierzy szukają, ktoby się zlitował i objął komendę. Widziałeś i wszystko wiesz. Więc ja nie mogę... Ja nie chcę, i już. Musi ktoś w Polsce zaprotestować.
— Zwarjowałeś, czy co? Nie uśmiechaj mi się, do djabła, bo cię każę związać i tak cię zabierzemy. Ładny komendant! W tej chwili!... Romek, co ci się stało w głowę? Opamiętaj się!
— Trup jestem. Dawno zdechłem, i koń niesie mego trupa. Już we mnie nic nie zostało, wszystko pożegnałem. Jednego odżałować nie mogę, żem tym obu panom we łby nie strzelił. Hahaha! Dobrana para — na chwałę ojczyzny! Jeden świetny c. k. fachowiec, drugi „nasz“ szczery chałuj, dziegciem chrzczony „katolik“.
— Rozstrzelałeś na szosie trzech kapitanów za Niemnem. Na teraz niech ci będzie dosyć!
— Głupstwo się stało. Niechby sobie wiali zdrowo do samej Warszawy. Trza ich było puścić.
— Rychło w czas.
— Panie świeć nad ich duszą! I nad moją, Marku... Chłopcze drogi... Może kiedy spotkasz moją żonę...
— Ani myślę!! Po djabła mi twoja żona? Co ty mi tu będziesz...
Marek był przerażony. Z oczu przyjaciela czytał wyraźnie straszną wieść, jak gdyby się już wszystko wypełniło. Fatalizm napiętnował te rysy. Marek znał i widział naprzód ową chwilę w dniu dzisiejszym czy w dniu jutrzejszym, gdy będzie patrzał w stężałe oczy, w siną twarz zmarłego. Zajrzał na sekundę jak gdyby w niepojętą otchłań samej śmierci. Zdjął go lęk nieposkromiony. Napróżno było błagać, przedstawiać. Za późno go było wiązać i ratować! Wszak to już się właściwie stało. Umilkł. Oniemiał.
Rotmistrz ruszył koniem. Za nim Marek. Szli przez szerokie pustkowie sypkiego piachu, które w oddali ginęło we mgle. Ze szczerej wydmy zrzadka wystrzelały tu i owdzie czarne jałowce, jakby znacząc rozsiane mogiły po jakichś dawnych bojach. Ogień karabinowy oddalał się, głuchł. Posuwali się ostrożnie, krok za krokiem, przystając, nadsłuchując. Gdzieś tuż, już teraz niewiadomo gdzie, czy zaraz wnet, czy jeszcze o pół wiorsty, miał przechodzić trakt. Przystanęli i czekali. Rotmistrz zatopił się w pisaniu. Odwracał jedną za drugą kartki bloku meldunkowego i pisał wyraźnie wielkiemi, szeroko rozstawionemi literami. „Dragon“ stał nieruchomo i ani drgnął, jak gdyby wiedział, że nie ma panu przeszkadzać w ważnem pisaniu. Koń wysoko zdarł łeb i bystro patrzał w dal, we mgłę, nadsłuchując. Rotmistrzowi zdawało się, że pisze przez sen i że cała reszta jest też snem: mgła, piach, jałowce, konie, ludzie i wojna i ona również, jego cudna żona, jedyna na świecie. Nigdy jej nie było! Gdyby ona była prawdą, nie dałaby mu dręczyć się teraz, nie dałaby mu zginąć. Zbudziłaby go ze złego snu jednym ruchem ręki, jednym pocałunkiem. Był rozżalony i powstrzymywał się, by o tem nie pisać. Wikłało mu się w głowie. Obróciły się w nicość olbrzymie przyczyny tego, co się w nim działo, i przepadły gdzieś daleko. Został w nim jeno rozkaz kategoryczny, który musi wypełnić. I zostały jeszcze same rzeczy drobne. Spojrzał z pod oka na szwadron. Zabolał go, jak rana, strach wypisany na maleńkiej skulonej twarzy Czepielaka, żołnierza dziecka, i łza zakręciła mu się w oku. Schwycił wlot ponure spojrzenie wachmistrza Smyli i nasrożył się. Spojrzał na Marka, który właśnie zapalał papierosa i uśmiechnął się przekornie.
— Napiszę i o nim. I narysuję go, żeby wiedziała napewno, że to ten, jak się spotkają.
I zaczął rysować starannie, pokracznie. Ale po minucie zamazał rozpoczęty portret. Oddarł kartki z bloku, złożył, schował i zapomniał o tem w jednej chwili. Drażniła go obecność Smyli. Milczący ten człowiek ciążył mu teraz, był nieznośny, przeszkadzał.
— Wachmistrz! Weźmiecie dwóch ludzi i jazda natychmiast! Co oni tam u djabła robią na lewej osłonie? Od pół godziny żaden się nie pokazał! Poszli przed siebie, wyzdychali, czy co...
Z Markiem też należało skończyć, póki czas. Kiwnął nań głową, odjechali nabok. Skupiony szwadron majaczał w omgleniu. Rotmistrz mówił, śpiesząc się, jak gdyby chciał byle prędzej zbyć tę rozmowę. Czekały go sprawy natarczywe i kolosalne, a on tu musi wywnętrzać się i gadać, opowiadać...
