<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX

Okna pokoju Marka wychodziły na szczątek starego parku, utajony pośrodku miasta. Kilkadziesiąt potężnych pni, konary poznaczone śniegiem czyniły złudzenie zacisznego odludzia. Z okien nie było widać ślepego muru sąsiednich kamienic, jeno poprzez drzewa dwa staroświeckie domki, kryte dachówką, z mansardkami. Cisza i spokój, przedziwny urok miejsca jakby niezmiernie oddalonego od samego siebie, od tego, co je otaczało wkoło, co było niezbitą prawdą. Prowincja zapadła i zamierzchła w sercu hałaśliwej, niespokojnej Warszawy. Gdy wrony obsiadały gałęzie i darły się i krążyły, niepodobna było uwierzyć prawdzie, że dość przejść do frontowych pokojów, by ujrzeć tłuszczę wielkomiejską, mrowiącą się po ulicy, tramwaje, samochody, wytrzeszczone wystawy sklepowe, skręt i ruch zawzięty, ponury smutek tej wesołej karnawałowej stolicy a w jej ożywionym tłoku pomimo wszystko jakąś jednak przeraźliwą pustkę. Marek niecierpiał Warszawy. Twierdził, że nasza stolica nie ma żadnego charakteru ani własnego oblicza, ani duszy. Jest to nagie miejsce, gdzie przeszłość zatraciła się i zmarła, a młoda teraźniejszość nie zakorzeniła się jeszcze. Dozwalał łaskawie wierzyć, a nawet spodziewać się, że kiedyś, kiedyś zapewne i Warszawa nabierze wyrazu i stanie się godną imienia stolicy wielkiego państwa. Narazie...
Narazie kamieniem przesiadywał w domu, w swoim ukochanym, wygodnym pokoju. Chodził z kąta w kąt, ćmił papierosy i dozwalał przewalać się po rozpróżniaczonej głowie wszelakim myślom, pomysłom, wymysłom, marzeniom, głupstwom, dziwotworom. Skąd się to brało? Tak sobie, z niczego. Do czegóż to wszystko zmierzało? Tak sobie, do niczego właściwie. Jeżeli wogóle był w tem jakowyś sens a raczej nikły takowego odsetek, to w szalonem przypuszczeniu, że arkusze, zamknięte na dwa spusty w tajemnej szufladzie, dają okruszynę prawdopodobieństwa, pewnej nadziei... Na daleką, oczywiście, na bardzo daleką metę, za dobre kilka lat... Marek już pisał. W tajemnicy, przy drzwiach zamkniętych na klucz, żeby go ktoś nie złapał przy biurku, żeby nawet przesprytny Nusym nie przewąchał. Nie na serjo, niby żartem, ot tak sobie, ale z manjackim zapałem i uporem. Całemi nocami, w gorączce, w zamęcie, w szczęściu. Samego siebie się wstydził, a pisał.
Zdawało mu się, że dopiero teraz, gdy się wreszcie odważył, ujrzał i poznał samego siebie takiego, jakim był w całej swojej prawdzie. Życie zewnętrzne, nielitościwie realne, to niby prawdziwe, jakie pędzą wszyscy inni, naraz przestało go dręczyć i wiązać. Co za ulga! Od małego dziecka pałędał się pomiędzy ludźmi w niejasnem podejrzeniu, że nie jest taki, jak inni, że mu czegoś brak, że każdy od niego lepszy. W tem, co było, we wszystkiem, co się działo zwyczajnie i jak należy, pełno było czczej nudy. Zawsze się zachciewało, żeby było zupełnie inaczej. A gdy należało radzić o sobie samemu, co za troska wyłaziła zewsząd i truła mu radość pierwszej młodości! W dobrej czy złej chwili zawsze wisiał nad nim kłopot, co on ma ze sobą robić, kędy ma się w życiu obrócić ze swoją dziwną osobą. Wiedział, że był do niczego, bo mu się nic nie chciało, oburzał się, kiedy ojciec mawiał o nim krótko: — Leń. — Przenigdy! Pracowałby z rozkoszą, gdyby wiedział, co on ma robić, poco i naco. Albowiem robić to, co wszyscy, żyć tak sobie, tylko aby żyć — było to godne krowy, konia, fornala, dziedzica, księdza proboszcza, nawet doktora Niemyskiego i wszystkich co do jednego belfrów z siedleckiego gimnazjum. Wiedział to niezbicie jeszcze kiedy był głupim uczniakiem. Jako głupi roił o sobie z całym spokojem niestworzone dzieje i zgóry wiedział, że coś z tego będzie, a czas był przed nim bez granic. W Krakowie gnębiło go widmo nudy rozsądnego życia, na które i on był skazany i już w nie właściwie wchodził, niepytany, chce czy nie chce. Na szczęście, wojna uchroniła go od tego strasznego losu, bo gdyby nie ona, to kto wie, coby z nim było o tej porze. Wreszcie, nareszcie...
Ach, Nusym Skurnik przy pierwszem po latach spotkaniu powiedział mu był i przepowiedział, że chyba będzie artystą, bo nic innego nie potrafi. Zrazu nie uważał na to, ale teraz jakaż otucha bije od tych słów proroczych, które zapamiętał był i nosił w sobie utajone. A teraz trzeba, żeby się Nusym nie zawiódł, lub co gorsza, nie był się omylił. Narazie dobrze szło — na psa urok. Wszelkie troski i ciernie odkładał na odległe kiedyś, na czas właściwy, gdy wypadnie przebyć straszną próbę druku i ujawnienia swej wartości. Może wielkości? A może tylko śmiesznej nędzy?
Pisanie odgrodziło go od nudy i pustki powszedniego bytu i od przymusu rzeczywistego przeżywania. Ono ukoiło jątrzące tajemne cierpienie. Opętanie jego uniosło się wysoko ponad skąpą i niezgrabną rzeczywistość tego, co było naprawdę. Niespodziewanie wraz ze swojem cierpieniem znalazł się w krainie snów. Nie on lecz ktoś inny za jego wiedzą kochał tę dręczycielkę. Był to człowiek co się zowie wyraźny i skończony, jednak absolutnie podobny do niego samego. Ona królowała jak bóstwo w niepewnem, przyćmionem świetle świątyni. Dopiero w samowoli niepoczytalnego zmyślenia zmierzył Marek własne dla niej uwielbienie. Przejęło go ono upajającym zachwytem. Opasało go, zanurzyło, pogrążyło na samem dnie jakiegoś nowego istnienia, wobec którego znikł bez śladu cały ten świat i jego obyczaj i jego prawo. Ekstaza nie znała ani granicy, ani przeszkody, dozwolone było każde szaleństwo. Pisał nocami, zapamiętywał się i zatracał się, jak samotny opętaniec, którego nie było komu strzec i pilnować Na schyłku nocy zimowej przemordowany i wniebowzięty przechodził z upojenia w sny, a gdy się budził koło południa, długo nie wstawał jeszcze, ścigając zacierające się zjawy senne. Chwytał do ręki wczorajsze kartki i czytał z nich, chwilami nie wierząc oczom, rzeczy nieznane, jak gdyby nie on to pisał. Poddawał się rozkosznemu zamąceniu, niepewności siebie i wszystkiego, co było poza jego wielką tajemnicą. Aż pewnej nocy zebrał kilkanaście dopiero co zapisanych kartek, nie czytając, zalepił w kopertę i, nie wahając się ani przez jedną chwilę, wydzwonił pana Łukasza, który czuwał na nocnej służbie przy jakiemś przyjęciu. Na rano kazał mu doręczyć list wedle adresu. Położył się i zasnął, a nazajutrz z tego listu pozostało jeno mętne wspomnienie, przypuszczenie, że i tak być mogło, a mogło i całkiem nie być. Wszystko jedno.