— Siedem lat wojny — ty to rozumiesz? Mam trzydzieści pięć lat i siwe włosy. Ani razu nie wstyd mi było przed żołnierzem, teraz co? Za jakie moje winy taka hańba?
— Nic sobie z tego nie robię. Mnie żołnierz zna. I ciebie też.
— Szczeniaku, nic nie rozumiesz!
— Do djabła z tem! Nie chcę nic wiedzieć. Robię, co do mnie należy, i już, bo ja od tego. Ale wiem, że mam wodza, który za mnie myśli, za nas wszystkich on czuje. Tyś z nim nie był, aniś go na oczy nie widział, ale myśmy z nim wyłazili z takich opałów, z takich tarapatów... Zawsze wyprowadził!
— My pierwsza brygada! To był piękny poemat! Ale was była garść, wszystko u was było malutkie... Teraz...
— A teraz jest ogromne! Ale i on ogromny!
— Zgoda! Może tak jest! Przecie ja przed nim zawsze na baczność nawet w głębi duszy. Ale wy, wy najbliżsi i zaprzysięgli, wy źle go kochacie! Dopuściliście, żeby do armji wlazło in corpore całe tałatajstwo, cała hańba, cała nędza niewoli. Ha-ha-ha! Bohaterskie, cudowne wasze zdobycie Wilna! A w rok i trzy miesiące po was... Znasz ich, którzy mieli bronić Mińska? Wilna? Grodna? Widziałeś tych panów? Nie oni winni — on winien. „W szyję“ było gnać starą swołocz, skądkolwiek się ona wywodziła, był na to czas! Młodych było brać, których nigdy nie brakowało. Teraz za późno. Dobrze! Teraz niech on zrobi nawet cud. Nasi żołnierze — drugi cud. A między jednym a drugiem stanie wpoprzek przepotężna siła plugastwa, które oplotło wszystko w wojsku, jak pleśń, i dusi, zatruwa, paraliżuje najlepsze, najzdrowsze. Bohater musi stać na baczność i słuchać tchórza, bo zawsze wyższy szarżą. Najdzielniejsze dywizje w odwrocie, bo był taki jeden czy drugi, co ze strachu i z fachowej głupoty puścił nieprzyjaciela. Cały front się załamuje przez jedną kanalję. I nikt mu jeszcze w łeb nie strzelił? Niema obawy. Polska wypłaca premje za podłość. A w Warszawie? Co piszą łajdackie gazety o wodzu naczelnym w godzinę próby i grozy? Z jaką lubieżną rozkoszą wchłaniają to po sztabach na froncie ci, co powinni byli gardło dać za klęskę! Każdy łotr w Polsce znajdzie odrazu stu adwokatów. Który tylko mocniej zaśmierdzi, zaraz go poznają — to nasz!
Urwał i odrazu zapomniał o wszystkiem. Obejrzał się podejrzliwie, ktoś go zawołał. Już czas! Ale mgła usypiała go. Nieprzezwyciężona senność zginała mu grzbiet, odejmowała ręce i nogi. Lada chwila zsunie się z siodła. Oddalona orkiestra dęła w trąby, gasła i wzmagała się. Słuchał z lubością i usypiał. Leciał ponad głową tajemniczy aeroplan i grał, dźwięcząc głucho w głębi chmur. Chmury go wciągały, utulały — usypiał.
Resztę rozmowy Marek odłożył na czas sposobniejszy. Myślał o moście, który musiał tu gdzieś być niedaleko. Ale most nie może nie być obsadzony. Myślał o brodzie, który znali dwaj przewodnicy chłopi, porwani dziś z pola i idący w szwadronie na postronkach. Na jakie licho tu czekać? Postanowił zbudzić rotmistrza za pięć minut. Niech się zdrzemnie. Niechże się trochę zapomni — nie śpi prawie od tygodnia. Za wszystkich czuwał...
— Panie rotmistrzu!!
To kapral Łęcek nadleciał od przedniej straży. Chłopak był rozpromieniony, na pucołowatej gębie uśmiech od ucha do ucha.
— Co jest? — ocknął się rotmistrz.
— A jakaś piechota wali traktem prosto na nas
— Jakaś? — To jest powiadam, panie rotmistrzu, Moskale idą. Ze dwa baonów będzie, ale spore. Za niem może też co jeszcze jest, ale dalej nie widać, mgła
— Blisko?
— Będzie stąd na pół wiorsty.
— Jak idą, z ubezpieczeniem?
— Ale! Tak walą przed się, jak bydło!
— A czegoś ty taki rad?
— Bo mgła, panie rotmistrzu, terazby ich można odrazu wszystkich... Co do jednego! Zajechać im jeno naprzód, aby tądy na prawo... Przecież oni wyraźnie od kogości wieją!
Chłopak dygotał z ochoty. Rotmistrz uśmiechnął się życzliwie.
— Daleko stąd do wody? Widziałeś?
Kapral aż się rzucił w siodle.
— Toć ten trakt idzie po samusieńkim brzegu! Ino ich najechać, ino aby drzeć się wniebogłosy, a strzylać bodaj naoślep — wszystkie pójdą do rzyki! Mgła, panie rotmistrzu!