Ten stan błogi i niebezpieczny trwał około sześciu tygodni. Dorobek nowego literata liczył nieprawdopodobną ilość zapisanego papieru. Były to wybuchy natchnienia, bujne strzępy nadzwyczajnych jakichś fragmentów, zmierzających ku olbrzymiemu dziełu, którego kształty gubiły się jeno w chaosie, a które miało być dziełem epoki. Jeżeli nie wszystko, to narazie prawie wszystko było o miłości. Zapomniał Marek o świecie bożym, a nikt mu nie przeszkadzał. Nusym był idealnym gospodarzem. Nie pokazywał się prawie, raz na parę dni wpadał na chwilę, wypalił papierosa, pogadał o niczem i znikał. Nigdy o nic nie pytał, nic mu nie radził. Marek tkwił ukryty w najzaciszniejszym zakamarku olbrzymich Nusymowych apartamentów. Działy się tam przeróżności i konferencje, konwentykle, rauty, uczty, bale, orgje. Przewijało się mnóstwo ludzi, stosunki Nusyma były przeogromne. On sam wciąż gdzieś wyjeżdżał i wciąż skądś powracał, w domu był gościem, ale bliżsi przyjaciele, których liczył powyżej stu, gospodarzyli u niego jak u siebie w domu i bez żadnej przerwy bawili się, radzili i knuli coś. Lokal, zdobyty za cenę niezliczonych intryg, poparć, wybiegów, łapówek, zajmował całe piętro starej kamienicy i liczył jedenaście pokojów. Miał się tam przenieść Bank Ex-Import, Polhurt oraz jakoweś „G. G. I.“, instytucja o nieokreślonych zadaniach, a wkońcu Nusym zabrał cały ten rozległy labirynt na swój własny użytek. Hall, jadalnia, salon i parą pokojów były umeblowane wspaniale i krzycząco, reszta byle jak, a było i parę pokojów absolutnie pustych i zapuszczonych, gdzie czasami zalegały stosami jakieś paki, worki, balony, ustawione szczelnie, jak w towarowym wagonie. Czasami te ciężkie bogactwa znikały bez śladu, a w pustych pokojach zjawiały się biurka, stoły, półki, telefony i panny klekoczące na maszynach do pisania. Pewnego dnia znikło i to, przezwyciężone i wyparte przez ponurego, żydowskiego samotnika, który krył się w przestronnej budowli biurka amerykańskiego i pilnował kolosalnej kasy ogniotrwałej. Marek pochłonięty manją miłości i pisania dopiero w końcu stycznia zaczął interesować się nieco tem, co go otaczało. Wydarłszy się dalszym natchnieniom, wszedł kiedyś tak sobie do gabinetu Nusyma. Przy stole okrytym zielonkawą starą makatą (tzw. stół konferencyjny) siedziało w dymie z dziesięć osób, zaprzątniętych grą, naokoło liczna galerja dość przyzwoita, paru oficerów polskich i francuskich, jeden bardzo stary generał. Bankierem był młody człowiek zdechły i wytworny. Zagasłe oko przez monokl patrzało kędyś w nicość, wychudłe białosine palce przebierały nerwowo w leżącej przed nim kupie banknotów. W kącie na kanapie siedziało dwóch zrozpaczonych żydów w kraciastych amerykańskich ubraniach, z obrzydłemi struchlałemi oczami. Do tych skazańców przemawiał coś najserdeczniej stary siwy pan, patrjarchalny, sarmacki, sympatyczny. Marek skrzywił się i przymknął drzwi. Zastukał zkolei do tak zwanej „malinowej sali“, wreszcie ujął za klamkę — Gdy otworzył drzwi, uderzył w niego zgiełk i gwar wielu ludzi usiłujących przekrzyczeć się nawzajem. W gęstym dymie cygar, w jaskrawym blasku wielkich lamp ujrzał gromadę zajadle kłócących się panów. Porozwalani na kanapach i wielkich klubowych fotelach, panowie ci wrzeszczeli ku jakiejś strasznej, łysej pokrace o kanciastej czaszce, wielkiej jak ceber. Maleńkie to straszydło stało w kącie jakby osaczone i darło się z zamkniętemi oczami, czerwone, spocone, szeroko obracając paszczą ze złotemi zębami. Marek cofnął się, zamknął drzwi i wrócił do siebie. Był przerażony.
— Cóż to za kanalje? Gdzie ja jestem? Na czarnej giełdzie?
Nie obchodziły go nigdy interesy Nusyma, nawet teraz, gdy mu powierzył swój zapomniany skarb, który przeszło dwa lata przeleżał w kuferku w oficynie jordanowickiej. Gdy szedł na front, zamierzał to dać bratu na jego meljoracje, ale się powstydził. Dolary mogły wzbudzić w Kubie słuszne podejrzenie, a powiedzieć prawdy nie mógł, gdyż nie było człowieka na kuli ziemskiej, od którego można było wymagać, żeby w to uwierzył. Byłoby zupełnie oczywistem, gdyby go okradziono w drodze, niewiadomo kiedy i jak. Ale taki dar ślepego losu był absolutnie wykluczony. Ludzie są bez wyobraźni i mają swoje nałogi. Czysta prawda byłaby tu kłamstwem, zgrubsza pokrywającem nieczysty interes. Nakłamać coś dla usprawiedliwienia tej kwoty nie chciało mu się. Zresztą chwilami sam wątpił, skąd mu się wzięła ta grzeczna sumka. Nusymowi nie potrzebował się opowiadać, poprostu spytał go, czyby on tem nie obrócił z parę razy, ot tak sobie, na jakichś skromnych warunkach. Po powrocie zostało mu koło dziesięciu tysięcy.
Usłyszawszy tę cyfrę, Nusym zagwizdał z najwyższego tonu przeciągle i czysto. O tej porze dolary w Polsce zaczęły już na dobre odgrywać rolę mistyczną. Sprawiały cuda, przewroty. Dotykając dziewiczej gleby polskiej, gołej jak święty turecki, każdy papierek dolarowy stawał się kamieniem filozoficznym, który rzucony byle jak i w byle co, wytwarzał napoczekaniu nieprzebrane bogactwa. Za każdym obrotem pomnażał się i rósł, płodził się chorobliwie, jak najgorsze robactwo. Spisali u rejenta formalną umowę i dolary w mgnieniu oka wsiąkły w zgłodniały polski rynek. Nusym wróżył urodzaj lepszy, niż na ziemi egipskiej za siedmiu krów tłustych.
Chodził po swoim pokoju i klął. Jak obudzony z rozkosznego snu, dostrzegł nietylko podejrzane interesy Nusyma, w które pośrednio i sam był wplątany, ale i cały odmęt swoich własnych najwewnętrzniejszych kłopotów. Spostrzegł, że już go opasała nuda i pustka, od których odjechał był w krainę nieprawdziwości i marzeń. Bawił się tam niczem za najlepszych czasów w Zimnych Dołach, no i wreszcie musiał powrócić tak samo, jak wracał po wakacjach do obmierzłej sztuby. W jednej chwili zawalił się potężny gmach odzyskanego szczęścia, jego szczytne powołanie, mocna twierdza literatury, zmurowana z grubych tomów. Jęknął ze wstydu. Jakże on mógł!?... Zapamiętać się, tak idjotycznie zaufać wierutnemu głupstwu?! Stek nonsensów, bujdy przeokropne, uczniowskie deklamacje, bezwstydnie obnażone plagjaty, grafomanjactwo pierwszej klasy, przeplatane straszliwemi wierszydłami, nad któremi płakał z zachwytu — on jeden na całym bożym świecie... Co za szczęście, że nikt o tem nie wie i nigdy nie będzie wiedział. Nikt nie przypuszcza nawet. Smutna radość. Gorzka ulga...