Mała armja majora Muchinki od dwóch tygodni szła na tyłach rosyjskich, klucząc niesłychanie pokrętną marszrutą. Raz nacierała i jechała na karku nieprzyjacielskiej ofenzywy, to uchodziła w lasy i bezdroża, zapadała w ukryciu, rozsyłała patrole i raz w raz urządzała zasadzki. Już wlokła za sobą ze dwa tysiące wozów zdobycznego taboru, zabraną baterję artylerji polowej, kilkanaście „taczanek“ z karabinami maszynowemi i trzy kałmuckie wielbłądy. O tej porze zamierzali przekroczyć rzekę Wieprz i kierować się na Lublin, co do którego krążyły niesprawdzone pogłoski, że trzyma się jeszcze i broni.
Podstawę armji tworzyły trzy odcięte baony, szczątki trzech różnych pułków, oraz cztery kompanje formowane pokolei z odbitych jeńców i z napotykanych kup luźnie wałęsających się żołnierzy. Artylerja była zdobyczna, obsługa składała się z nadarzonych po drodze kanonierów rozbitej i zabranej gdzieś baterji konnej, którzy trzymali się w kupie pod dowództwem swego podporucznika i na własnych koniach szukali wyjścia z matni. Komendantem całej kawalerji był podporucznik Świda, który miał pod sobą oprócz własnego jeszcze dwa szwadrony z maruderów, zabłąkanych, ochotników i jeńców. Szwadronami dowodzili: wachmistrz Smyla, morowy porucznik weterynarz zagubiony od swego D. A. K-u, oraz ochotnik szlagon, który poszedł z nimi, gdy armja po noclegu opuszczała jego folwark. Ów pan Myrkowicz, siwy, pięćdziesiącioletni sportowiec, powołując się na wszystkich nieobecnych sąsiadów oraz na wiele wysokich osobistości w Warszawie, upierał się przy tem, że był ongiś za młodu rotmistrzem dragonów w rosyjskiej służbie.
W sztabie armji było wesoło. Major Muchinka bawił się „małą wojną“ na tyłach nieprzyjaciela i marzył o stoczeniu wielkiej batalji, któraby na wieki wieków wsławiła jego imię w rocznikach tej wojny, O tej porze swej karjery w szóstym roku wojowania major był sportowcem manjakiem, wdrożonym do życia bojowego. Nie rozumiał innego trybu żywota, godnego człowieka, nad wojnę i zawczasu już się troszczył o to, czem on będzie żył i co będzie robił, gdy nastanie pokój. Dla niego wojna powinna trwać wiecznie, mniejsza o to, coby na to powiedziała tak zwana ludzkość. Major był prostakiem, a do tego zdziczał na wojnie.
Sprawie polskiej służył mężnie, ale narodowe poczucie jego było zgoła nieustalone, właściwie żadne. Od wielu łat nie był już Czechem, był sobie poprostu c. k. „sztandowym“ kapitanem, a gdy armja i monarchja zawaliły mu się pod nogami, wprost z włoskiego frontu przybył ze swoim polskim pułkiem do Tarnowa. Odłożył sztywne czako z cesarskim bączkiem... (Gott erhalte, Gott beschütze Unsern Kaiser in der Schweiz), przywdział maciejówkę z polskim orzełkiem i niezwłocznie poszedł na Przemyśl. Mówił dość biegle w chłopskim języku (od Tarnowa), wymawiał z czeska, zaprawiając gęsto nieuniknionemi „fachwortami“. Odcięty wraz ze swoim bataljonem, dawał sobie radę, jak mógł, oganiał się i kąsał, z dnia na dzień wzbierając w siłę. Wreszcie sforsował sobie przejście przez Bug i przy tej okazji wchłonął zabłąkany szwadronek Marka. Dowiedziawszy się o szalonej samobójczej szarży Goślickiego, który rzucił się samopas w gęstwę nieprzyjacielskiej kolumny marszowej, długo kręcił krótką szyją w zdumieniu z wyrazem oburzenia, a nawet obrzydzenia. Marek, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, usiłował mu to wyjaśnić i obronić oficerską cześć przyjaciela.
— Prawo oficera jest: on nigdy nie ma szarpać się! Co jedna sama skadrona w taki raz robić ma? Nogi za pas! To jest wojsko!
Wreszcie wprost wyznał nowemu dowódcy, że rotmistrz uczynił tak, bo chciał zginąć. Że tylko on jeden zginął, gdyż piechota poddała się natychmiast. Dlaczego to zrobił? Zaczął i o tem.