Nagły dreszcz — ona! Czytała! Czytała! Posłał jak warjat te wiersze. Jak ostatni kretyn i matoł wybrał właśnie te same, najgorsze z najgorszych! Czytała i nie cofnie tego żaden cud. Nigdy nie będzie mógł pokazać się jej na oczy. Skończone misterjum niebiańskie, astralne — utonęło w głupstwie. Zachciało mu się roześmiać. Głośno, najgłośniej! Nie mógł, zdjęła go rozpacz. Na szczęście, w tej złej chwili zjawił się Nusym.
— Cóż to, szukałeś mnie? Nareszcie raczyłeś wynurzyć się ze swojej wieży z kości słoniowej? Jestem na twoje usługi, strasznie rzadko się widujemy.
— Słuchajże, Nusym...
— Marjan, jeśli łaska.
— Czort cię bierz razem z Marjanem!..
— No co? No co?
— Słuchaj, czy i ty już jesteś łajdakiem?!
— Co znaczy — już? Więc dotychczas jednak... Co się właściwie stało? Nagadał ci kto świństw? Czytałeś paszkwil na mnie w „Nowościach“, w tej najpodlejszej szmacie? Toć to zwyczajny szantaż, chcą coś urwać, tylko że ja nie dam.
— Nic podobnego. Poprostu zajrzałem do twoich zakamarków. Nigdy nie widziałem podobnego b...... Co się tu u ciebie wyrabia? Co za straszna granda! I pomyśleć, że moje pieniądze...
— Twoje pieniądze są w moich rękach, a ta granda...
— Paskarze! Zdziercy! Spekulanci! Czarna giełda! Kto jest ten straszny karzeł? Co za kanalja?
Nusym słuchał cierpliwie. Marek wyzwierzał się za wszystkie swoje krzywdy, za wszystkie własne głupstwa. Co miał robić? Urągał. Był grubo przykry. Obrażający. Zrywał z Nusymera. Wypowiadał mu przyjaźń i dolary. Wyprowadza się natychmiast. Na tem zakończył i sapał. Nusym śmiał się serdecznie, poprostu. Zaczęli gadać. Niepokojący okropny karzeł to prezes G. O. I. poczciwina, Roch Trydulski, Wielkopolanin. Stracił wszystkich trzech synów na zachodnim froncie i służy Polsce wiernie, jak pies.
Prawdziwą kanalją jest niezaprzeczenie Tymoszek Wikłaszewski, ten, który w gabinecie trzyma bank. Pomniejszych draniaszków oczywiście nie brak, są i u nas, o, są. Bez takich niema handlu. Za wiadome dolary można było założyć kilka sklepików z wiktuałami — to dopiero paskarze! Można je było zwyczajnie puścić na lichwę i nic nie robić. Ale mowa była o odbudowie, o sanacji, o odrodzeniu. To się robi, właśnie to, i na wielką skalę. Co znaczy skala? Trzeba iść w kupie, towarzystwa akcyjne, koncerny. Trzeba mieć kolosalne stosunki, wszystko wiedzieć, wszędzie na czas dotrzeć, wleźć i zdążyć. Informacje poufne, chytre manewry, zasadzki, pułapki, ataki — jednem słowem, walka, niczem na froncie. O co? O samą możność uczciwego obsłużenia Polski. Tak jest! Tak jest! Przeciw komu? Przeciw straszliwej potędze łajdactwa, które pcha się nawałą na żer, nieprzeliczone jak szarańcza, zaciekłe, chamskie, bez czci i wiary. Mało kto wie, ile trzeba czasu, pracy i ilu świńskich środeczków, żeby móc ostać się wobec takiej konkurencji — dajmy na to przy każdej poważniejszej dostawie rządowej. A do tego przełamać biurokratyczny formalizm, głupotę tymczasowych ustaw, i kretynizm, jeżeli nife złodziejstwo funkcjonarjuszów, którzy decydują. Cóż dopiero, jeżeli wchodzi w grę myśl twórcza, inicjatywa, coś nowego!... Tragifarsa i tyle. Co za typy ludzkie, co za kawały! Rzeczy niedowiary, okropne.
— Opowiem ci, co mi się wydarzyło niedalej jak w grudniu. Dopiero zrozumiesz, w jakich warunkach pracuje człowiek, który nietylko chce zarobić, ale i zrobić coś, i to uczciwie.
Nusym gadał z godzinę, a Marek myślał o swojem. Niepodobna, żeby wszystko, co napisał, było ostatnią nędzą, ale na wszelki wypadek, dla pedagogiki, zaraz to spali co do świstka. Zdjął go żal — przecie to jest wszystko, co mu zostało na świecie... Nie! Żadnych sentymentów! Trzeba się opanować. Niedość skrobać piórem całemi nocami, trzeba myśleć, budować, pilnować sensu, jakiegoś wątku. Wziął go wstręt do paroksyzmów i natchnień. Jeszcze dziś siądzie do prawdziwej roboty. Już wie, jak sobie należy poczynać: spokojnie, powoli, zawsze z cuglami mocno w garści. Jeszcze dzisiaj... Nie! Przez dwa tygodnie nie weźmie pióra do ręki. Już! Nagle szalona myśl. Wziąć z szuflady byle co i przeczytać Nusymowi zaraz, natychmiast. Poprostu dla objektywnego sprawdzenia. Nie pytać go o zdanie, nie dać mu pary z gęby puścić i tak odra.“.u po oczach mu będzie znać, co to takiego jest, a czem nie jest. Ma się wstydzić takiego Nusyma? A jeżeli się okaże, że — owszem (choćby w minimalnej części — owszem), to co za ulga! Jakie szczęście! W tym wypadku nie grozi mu hańba śmieszności, a więc i ona jeszcze... Jeszcze...
— Teraz rozumiesz, że w najuczciwszym interesie niepodobna ani kroku ruszyć bez kanalji. Kanalja nie da się wyrugować. Sprobujno co zacząć w nieposzlakowanem gronie, w dobranem i przebranem. Myślisz, żem nie próbował i tego w moich początkach? Do dziś dnia prowadzę strasznie przykrą likwidację „Utwodu“ — o, tu obok, za ścianą...
— Ten okropny parch? Żebyś ty wiedział, co on odpowiada przez telefon! Wyobrażam sobie, jak mu tam wymyślają! A potem wyje, wyje całemi dniami, jak obłąkany pies.
— Wiem — Chór Pielgrzymów. To zapamiętały wagnerzysta, ale zupełnie pozbawiony słuchu. Zacności dusza, wszystko co miał stracił, byle tylko wyjść z honorem. A nieposzlakowana kompanja śmiertelnie skłócona, oszczerstwa, sądy. Człowiek nieposzlakowany, kiedy się weźmie do interesów, dziwnie szybko staje się gorszym od żyda, lepszym od najlepszej kanalji. Za swoje tysiąc marek polskich wkładu chce być bogatym i to odrazu, odrazul Taki pójdzie na wszystko, przymykając swoje uczciwe, szczere oczy, byleby ktoś inny robił za niego najgorsze świństwa, a jemu co miesiąc wypłacał sumy fantastyczne. Z takimi nie próbuj nigdy czego budować. Jołopy, próżniaki, najuczciwsi ludzie, a u każdego na dnie duszy zatajony chlew, a w chlewie kwiczy zwyczajna świnia.