— Jezus, Marja! Tak robi dama z teatru, ale ona nie naprawdę, tylko żeby publika płakała. I za co on siebie zgubił, jak on nic wszystkiemu winien nie był? Rückzug był zupełnie porządnie szlecht. Ohoho... To się wie. Zostało dużo Materiał, treny, kanony, wielkie Verlusty, jeńcy, ale on, ten wasz Rittmeister, czy widział on ten bolszewicki Hinterland? Wy im na tyłach maszerowali ile dni? Cały tydzień! Z tego, że wy cało wyszli, i z tego, co było po drodze, on miał wiedzieć, że jeszcze dobrze będzie i szlus. Martwić się całkiem nie miał Recht. Ani Etappendienst, ani Verbindungs, ani Militärtransportversicherung. Dezerterów coniemiara wszędzie. To jest zwycięska armja? Kommunisten Compagnien? — owszem, Matrose — Sturm — Abteilungen — tak! A cała ogromna reszta? „Swołocz“ jest! Eine Horde! To wnet szitko nazad pójdzie, zurück. Pan podporucznik poda w raporcie prosto i jaspo, po naszemu, po polsku, po żołniersku; im Felde gefallen i basta! Jak było, o tem nic, bo za bardzo ogromny skandal jest
Od śmierci rotmistrza Goślickiego Marek wpadł w spokojne odrętwienie. Nie cierpiał, nie dręczył się. Poprostu nic nie czuł. To, co się stało, było zbyt wyraźnem niepodobieństwem, by się z tem pogodzić, czyli uznać to za fakt. A zatem Goślicki nie zginął. Jeżeli od niejakiego czasu niema go w szwadronie, to snać... Ach, mnóstwo było tych przyczyn! Z ich obfitością był największy kłopot, ale każda była równie dobra, możliwa i logiczna. Lada dzień się to wyjaśni, zresztą lada dzień on sam się pokaże, a choć to było wiadome, dolegała tęsknota za ukochanym człowiekiem. Trzeba się jej było pozbyć. Zrodziła się zkolei hipoteza, że go całkiem nie było. Na ratunek przybyły dawne wspomnienia. Godziny zamąceń, zamroczeń, gdy nie miał o sobie pewności, a istota jego stawała się zjawą senną, wyłamującą się z pod wydarzeń dnia powszedniego, który szedł swoją własną koleją. Marek jak nakręcony manekin wypełniał swoje uciążliwe funkcje. Skąd się w nim brały niestrudzone czuwania, pomysły, decyzje? Chwilami sam się nad tem zastanawiał. Ostatecznie samo się wszystko rodziło, samo się wypełniało. On tyle, że zaledwie o tem wiedział. Major był zachwycony swoim komendantem kawalerji, która dla całej „armji“ była okiem i podsłuchem i ciągłą bezsenną czujnością. Jedno tylko miał do zarzucenia młodemu oficerowi: ten podporucznik Świda był ponury i nie chciał pić. Zaś major nigdy nie był zupełnie trzeźwy, popijał o każdej porze dnia i nocy. Utrzymywało go to w treningu bojowym i wytwarzało pogodę i ochotę. Na wojnie trzeba, żeby wszystko było na wesoło. Obywatel Myrkowicz podzielał ten pogląd, idący zgóry, ale po pierwszej stąd wynikłej awanturze został przez Marka zdegradowany i odesłany do taboru jazdy pod komendę taborowego wachmistrza. Cygana, który w cywilu był fornalem.
Wreszcie i Marek zajrzał do butelki. Stało się to, gdy przez powłokę martwej obojętności zaczął majaczeć i przebijać się obraz skłamany i straszny. Były to strumienie piasku, sypiącego się ze wszystkich stron w głęboki dół, gdzie przez chwilę spoczywało coś diugiego. Było zawinięte w derki i przyrzucone sosnowemi gałązkami. Wszak i to znikło, a piasek lał się do dołu jak woda. Oto już kopczyk, który kilku ułanów pośpiesznie uklepuje łopatkami. Ponad tym obrazem pryskają gęsto strzały, a wgórze rozpościera się i wsiąka we mgłę wyniosła sosna, przepiękna jak znak tajemny, niezapomniana... Ktoś go nagwałt odciąga i zabiera. W taborze szedł luzem Dragon, lekko podziobany bagnetami w szyję i w zad, i niepodobna było nie wiedzieć o nim, gdyż codziennie musowo trzeba było rzucić nań okiem. Ktoś się tego natarczywie domagał. Wódka zamroczyła go, zjawy znikły. Przez wódkę wszystko stało się zwyczajnem, ale jeszcze bardziej odgrodziło się od niego, jakby niezmierzoną dalekością. Został nareszcie ze sobą sam na sam. Były to godziny spokojnego marszu i nikt mu nie przeszkadzał. Zabawnie szumi w głowie, szemrze jak poczciwy strumyczek. Każda poczynająca się myśl pryska i rodzi nowy kształt, tonie i wytryska niespodziewanie w przeinaczonej postaci, obrotnej, przewrotnej, wszystko znaczącej, śmiesznej. Nic na serjo, żadnej prawdy! Można i tak, można i taki Zaśmiał się sam do siebie.
Rozkoszne podniecenie, poczucie siły, lekkości, lotu. Dość mu dotknąć konia ostrogą, a popędzi, przesadzając strumyki, płoty i chałupy i wnet wzbije się wgórę po nad tę wioskę pod obłoki, popłynie powietrzem. Wszystko może, jest znowu wolnym — nareszcie!! Czyż niewiadomo mu było zawsze, że nic nad wolność? Czyż nie ślubował sobie do niczego, do nikogo się nigdy nie przywiązać, nie przykuć? Nawet do siebie samego. Może natychmiast paść z tego nieba granat i zabić go. Dobrze! Może żyć do późnej starości — dobrze też. Nigdy sobą nie kierować, do niczego nie zmierzać, a patrzeć spokojnie i ciekawie, co samo ze siebie wyniknie, albo tak, albo owak, czy to nie wszystko jedno? Już nim los obracał rozmaicie i dziwnie. Doznał sam na sobie wiele strasznego, sporo przygód zda się niepodobnych do żadnej prawdy. Odmęt wydarzeń czeka nań w głębinach przyjść mającego czasu. Niech przybywają! Niechże się dzieje jako chce i jak tam wypadnie. Wojna może być jeszcze wygraną, a może już jest przegrana. Tak czy owak spełni do końca swój obowiązek. W razie klęski ostatecznej będzie cierpiał, jak cały jego naród, ale nie zapamięta się nigdy, nie podda się rozpaczy. Jest prosty — bierze życie, jakie jest. Jest twardy, przeżyje i to. Tamten był inny, piękniejszy, głębszy, ale w istocie słaby. Był uroczy, jak kobieta, romantyczny, rycerski, ukochany. Niech będzie błogosławiony los, który go z nim zetknął. Hojny dar losu, wieczysty! Albowiem choć go już niemasz żywego, nikt mu go nie odbierze z duszy. Jeszcze targa ból świeżo krwawiący i nie chce przyjąć całej prawdy. Ale przyjdzie jutro dzień spokoju i jeno wiecznej pamięci i wdzięczności. Zapiekło go pod powiekami. Przymknął oczy.
Usnął słodko i kiwał się w siodle. Dragon zaczepia jego Ulinę i skubie ją za grzywę. To znów i jedno i drugie nagle wraz stula uszy, łyska oczami i szczerzy do siebie zęby, udając straszną nienawiść. Zgoda! Teraz się obwąchują i zabawnie kłapią gębami w przyjaznej pieszczocie. Patrzą na to obaj z uśmiechem, albowiem choć to widzieli tyle razy, wiedzą i czują, że to są ich najmilsze konie, które też się znają i lubią. Rotmistrz podaje mu list. — Czytaj! Pisze żona rotmistrzowa, o której Marek nic nie wie, kto ona jest ani jaka. Nigdy nie było o niej mowy. Dolegała mu taka głupia skrytość. W całym pułku też nikt jej nie znał, ani nie widział na oczy. Marek przypuszczał, że może jest w tem jakiś dramat. Tem się pocieszał, gdyż sam się tego wstydząc, był nieco zazdrosny o tę żonę.
— Wszystko nieprawda! Zabawny jesteś ze swojemi nastrojami — nadchodzi zła chwila i straszliwy list, ostatni! Dobrze przynajmniej, żeś zdrów i cały. Człowieku, czy ty wiesz przynajmniej, coś ty nagryzmolił na tych kartkach? Za karę pokażę ci to kiedyś. Wstyd! Ale coby było, gdybym uwierzyła bodaj na jedną sekundę? Nie rób tak już nigdy. Mój ty cudowny, ukochany, maleńki synku głupiutki. Uśmiałam się z twojego testamentu i z podporucznika Świdy. Kłaniaj mu się zresztą. Przesyłam ci papierosy angielskie, jakie lubisz i pastylki dezynfekcyjne do wody. Bądź dzielny, jak zawsze. Ja niezłomnie wierzę w zwycięstwo!
Rotmistrz jest skłopotany, zawstydzony. Patrzy na Marka zgnębionemi oczami i szuka rady. Wyprawia gesty desperackie z rozkładaniem rąk, z pocieraniem czoła.
— Ona nie wierzy. To najgorsze! Bo uwierzyła odrazu, jak tylko otrzymała mój list, więc ratuje się wmówioną fikcją. Pomieszało się jej w głowie. Zawsze była dziwną, dziwną, a ojciec warjat, nie jak się to nieraz powiada, ale prawdziwy, umarł w Tworkach. Co tu robić? Marku, radź! Tu trzeba natychmiast, póki czas...
— Trzeba natychmiast pchnąć do niej umyślnego.
— Toby można... Ale z czem?
— Z czem? Poprostu napiszesz, że żyjesz i że nic się nie stało. Przeprosisz ją bardzo, bardzo!
— Kiedy ja już nie żyję — otóż to!
— Łżesz, ty żyjesz, przecież widzę!
— Ale...
Marek spojrzał nań zdumiony. Pod okutym daszkiem czapki czarno-sine oczodoły, usta zapadnięte, nos sczerniały i opuchły. Wionął od niego straszliwy dech trupi. Marek pochylił się w siodle i ruszył wskok przed siebie. Popędził. Obejrzał się i serce w nim zamarło, włosy zjeżyły się na głowie. Rotmistrz goni.
Ocknął się i zanim zdołał zebrać myśli, łzy trysnęły mu z oczu. Nie zważając na nic, w ślepej zawziętości sięgnął do kieszeni i wydobył zmięte kartki, wydarte z bloku meldunkowego. Czytał do samego końca. Potem znowu od początku. I jeszcze raz. Pogrążał się w przerażeniu, jak w grząskiem mułowisku, opadał coraz głębiej, niezdolny wydobyć się, otrząsnąć. Nieprzeparta prawda tych kartek odebrała mu ostatni cień możliwości, jakowegoś jeszcze samozłudzenia. W tej rozpaczy podpowiedział mu coś jakby czyjś szept. Zdjęła go zgroza. Złe, sprawiedliwe oburzenie. Niegodziwy list! Niegodny! Jakże mógł taki człowiek?...