— Ale powiedz mi, Marjanie, wiesz, jak cię lubię i szanuję, co ty sam jesteś? Jak ja mam ciebie brać?
— Mnie? Bardzo poprostu. Chcę być bogatym i to bardzo bogatym, ale zarazem chcę zaważyć w społeczeństwie nietylko groszem. Oto mój program: za parę lat ma nie być w Polsce ani jednego poważnego finansisty, ani ministra skarbu jakiego bądź gabinetu, ani takiego syndykatu, ani takiego koncernu, któryby za mnie nie zaręczył. Marjan Plechyński to talent, siła, prawość. Żadna szlachcianka nie dba tak jak ja o swoją dziewiczość.
— Bardzo pięknie, ale w takim razie poco zakładasz w domu szulernię?
— Dziecko jesteś. Muszę prowadzić dom otwarty.
— Żeby każda szuja mogła...
— A przepraszam. Żadnej szui nie spotkasz w moim domu. Ani jednej. Ani razu!
— Sam mówisz, że w interesach bez kanalji...
— Tak powiedziałem, ale kanalja a szuja to dwa przeciwieństwa. Nie śmiej się, bo nic jeszcze nie rozumiesz. Szuja? To zwyczajne bydlę, wyciruch, nicpoń, reporter szantażysta, wykolejeniec, co się czepia każdego i wszystkiego, alfons i stręczyciel, nabieracz, ordynarny złodziejaszek, przy którym stu marek nie można zostawić na stole, taki, co to w garderobie zawsze się omyli i bierze lepsze palto, lepszy kapelusz i nowe kalosze. Szui możesz publicznie napluć w oczy, wykopać go ze schodów, a wróci, jakby nigdy nic. Takiemu pokaż jednego dolara i możesz mu kazać aportować, jak psu, taki na obstalunek byle opoja będzie ci pływać po podłodze, na brzuchu, żeby doczołgać się w drugi kąt pokoju do zmiętoszonego papierka i wziąć go zębami... Zaś co do kanalji, to jest tego parę gatunków i sporo stopni, ale każda przedstawia pewną wybitną wartość. Albo talent, albo spryt, albo węch, a przedewszystkiem charakter. Kanalja ma cnoty bojowe: ryzyko aż do kryminału, zapał, wytrwałość. Kanalja jest twórcza...
— Marjanku, czemuż nie jesteś kanalją? Ty biedaku...
— Nie jestem, bo mam cel ogólniejszy, idealny, a nietylko własny. Oto zasadnicza różnica. Bo nie pozwalam sobie na wszystko, byle dopiąć celu. Bo na każdym kroku muszę się miarkować i często cofać. Kanalja idzie na całego i dlatego w walce o byt góruje nad takimi, jak ja. Na całej kuli ziemskiej w interesach króluje kanalja i ludzie mojego pokroju muszą z nią żyć w pewnym kompromisie, jeżeli nie chcą być wyrzuceni poza nawias. Kanalja jest uzbrojona od stóp do głowy i po same zęby, a ja przestrzegam, że tak powiem, haaskich paragrafów i ani gazów trujących, ani bakteryj, ani bomb z powietrza na bezbronne miasta.
— Ale łapówki dajesz?
— Łapówki? Dziecko jesteś, czyż bez tego można coś zrobić nawet dla dobra publicznego? Mój współzawodnik, kanalja, oferuje dostawę za cenę powiedzmy — sto, ja caeteris paribus, za siedemdziesiąt pięć. Sprawa jasna, państwo zarabia na czysto 25 procent. Jestem zupełnie pewny swojego, więc nie daję łapówki. On daje łapówkę i jest jeszcze pewniejszy. Dostaje koncesję on, a nie ja. Na porządku dziennym! Łapówka to nieodzowny wstęp do rzeczy, bez tego niema nic, ale nietylko u nas, drogi Marku, tak źle nie jest, tak jest narazie wszędzie, na całym święcie, po wielkiej wojnie światowej. Jutro jadę do Paryża, już wysłałem depeszę, nareszcie dobiłem targu o dostawę butów. Wiesz, co to jest „Mob“? Zapasy na wypadek wojny. Otóż wynalazłem stock cudownych butów amerykańskich — trzysta tysięcy par. I tanio! Za bezcen! Moi eksperci sprawdzali, siedzieli w tych butach dwa tygodnie. Za łapówkę francuską i amerykańską zrobiłem umowę wstępną, dałem zadatek, byle się zaczepić i walę do Warszawy, a tu oczywiście formalności, przeszkody. Latam wszędzie, latają inni. Najzacniejsi ludzie zupełnie bezinteresownie przemawiają do wysokich stosunków, perswadują, błagają. Latają moje kanalje i wszędzie płacą. Wszyscy się zgadzają, naturalnie, świetny interes — towar niebywały i półdarmo — przy wyprzedażach stocks de guerre — tak bywa nieraz. Cudem udało mi się wyprawić na łeb na szyję komisję ekspertów z departamentu. Wszyscy trzej co do jednego ludzie najzupełniej przyzwoici, bo i to się zdarza. Pojechali. Szef departamentu oświadcza mi, że skrawa załatwiona. Eksperci ślą entuzjastyczne telegrafy. Przyjeżdżają, natychmiast składają raport, a ja Czekam. Czekam, to jest latam wszędzie i kołaczę. Szef, wice-minister sami się niecierpliwią, bo termin tuż, mój zadatek przepada, umowa przepada, cena się podniesie trzykrotnie... Telefony, telefony, telefony. Wszyscy się zgadzają i chcą, i wszyscy się dziwią, że sprawa nie idzie. Brak jakichś uzgodnień. Zaginęła teczka z wykazami. Niema kopji — wyrzucają dwie maszynistki, pakują do kozy podchorążego i dwóch sierżantów, a tu w gazetach słodkie wzmianeczki, niby jeszcze nic, ale ostrzegające. To Symcha Bąkower, mój konkurent, oznajmia się, jak daleki grzmot. Płacę. Wreszcie pewien zacny chłop, mój wierny wyżeł, wyniuchał główną przeszkodę. Któżby się był spodziewał — zapomnieli o pułkowniku X, skrzywdzili kochanego staruszka. Sypie natychmiast z przeprosinami Wikłaszewski. Ale starowina obrażony. Awantura z krzykiem, grozi sądem, o mało nie apopleksja. Jak pan śmiesz! Wiklaszewski przeprasza, całuje go po rękach, płacze i błaga o przebaczenie. Poczciwina przebacza, przyjmuje nawet zaprosiny do mnie na niewinne karcięta. Przed godziną Wikłaszewski przegrał do niego to, co mu wypadało i jeszcze drugie tyle, albowiem każdemu wolno mieć swoje zwyczaje. Odetchnąłem. Ale Wikłasz to skąpiradło, ograł mi zato do nitki dwóch Amerykanów, na których mi zależało. Nie dopatrzyłem, u djabła, nie mogę być wszędzie naraz. W tych butach siedzą i twoje dolary. Jeżeli w przyszłej — nie daj Boże — wojnie polska piechota nie będzie chodziła na przemoczonych, odmrożonych lub odparzonych kopytach, albo też zgoła bosa, to i dzięki tobie też. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale moja kompanja biła się i na papierowych podeszwach. Marku, może ci co przywieźć z Paryża?