Niepodobna tego pokazać żonie. W tem oburzeniu była niezmierna ulga. Nareszcie jakaś skaza na świątości! Nareszcie coś ludzkiego, coś małego...
Dalekie dwa wiatraki chyżo obracają się i snują słodkim dwugłosem znajomą, starą melodję. Cała okolica drga i gra. Czegóż się od niego domaga odległa biała wieżyczka kościelna, wyrastająca z kępy drzew? Skąd niepokój? O tej porze tam już są patrole jego przedniej straży. Pochyło zbiega pole owsa ku gościńcowi, maleńki klin lasu i pochyły krzyż. Tuż folwark. Takie same folwarki są wszędzie. Murowane filary stodół. Połatane gontowe dachy. Na wzgóreczek wbiega aleja brzóz i gubi się po tamtej stronie. W tej alei na tle nieba szuka się kogoś, kogoś się wspomina... Idą górą, polem, a w dole gościńcem wlecze się piechota w obłokach pyłu. Pierwszy szwadron nagle odchodzi w bok.
— Co jest?
— Jakieścić jary tu są, trza obejść.
Gdy dojechał i spojrzał, ocknął się nagłe. Oprzytomniał i ogarnął siebie w jakowejś zimnej jasności, przejrzał siebie do samej głębi. Te parowy były jak nieomylne zwierciadło, które widziało i wiedziało o nim, co tylko kiedy było i jest. Ono zapamiętało wszystko. Zimne Doły.
Napróżno dochodzić, jak się to stało? Samo tak wypadło. Poprostu kluczyli i kręcili, aż tu trafili; szli długo, aż doszli. Ale wczoraj i jeszcze dziś rano patrzał w mapę i wiedział, gdzie jest, którędy idzie. Wiedział dobrze, jeno się niczego jeszcze nie domy słał. Dlaczego? Nawet mu to nie przyszło do głowy. A natarczywą ciekawością zaglądał w pokrętne zakamarki parowów. Kiedyż-to było? Szukał małego Ignacka, należało koniecznie zjechać aż na dół, odwiedzić mogiłkę pana Tuchołki. Albowiem nikt o nim nie wie i nie pamięta, on jeden na całym świecie. Dom rodzicielski, na który patrzał teraz, zdawał mu się zrazu obcy, jakby odmieniony. Nie do wiary, że tu był i że stąd wyruszył niedalej, jak przed kilku miesiącami. Znowu kłopot z tym czasem. Jakże się w tem połapać, rozeznać i nie zagubić? Z poza drzew na chwilę spojrzały nań trzy okna jego oficynki i wnet zasłoniły się wstydliwie kępą kasztanów. Zdążyły uśmiechnąć się doń porozumiewawczo i kusząco. W białej izdebce przesiaduje sobie spokojnie, marząc o niczem, dawniejszy on. Na ścianie rysują się zmienne obrazy tego, co było lub będzie jednakowo mętne i nieprawdziwe. Zgrzybiała kukułka wciąż jeszcze usiłuje wywoływać godziny, ale stary zegar uspakaja go, jak przyjaciel i mędrzec. Tik — tak, masz czas. Tik — tak, masz czas... O lube wywczasy! Z jakąż rozkoszą zamknąłby się w izdebce szczęścia. Ukryłby się przed całym światem, przed wojną, przed sobą. Duch opiekuńczy i rzetelny, dobry kusiciel na wszystko przyzwala; już zrobiłeś swoje, zrobiłeś za dziesięciu. Odpocznij, żołnierzu! Wszak sam los wojny przywiódł cię na próg rodzinnego domu,.. Dopiero teraz odczuł Marek ogromne brzemię zmęczenia. Pozorem było jego zdrowie, jego siły. Nie może więcej — już chj’ba tu zostanie...
Kuba przebył jedną falę najazdu czerwonej konnicy. Obszarnik wyszedł cało, tyle że zabrano mu co do jednego wszystkie konie, a zostawiono wzamian cały tabun szkap zgonionych, ochwaconych, straszliwie poodparzanych, które obecnie przychodziły do siebie, bądź zdychały w stajniach jordanowickich. Polski oddział powitał z warjacką radością, sądząc, że to idzie generalna, zwycięska kontr-ofenzywa. Zobaczył Marka i długo stał zgłupiały, nie wierząc oczom. Matka wróżyła z tego „cudu“ niechybnie wielkie zwycięstwo. Widząc syna zmizerowanego, sczerniałego, o osłupiałych oczach, stara matka na własną rękę, cichaczem, na osobności przymawiała się do majora, prosząc o zwolnienie syna, który jest chory i doszczętu wyczerpany.
— To inwalida, panie majorze, straszliwie postrzelany, wydręczony w niewoli... — Marek upadał ze znużenia.
— Połóż się, dziecko, spocznij choć parę godzin, twój pokoik zawsze gotów!
— Oj nie! Oj nie! Nawet tam nie zajrzę — za ciężko byłoby odchodzić!