Paliły się spokojnie i jasno skazane opowieści, płonęły natchnienia, westchnienia. Gorzały najszczęśliwsze godziny życia, znikali dziwni ludzie, kochani i bliscy, umierali nazawsze razem ze swojemi losami, których już nikt nie pozna. Ginęły nieczytelnie pomazane karty, na których spisane były w gorączce i pośpiechu akty poczęcia tworów, mających żyć nieśmiertelnie. W otchłań niebytu wracały nieurodzone pokolenia upajających postaci. Nie odegra się już ich misterjum. Niechże przyszłość sądzona będzie przenajświetniejsza, niech zapłoną nowe natchnienia, niech wyrosną jak liście na drzewie karty dojrzałe, karty najmędrsze, karty przepiękne, nic nie zasłoni w pamięci tej ofiary całopalenia dzieci pierworodnych, najdroższych. Zawsze w duszy szeptać coś będzie, że one były jedyne i nieomylne.
Marek wytępił wszystko, co miał po szufladach, czynił to z zajadłością i z pośpiechem konspiratora, do którego dobijają się żandarmi. Bał się opamiętać. Musiał doprowadzić rzecz do końca, musiał dopełnić na sobie gwałtu ekspiacji. Może tego kiedyś srogo pożałuje, może już nawet za godzinę. Jeżeli tamto wypływało ze szczerego natchnienia, to i teraz jest jak w upojeniu. Owładła nim idea natrętna i pilna. To tu, to tam wyrasta opętujące spojrzenie oczu. Migoce w gwiazdach, przebłyska w ogniu, czai się po kątach w zmroku... Natychmiast musi śpieszyć do niej. Coś go woła natarczywie. Jakaś siła wypycha go z domu. Już, już! Ale zanim pójdzie, musi te papierzyska wyniszczyć do ostatniej reszty. Powie poprostu: byłem warjatem i pisałem brednie — to przez ciebie. Wiesz, co to było, boś dostała ode mnie na próbę. Teraz ozdrowiałem i już przenigdy!... Będę statecznym człowiekiem, będę jak inni. A jeżeli i teraz będzie się z niego śmiała, jeżeli na całe życie zostanie dla niej śmieszny? Boże miłosierny, ten fragment, dlaczego właśnie ten najgłupszy?! Zgrzytał zębami ze wstrętu do siebie.
Ulica, mróz, śnieg. Sklepy jeszcze otwarte, tłumy ludzi. Płyną, śpieszą, mijają, prześcigają się niewyczerpane gromady czarnych postaci. Wszędzie pełno ich niespokojnej krętaniny, spojrzeń, słów, urywków, uśmiechów, gestów. Przebiegają i giną, objawiają się i gasną coraz to nowe ich oblicza, przerozmaite, poosłaniane jednakowo zimną, obojętną, nieprzeniknioną wielkomiejską maską. Jaskrawe światła wystaw sklepowych krają tłum na pasma, każdą postać obleją ostrym blaskiem, odsłonią ją nagle i cisną w zmrok, podadzą — ją dalej pod snopy precz czyhających promieni. Ulica mieni się w oczach, drga niepoznawalna i niespokojna. Oddechy niezliczonych piersi ulatują w mroźnem powietrzu obłoczkami pary. Światła i blaski iskrzą się na śniegu, migocą. Olbrzymie okna sklepowe szydzą spokojnie z gromad przylepionych do szyb, pożerających oczami rzeczy najprzedniejsze i najdroższe, bogactwa, wytworności, piękno, których nigdy w życiu nie zaznali, i nie zaznają. Gapi się ulica, jak urzeczona w uwielbiającem zapatrzeniu. Nędzna jej zawiść, martwe jest pożądanie parjasów. Dobre i to, że wolno patrzeć. Taki jest świat. Nie od dzisiaj... Świergoce świeży śmiech dziewczęcy, krzyżują się spojrzenia, ścigają się pary. W rażących odblaskach reklamowych tłum pcha się do kina, zgłodniały ułudy, cudzych przygód, cudzych cierpień, dalekich przestrzeni, obrazów bogactwa, nadzwyczajności, cudów. Zagubić się bodaj na chwilę, zapomnieć o tem, co jest i czem się jest — „Królowa Siedmiu Wysp“.
Jakże mu smutno i samotnie pośrodku tłumu. Martwo jest w tem kipiącem, hałaśliwem życiu ulicy. W ojczystej stolicy wszystko obce, nieodgadnione. Jak wyrodek przemyka się między swoimi, gardząc ludźmi i wszystkiem, co w sobie niosą, a podpatruje ich z zawiścią. Czemuż nie jest, jak oni? Zmaga się ze światem, ze swoim czasem, ze sobą. Napróżno czeka na chwilę, gdy zerwie mu ktoś z przed oczu zasłonę i okaże prawdę życia, prawdę czasu. Nie potrafi myśleć, rozważać, badać. Dręczy się zgadywaniem i upaja wyobraźnią, odrzuca to, co jest i nigdy nie wie, czego chce. Uporczywie trzymają go się sny, majaczą wizje przez mgłę i nigdy nie dadzą się poznać. Proste, odwieczne, codzienne bytowanie miasta niesie w sobie niezgłębioną tajemnicę. Miasto opętuje. W splątanym nurcie tłumów, w mrowisku ulic, odzywa się zgłuszony akord ze wszystkich tonów życia, jak daleki szmer morskiego przypływu. Poczyna się i zanika niedomówione tajemnicze słowo, wyraz tego, co jest. — Wytężaj, wytężaj słuch!... Tutaj ogłusza gwar ludzki, a w samotności i ciszy niema innych głosów, jak jeno z poza czasu i przestrzeni, szalone, nierozumne słowa, niemożliwe do wyjawienia. To ma być jego twórczość? Na ulicy Szopena chwycił go ordynarny strach, tem przykrzejszy, że zgóry wiedział, iż się nie cofnie. Oby jej nie było w domu! Może wyjechała? Niestety, nie. Przez cały dzień czuł w sobie jej bliskość. Zły znak. Gdybyż można z nią mówić rozumnie, poważnie. Gdybyż pozwoliła otworzyć przed sobą serce. Wystarczy pół godziny swobodnej rozmowy, jak człowieka z człowiekiem. Nigdy! Przecież ona go zupełnie nie zna, zawsze opęta oczami, swoim niepokojem i wszystkiem, nie da się skupić, otumani, ogłupi. Wirują szalone myśli, na usta się cisną niepoczytalne słowa, wszystkie siły trzeba wytężyć, ażeby się opamiętać i nie zostaje więcej nic. Zawsze był z nią śmieszny i niezgrabny. Nie dać jej mówić, przerywać! Gdzie tam, odrazu go zagada, opanuje, przygwoździ. A potem budzi się i zostaje w nim tylko sama złość. Buntuje się jak nędzny niewolnik. Sili się na przekorę, staje się hardy i odchodzi z nienawiścią, zaprzysięga się, że noga jego nie postanie więcej... Potem na nowo.
Przystanął przed Doliną i patrzył na roje czarnych postaci, przemykających się po lodzie. Zagapił się, a w istocie zwlekał, czekając na jakąś lepszą chwilę. Coraz bardziej tchórzył i zjadał się ze złości. Co to jest odwaga? Niema człowieka odważnego na wszystko. Wojna — głupstwo, dopiero w tak zwanem spokojnem życiu zaczynają się próby. Niespodzianie, jakby w nim drgnęła struna. Napięta, mocna, zadźwiękła głęboko. Ożyło w nim coś dawnego, uroczy uśmiech młodości, beztroska, wyzwanie wręcz wszystkiemu, cokolwiek grozi. Odprężyła się siła, zuchwała na wszystko. No cóż? No co? Zaprzątnięty swoim trudnym kłopotem, już tak bliskim, nie spostrzegł i nie dochodził, skąd w nim taka odmiana, gdzie się zapodział cały strach? W pozaświadomej wizji wybuchł i przemknął obraz nagłego ocknienia. Wiją się na czarnem niebie, jak żywe węże, martwo błękitne rojowiska rac świetlnych. Wykwitają coraz nowe, jak widma niewyczerpane, spadają, rozpryskują się deszczem. Raz po razu potrząsa nim karabin i już parzy w ręce. Rozdziera się noc od nieprzerwanego trzasku, bez odetchnienia szczękają karabiny maszynowe, raz po razu walą głucho ręczne granaty, na sekundę przebije wrzawę ognia potężne, przytłumione, jak z pod ziemi, wycie tajemniczych gromad, niewidzialnych, straszliwie bliskich. I nagle w martwy łoskot machin bojowych głos trąb wieje się żywym, gorącym potokiem. Uderzy w serce, poderwie, zapanuje nad wszystkiem. Nocny atak na okopy czwartego pułku. Orkiestra na przedpiersiu — Roja. Snują się czarne cienie. Snują się z miękkim chrzęstem łyżew krających biały lód, przewijają się, mienią w oczach, orkiestra wojskowa przygrywa zabawie — Hej strzelcy wraz!... — To samo.
Ale Marek nic o tem nie wiedział. Po dwa schody parł ku górze swobodny, lekki, gotów na wszystko. Nie może inaczej być! Śmiało naprzód, wszystko się zdobywa. A im trudniej, tem trzeba odważniej, i tyle. Tak było aż do trzeciego piętra, ale tu stanął, jak wryty. Tu go dopadła nielitościwa pamięć. Zatrzepotały, przeleciały błyskawicznie zapisane kartki, nieomylnie, co do jednego słowa, wyrył mu się w mózgu niepoczytalny wylew miłosnego natchnienia. Na trzeciem piętrze tych schodów stanął przed nim nieubłagany siepacz, fakt, że ona jednak czytała to wierutne obnażone głupstwo, że je u siebie ma, a jeżeli chce się jeszcze łudzić, to niech wie, że ona mu je może natychmiast okazać do oczu, za trzy minuty. Ugiął się pod tą hańbą. To nic, że jego wylew był bezwstydny, że był zuchwały. Ale parodja natchnienia, pretensje czczej pustki i nicości, bezwzględna klasyczna banalność tego „kawałka...“ To było dopiero zabójcze, rozpaczliwie śmieszne. Wreszcie ruszył pod górę, ciężko namyślając się na każdym stopniu schodów, zupełnie nie wiedząc, co uczyni. Modlił się o cud, bodaj o to, żeby nie potrzebował dzwonić, tylko żeby ją zastał w otwartych drzwiach, oczekującą. Żeby nie potrzebował umierać ze wstydu między uderzeniem dzwonka, a odemknięciem drzwi, żeby...
A oto już. „Monika Goślicka...“
W pokoju, który miał być gabinetem Romana, w półzmroku pod fioletowym abażurem, pani Goślicka czytała najnowszą, rozgłośną i świetną powieść francuską. Leżała na otomanie, wsparta na łokciach, wpatrzona w rozwartą książkę, zatopiona, zapamiętała. Z ulgą odpoczywała w samotności po dwóch wizytach, które odbyła u dobrych starych przyjaciół. Ugoszczona, namaszczona ich wzruszającą serdecznością, napasiona inteligentną rozmową i pączkami, uciekała wreszcie od czułej nudy i od pożądliwych spojrzeń męskich. Coraz to rzadsze były jej wypady „do ludzi“. Teraz na nowo, o, na długo zatopi się w sobie, przestanie oglądać się na świat i łudzić, że zdoła jeszcze doń powrócić. Niema poco. Wnet zniknie ostatnia resztka nieszczerej, wmówionej obawy przed czarem własnego tajemnego życia. Dopuści do siebie wszystkie dziwy, niepodobieństwa, strachy i zjawy, które odpędza jeszcze, choć ich pożąda, choć już im wierzy Już zgłębiła nudę ludzkiego istnienia i pustkę tego, co się dzieje na mieście, tam za szybą i tuż za ścianą u nieznajomych sąsiadów. Oddawna ją odpycha zwyczajne codzienne życie, coraz bardziej obrzydli stają się ludzie. Czasami wybucha w niej zdumienie, natchnione wizjami niepojętego szczęścia, innego istnienia poza wszystkiem, co jest w tem życiu możliwe. Bierze pokusa rzucić się w to, jak w przepaść. Leży na stoliku, na błękitnym kilimku brauning Romana siny, zimny, żyjący straszliwą siłą, którą jest napięty. Chwilami przeobraża się w coś, rozwija się niczem dziwny kwiat, uśmiecha się kusząco... Wówczas przez cale ciało przewija się i krąży — w mózgu, w nogach, w piersiach, w ramionach upajająca niemoc. Kąpie się cała w rozkosznej lubości, drży ręka, sięga, dotyka, ujmuje... Stalowy przycisk ciężko leży na rozwartej książce, do połowy zasłonił karty tej jeszcze jednej pieśni o życiu. I pochłaniająca powieść wydaje się śmieszna. Czyż można to ludzkie życie ozdobić, zakłamać? Przez styl, przez obrazy, przez piękne słowa, wyziera jego nikczemna prawda, jak starość w twarzy przez farbę i bielidło. Napróżno odurzają się śmieszni ludzie, wszystkie środeczki ich kultury to nędzne podrabiane „ersatze“. Jedno jedyne wyzwala człowieka. Coraz głąbiej pojmowała to, coraz bliżej zespalała się ze straszną prawdą. Karta za kartą otwierała się przed nią, jak księga wiedzy tajemnej. Teraz już wie, że nie spotka tam nikogo i niczego z dawnego swojego istnienia. I jego tam nie będzie — co za ulga. Nareszcie rozwieje się jego pamięć, która ją zadręczała, nie powtórzy się nic z tego, co było. Szarpiąca tęsknota, codzienne wróżby i przeczucia, rozpacz i nadzieja, rozpacz i nadzieja.. Złudy natchnione, sny wieszcze, wymuszone manjactwo uporu, kłamane dla innych, nie dla siebie. Poległ, zginął, znikł. Nie chce go już, na całą wieczność go nie chce. Na jego miejscu oddawna nicość bezbrzeżna. Oddawna pustka w sercu. Niepodobna tak żyć. Jej sprawa przesądzona. Nie staczała ze sobą walk, nie zaznała strachu. Nic nie postanawiała, samo się to w niej stało. Ani się nie śpieszy, ani nie zwleka, czeka spokojnie na swoją godzinę, która“ czai się w odmęcie czasu, niewiadoma, bezimienna, aż przyjdzie wierna, da się poznać, zawoła nieomylnie, zabierze ją. Może dziś, zaraz. Może pojutrze. Może kiedyś. Rozkoszny był urok takiego istnienia. Cały ludzki świat oddalał się, malał. Zacierały się jego barwy i kształty i głosy. Brzęczał gdzieś wir ogromnego życia, jak rój komarów. Ogromne sprawy świata! Przewroty dziejowe! Masy wzburzone, ich wielcy wodzowie! Cóż to jest, jeżeli na godziny liczy się nikły żywot pana tego świata, nędznego człowieka? Jego dramaty, namiętności, walki, prace i cele są niedostrzegalnie małe. Są, a nie istnieją. Komu są potrzebne? Czemu służą?