— Więc zostań z nami! Pan major... Dzieci wy moje, dzieci... Ty niepewny każdego dnia i godziny, a Janka... Ach, boję się pomyśleć — dziewczyna sama jedna, odcięta gdzieś za frontem, bez śladu, bez wieści...
— Nic jej nie będzie, to morowiec.
W ogrodzie, w alei włoskich orzechów usypany był świeży kopiec, przyrzucony kwiatami i cudnie rozkwitłem i gałązkami lipy. Brzęczały nad nim pszczoły.
— Co to?
Matka błagała go o tajemnicę. Bolszewicy rozstrzelali tu przed tygodniem pięciu polskich oficerów, których przyprowadzili ze sobą. — To potworne, godne barbarzyńców! Ach, tacy piękni, silni, młodzi ludzie. Ale my nie powinniśmy... My — nigdy! Widziałam dopiero co jeńców na furach... Nie trzeba żadnego odwetu.
Ale major już wiedział. Przez ogród walili żołnierze. Kompanja stanęła sprawnie i oddawała honory poległym. Tuż za majorem gromada oficerów oddziału przez długą chwilę stała nieruchomo, jak posągi, z ręką u daszka czapki. Żadnej mowy — cisza. Słychać było brzęk pszczół. Chwytało uniesienie, wzbierały łzy. Krótka komenda i czar prysł.
— Panie majorze! Pozwalam sobie prosić jako kobieta i jako Polka...
— My? Nigdy! Nigdy w życiu! Chyba złapanych na rozboju, chyba jeżeli oni naszych... U mnie jest eine Norm — trzy na jeden. Niema co robić z Gefangene, więc żołnierzy puszczam wolno, zatrzymuję w taborze tylko oficerów, komisarzy... Jadą z wygodami. Teraz mam ich u siebie sześć fur. Z tego na dziś wypadnie piętnaście.
— Piętnastu? Panie majorze!..
— Solche ist meine Norm, pani dobrodziejko. Piętnaście, sage und schreibe.
— Marku! Marku!
— Jeszcze czego — niechże matka da spokój!
Za ogrodem prysła salwa. I jeszcze kilka strzałów. Jeszcze jeden. Stara Świdzina zasłoniła sobie oczy i pobiegła w głąb sadu. Wtem jakby w odpowiedzi na strzały dziwnie niedaleko ozwała się baterja, Zawyło nad ogrodem. Sześć szrapnęli osypało dachy stodół. Zawyło jeszcze! Sześć granatów poszło ku Zieleńcowi na wygon, który okrywały rozległe tabory majora Muchinki i gdzie niebawem miała się odbyć uroczystość rozdawania chłopom koni zdobycznych, wozów i innego łupu, który oddziałowi już zaczynał ciążyć.
— Podporucznik Świda! Co robi pańska Vorpatrola? Co jest, Kreutzhimmeldonnerwetter? Do wszystkich djabłów! Do choleryl
Oficerowie biegiem śpieszyli na swoje miejsca. Marek już był na koniu i wypadł z opłotków z pierwszym szwadronem. Baterja odprzodkowywała się nagwałt za śpichlerzem. Ale nieznane armaty ucichły. Major siedział na koniu, klął i ssał swoją oplataną flaszę. Piechota za folwarkiem rozwijała się szeroko w linje tyraljerskie.
Nagle na podwórze wpadł ułan. Zdarł konia przed majorem i dychał przez chwilę, nie mogąc przyjść do słowa.
— Co jest? Stuwem geworden? Bałwan jest?
Pucołowata gęba roześmiała się od ucha do ucha.
— To nasi! Panie majorze! Sztab dywizji stoi w Kąkolownicy!
Nareszcie!
Ulga. Radość. Wszędzie wesołe oczy. Zewsząd wybucha śmiech. Major ze srogim wrzaskiem wpada na swego ordynansa. Nie zsiadając z konia, przyobleka nowy mundur z dystynkcjami, przypasuje szablę, ciska precz wyświechtaną furażerkę i paraduje w czapce majorowskiej z błyszczącemi galonami. Skupia koło siebie sztab. Jeszcze raz pociąga z flaszki. Prostuje się, nadyma się i pełen niezmiernej pychy rusza meldować się do dywizji.
Odwrót.
Odwrót. Odwrót. Z dnia na dzień. Krok za krokiem. Wieści z Warszawy przychodziły na front przekręcone, przeinaczone, spotworniałe. Ani krzty otuchy. Gorzkniały młode dusze. Oficerowie, żołnierze, przemordowani, bezsenni w nieprzerwanych bojach od długich miesięcy za Bugiem, nad Narwią, spodziewali się zastać potężnie obwarowane ośrodki oporu. Od straszliwie bliskiej i codzień to bliższej stolicy oczekiwali słowa nadziei, pragnęli serca i pomocy. Jak małe dzieci, oglądali się na matkę. Od nieprzyjaciela szły pociski i śmierć. Od stolicy godziły w nich gazety, plotki, oszczerstwa, intrygi, wiał zimny, śmiertelny dech strachu. Urodziła się, rozpleniła się w duszach nieufność i pogarda i zawzięta, tępa złość. Więc nie wierzono w nowy Rząd Obrony Państwa, nie wierzono w Armję Ochotniczą. Krążyły legendy o naradach, intrygach i walkach wokoło jakowegoś tajnego planu wielkiej, rozstrzygającej kontrofenzywy. Ale Naczelny Wódz otoczony wrogami, którzy wniwecz obracają jego genialne pomysły. Ale Naczelny Wódz gubi Polskę swoim ponurym, litewskim uporem. Mowa Lloyda George’a. Haniebny cyrograf w Spaa. Rządy, parlamenty, ludy, dyplomaci i robotnicy — cały świat przeciwko Polsce. A Francja? Gdzie jej pomoc sojusznicza? Podobno przybywa jakiś generał z bataljonem oficerów sztabowych.
Coraz bliżej Warszawy. Coraz gorzej. Nieprzyjacielskie zastępy prą, pchają się mrowiem. Obdarte, bose, zagłodzone, runęły na Polskę, jak nieprzejrzana szarańcza. Nie wstrzyma ich męstwo, wytrwałość ani straszliwe hekatomby. Ustępuje żołnierz polski z pola, jak wobec zalewu morza. Trzech na jednego. Pięciu na jednego. Dziesięciu. Armja upada na duchu, ulega. Na froncie śmiertelne wyczerpanie i niewiara. A na tyłach wszystkie stacje kolejowe i drogi i trakty pełne dezerterów. W piękne pogody lipcowe, w jasne dnie nadarzone dla żniwa mroczyło się w Polsce. Noc wchodziła w dusze, jak gdyby, zakreśliwszy cały swój obrót dozwolony przez Fatum, zamierało na niebie owo słonce, które zajaśniało w pamiętnym dniu Wielkiego Listopada.
Pewnego dnia w nielitościwą spiekotę mijał się Marek z jakimś bataljonem. Szara kolumna wlokła się, brodząc w tumanie pyłu. Bił od niej pot i brud, cierpki cuch utrudzonej piechoty. Kurz rozmazywał się w błoto, na spotniałych twarzach. Szli, szli i szli, przesuwając się jak bezimienne cienie, podobni do siebie o zatartych do niepoznania rysach.
— Serwus, panie poruczniku!
— Kto taki?
— Ja jestem!
— Co za licho! Kto mówi?
— Szeregowy Plechyński, melduję posłusznie.
Kolumnę zatrzymano właśnie dla wytchnienia. Żołnierze walili się jak trupy po rowach, wszyscy co do jednego, pokotem. Zdawało się, że już teraz żadna siła nie ruszy ich stąd, nie postawi na nogach.
— Panie poruczniku, u nas nie to, co w kawalerji. Ciężko jest.
— Głupiś. Co ty wiesz o kawalerji?
— Rozkaz, panie poruczniku.
Marek przywitał przyjaciela obrażającem zdumieniem.
— Prędzejbym się śmierci spodziewał — wyrzekł cywilnem porównaniem, które na froncie nie miało żadnego sensu. Ale był bardzo wzruszony.
— Jeżeli już nawet ten namyślił się i wyruszył...
Armja Ochotnicza nagle nabrała w jego oczach wielkiej powagi. Ujrzał nieprzebrane pole pełne żołnierzy, głowa przy głowie, dzieci, młodych, dojrzałych, starych. Odważnych i tchórzów, inteligentów i analfabetów, poetów i filistrów, paskarzy i robotników, obszarników i fornali... Poweselał i serdecznie wytrząsał prawicę nowemu rycerzowi.
— Nie chcę przed tobą uchodzić za bohatera. Jest raczej inaczej. Jak wiesz, jestem wciąż jeszcze aspirant-Polakiem. Więc musiałem. Może mi się nawet bardzo nie chciało, ale cóż było robić? Zresztą stał się absurd, gdyż beze mnie tam w Eximporcie i przy dostawach wojennych mój znój żołnierski będzie nas grubo kosztował. Ja zarabiałem, ale nie kradłem i nie dawałem kraść innym. Zato teraz, co się tam dzieje! Hahaha!.. Jako ochotnika powinni mnie byli przydzielić na eksperta zakupów intendentury. Generał Chapowicki, człowiek rozumny, chciał mnie wysłać do Paryża (z szarżą oficerską)! Odmówiłem, rzecz prosta, bo muszę krew przelać, co mi będzie do pewnego stopnia zaliczone. A trafiłem i do Jabłonny do żydowskiego obozu warownego. To się dość nie udało twojemu kochanemu Wiceministrowi.
Nusym był dość pogodnej myśli. Twierdził, że pomimo wszystko, co i jak tam u nas jest, ofenzywa rosyjska się rozbije.
— Może my ich nie zwyciężymy, ale oni sami się rozlezą. Dociągają pod Warszawę resztką tchu i organizją. Niebawem powinni zacząć wiać. Mówią, że nasze dowództwo Naczelne umyślnie cofa linję i wciąga ich byle dalej.
— Mówią. Czego nie mówią! Idjotyzm!
— Dlaczego aż tak? Przecież wy tu na froncie nic nie wiecie!
— My nie wiemy? A kto wie?
Naprędce pokłócili się. Naprędce łyknęli wódki i zagryźli suchym Chlebem. Zdążyli jeszcze wypalić papierosa. Gdy rozległy się krzyki podoficerów, Nusym porwał za karabin, uściskali się i każdy poszedł w swoją stronę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.