Pochyliła głowę, dotknęła czołem zimnego żelaza. Jego chłód przenikał w oczy i w głąb mózgu. Zamierały obrazy żywego istniejącego świata, tonęły w ciemności. Zatrzymały się myśli. Nicość opasała ją swoją martwą siłą i lekko uniosła, zabrała ją, wchłonęła. Już nie czuła swojego istnienia, swoich nóg, swoich rąk. W ciemnej głębi rodziły się smugi martwego ognia, który nie świecił, jeno objawiał się ponuro, jak stygnące ciemno-purpurowe żelazo. Miarowo, spokojnie rozjaśniał się i przygasał. Ledwie dosłyszalny, stłumiony huk jakiejś potęgi powtarzał się rytmicznie i zbliżał się, zwalając się na coś bezmiernym ciężarem. Otchłań żyła tem tętnem. Smugi ogniowe przewijały się jak węże, pisząc tajemne znaki w niezmierzonych głębokościach pomroki. Wiły się, okrążały, opasywały, opętywały.. Zerwała się, coś ją podniosło i mocno postawiło na nogach. Brauning przenikliwie trzasnął o podłogę. W fioletowem świetle wszystko wokoło było łagodnie przyćmione. Zegar w sąsiednim pokoju poważnie, z zastanowieniem, wybijał godzinę — dwa... cztery... siedem, osiem. Ciężlco przytłoczyła ją cisza po ostatniem uderzeniu. Wpełzała do gabinetu, zasłała wszystko, szczelnie, wypełniła pokój aż do sufitu. Ta godzina... Może to już ona?! Serce utknęło, stanęło. Zimno w mózgu...
Nie! Załomotało serce mocno, głośno. Skradając się na palcach, ostrożnie, cierpiąc za każdem skrzypnięciem posadzki, posuwała się ze strachem, wychyliła się za próg, zajrzała — nic. Przesunęła się przez ciemny salonik i przyłożyła ucho do drzwi od przedpokoju. W ciszy wisiała jakaś groźba, bliska, tuż tuż, niemal obecna. Przenikła przez ścianę i już weszła do jej domu. Wraz z zimnem, ciągnącem przez szparę, niepokój przepychał się przez zamknięte drzwi i przeszywał ją dreszczem.
W strachu przed tajemnem i nieznanem, wbrew swej woli, jak zmuszona, drżącemi rękami ostrożnie naciskała klamkę. Cicho ustąpiły, odemknęły się drzwi. W ciemnym, zimnym przedpokoju dziwnie, jakby daleko, jarzyła się iskierka światła w dziurce od klucza. Ta chłodem ziejąca pustka przejęła ją trwogą. Bała się ujrzeć tu coś strasznego. Coś się czai za drzwiami i lada chwila tu będzie, przewlecze się przez dziurkę od klucza za nitką światła, która przeszywa ciemności. Przeciśnie się przez zamknięte drzwi i niepostrzeżenie przepełznie przez przedpokój, dotknie jej czemś niewypowiedzianie śliskiem i chłodnem. Jest to niepojęte, ale znajome. Ohydna zmora, która ją dręczy po nocach, po raz pierwszy nawiedza ją na jawie, złowrogo i bezczelnie. Coś w rodzaju olbrzymiej ropuchy oplecie ją lepkiemi łapami, uwiesi się na niej, zacięży, obali ją, przygniecie. Nogi uginały się pod nią, nie miała sił odejść stąd, uciec. Jak we śnie, tak i teraz poprzez strach, wstyd i wstręt przebijała się ostra, nieprzezwyciężona ciekawość To ona trzyma ją u drzwi; oderwać się nie może, bo obie ręce zacisnęły się na zimnej bronzowej klamce. Ogląda się w głąb mieszkania, jak za ratunkiem, choć wie, że nikogo tam niema. Przez ciemny salonik, jakby w dużej odległości, widzi skrawek swojego gabinetu. Ach, gdybyż mogła tam wrócić! Łagodne światło pada na dywan, zielony jak łąka. Już wie, co będzie dalej, zapomniała o strachu, uśmiecha się. Na łączkę wpadają chłopcy karzełki. Rozbiegają się gromadą, szybko śmigając białemi kolaneczkami, jedni w czarnych koszulkach, drudzy w żółtych. Ustawiają się sprawnie i zaczyna się śliczna zabawa. Lata w powietrzu, odbija się i wraca piłeczka, mała jak orzeszek. Migają i mącą się w oczach liliputy footbaliści. Przelatują po łące, to tu, to tam, skupiają się, przewracają w zażartej walce. Zwycięstwo się waży; z naprężeniem patrzy na te zawody, a całą duszą trzyma z żółtymi, choć wszyscy oni to chłopaczki kochane i śliczne. Widzi każdą twarzyczkę, czerwone to, rozkrzyczane, aż tu do niej dochodzi nieustający pisk. Wtem rozlega się głuchy, rytmiczny grzmot, nadchodzi szybko, wstrząsa całym domem. Zbliża się coś okropnego, groza wisi nad chłopcami, ona to wie, wie! Ale nie może pobiec ich ostrzec, nie może zawołać. Już!... Straszliwa, wielka na Cały dywan bosa stopa na sekundą zawisła nad zabawą i zakryła, zmiażdżyła wszystko. Olbrzym poszedł dalej, cichnie głuchy grzmot jego kroków. Drży cała — niepodobna spojrzeć w to miejsce...
Przenikliwy dzwonek. Jak szybką okrągłą piłą tartaku kraje jej mózg, długo, długo, jeszcze... Któż tak śmie? Na to dzwonienie odpowiada jak do akordu jakiś ton jej serca. Serce tłucze się, leci, dzwoni, boli. Ocknęła się, zerwała się z otomany, ’pobiegła do drzwi. I jak przed chwilą przez sen, tak i teraz nadsłuchuje i boi się. Za drzwiami cisza. Jak wówczas nikłe pasemko światła, chłód i ciemności. Oburzona natarczywem, niedopuszczalnem dzwonieniem postanowiła nie otwierać. Zresztą zbyt się łąka. Bóg wie, kto to może być. Czuła nieomylnie, najwyraźniej, że za drzwiami ktoś stoi. Już nie dzwoni, czeka cicho, nadsłuchuje. Znika pasemko światła i znowu jest na swojem miejscu. Słychać czyjś oddech. Na palcach przechodzi przez przedpokój, opiera czoło o zimne drzwi. Jest. Jest. Jest! Przez głową przelatują nieprawdopodobne przypuszczenia, wizje fantastyczne. Serce zamiera i rusza wskok. Strach i niezwalczona ciekawość. Niewiadomo kiedy i jak szczęknęła zasuwa. W jednej chwili stanęła z nim twarzą w twarz. Zdumienie, ulga, rozczarowanie. Nagły niespodziewany gniew. Wybuchł, zanim zdołała się opamiętać.
— To pan?! Co za dobijanie się? Dlaczego pan tak strasznie dzwoni? Trzebaż się trochę liczyć z ludzkiemi nerwami — jestem sama w domu...
— Ależ ja zupełnie nie dzwoniłem! Dopierom się namyślał, bo nie chciałem przeszkadzać. Jeżeli pani...
— Poco to kłamstwo? Doprawdy, osobliwy z pana człowiek, dotąd mi trzeszczy w głowie pańskie dzwonienie, a pan się wypiera w żywe oczy. Jakże tak można?
Patrzą sobie zbliska prosto w oczy. Oboje są zdumieni. Marek wyrwał się z oszołomienia, już stłumił w sobie złość i hardość, które wybuchły w nim na to bezczelne wpieranie. Jeszcze nie rozumiał, ale wiedział, że niepodobna uczynić tego, co należało, czyli obrazić się i odejść. Za wszelką cenę trzeba ją uspokoić, nie wolno mu jej opuścić.
— Pani się zaziębi na mrozie, proszę...
Odeszła od progu, nie oglądając się, nie zapraszając go ani jednem słowem. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, zdjął futro. Zaczekał chwilę i, zdobywając się z wysiłkiem na odwagę, z zamętem w głowie, wsunął się do ciemnego saloniku. Pani Goślicka nie dawała znaku życia. Stanął na progu gabinetu. Siedziała skulona bez ruchu, zasłoniwszy twarz rękami. Oddychała porywczo, drgała, lada chwila zaniesie się od płaczu. Niepodobna było wszczynać towarzyskich wstępów, przepraszać, zagadywać. Trzeba tu było coś przełamać, natychmiast zdobyć się na rzecz stanowczą, odważnie i nieomylnie. W łagodnym fioletowym zmierzchu zaczynało wszystko kołować się, wznosić i opadać. Bez jednego słowa uklęknie przed nią i odejmie jej ręce od twarzy, zajrzy jej w oczy zbliska, do dna duszy...
Ruszył od progu i już za pierwszym krokiem uleciało natchnienie. Zrobiło się zimno, strasznie i pusto. Na zielonkawym dywanie, tuż u jej stóp, leżał brauning, mały nieznaczny wykrawek żelaza. W jednej chwili rozrósł się we wszystkie strony, zolbrzymiał, wypełnił cały pokój, zaciężył. Teraz zrozumiał. Zastał ją w takiej chwili... Właśnie w takiej chwili... I znowu, jak za nagłem uderzeniem wichru, poniosło go natchnienie. Dobrze, snać tak być musi. Można i tak! Wszystko jedno, byleby i on w sekundę po niej u jej stóp... Co znaczy głupie, długie życie? Cud jednej chwili, a potem... Na wieki!
Siedziała nieruchoma, z twarzą ukrytą w dłoniach, z łokciami wspartemi na kolanach. Czas płynął. Do bólu, do niezniesienia wzmagało się w nim napięcie oczekiwania na jej pierwsze słowo. Tak trwało niedopojęcia długo. Znajdował się jakby w pustce. Nie mógł się zdobyć na żadną myśl. Niepostrzeżenie zapadł w martwotę, poddał się nicości ~ jak gdyby tu zupełnie nie był. Nagle pani Goślicka podniosła głowę, spojrzała pustemi oczami i szybko podwinęła pod siebie nogi, opadła na otomanę, zwinęła się, ułożyła głowę na poduszce, poprawiła się wygodniej i leżała z zamkniętemi oczami. Jak gdyby była sama w pokoju. Usnęła.
W fioletowych półcieniach, w zaledwie uchwytnym zapachu nieznanych perfum, który przepływał falami, jakby czyjeś westchnienie, w złotych ramach niewiadomych obrazów, w zwiędłej róży marniejącej, porzuconej na stoliku, wszędzie i od wszystkiego biła trwoga i upajająca gorycz obłędu. Łagodny, spokojny, staroświecki chód zegara wciąż wychodził z ciemności sąsiedniego pokoju i potęgował ciszę oniemiałą i napiętą. Lada chwila objawi się tu niepojęte. Odezwie się jakieś słowo i wypowie odrazu wszystko, co jest niezrozumiałe i najtajemniejsze. Wybuchnie czyjś krzyk ostry, obłąkany i przerwie, zniszczy w jednej chwili to co jest, co było, co mogło, co może jeszcze być. Albo wejdzie tu mus nieprzeparty i opęta, nakaże natychmiast dokonać rzeczy straszliwej. Albo w białych ramach tych drzwi wystąpi z ciemności i będzie na nich patrzało śmiertelnie i długo widmo rotmistrza Romana Goślickiego, ono, które jest tu zawsze w utajeniu swojem obecne. Marek przymknął oczy i czekał. I wydało mu się, że jest teraz zupełnie gdzie indziej (gdzie?) a to co jest — to sen. Westchnęła głęboko, jak człowiek śpiący. Marek ocknął się z odrętwienia i spojrzał na nią bystro. Nigdy nie widział jej takiej. Zdawało mu się, że za sprawą wymarzonych czarów, niepojętym sposobem, zakradł się do niej niewidzialny i dostąpił cudu patrzenia w jej tajemną, nikomu nieznaną samotność. Oto ona w całej swojej prawdzie, sama ze sobą. To, co widzi, jest niemożliwością, to się nie powtórzy nigdy. Spieszył się, by ogarnąć ją całą i wchłonąć z niej wszystko, przeniknąć i wykraść jej tajemnicę. Podglądał ją, jak wroga, z zimnem okrucieństwem, bezczelnie złemi, drapieżnemi oczami. Nigdy nie widział tych ciemnych, długich rzęs, ani pokrętnej, dziwnej linji brwi, które kreśliły się jak wypisane dwa słowa dwoma odrębnemi znakami. Każdy wypowiada swoje słowo. Można je odczytać i przez nie wiedzieć o niej to, czego nie zdradzą nigdy oczy opętujące niepokojem. Po raz pierwszy w życiu patrzał w tę twarz bez pomieszania i trwogi. Nie odrywając oczu, zatapiał się w niej i badał i pytał. Szukał przyczyny tego, co w nim się działo, szukał tam i siebie samego, swojego śladu, cienia. Czyż na tem czole, przesłoniętem ciemno-rudawem pasemkiem włosów, nigdy nie odbiła się, nigdy nie postała myśl o nim? Wszystko w tem obliczu było mu bliskie i rodzone, w niem streszczały się jego marzenia od niepamiętnych czasów, od lat dziecięcych. W wizjach tęsknoty, we snach młodzieńczych ono majaczyło, przemykało się wśród niezliczonych obrazów, odchodziło i wracało wiernie. Teraz, naraz przypomniało się to ze wszystkich wielu lat. Czy to nie jasne, że ona mu była sądzona w tajemnych wyrokach przeznaczenia? Napróżno opiera mu się jeszcze i wałczy z tem, co musi się wypełnić. Nieprzeliczony odmęt przypadków, chaos wydarzeń, rozstrzelonych, rozbieżnych w jego i jej losach, cały ogrom nieprawdopodobieństw złożyły się na wyrok losu, na cud ich spotkania. Nie wojna, nie kule — samo przeznaczenie zabiło biednego Romana. Zadrgały kąciki ust. Poruszyła wargami, jak gdyby chciała wyszeptać słowo. Wargi rozchyliły się, błysnęły zęby i w twarzy rozpostarło się upojenie tajemnego sennego widziadła. Odruchowo, nie wiedząc o tem, podał się ku niej cały. Zapragnął wiedzieć, co ona w tej chwili czuje, o czem śni. Ocknęła się podejrzliwość, zrodziła się zawiść o to. Ręce jej poruszyły się niespokojnie, palce szukały czegoś, przesuwały się po dywanowem pokryciu otomany, po fałdach czarnej, jedwabnej spódnicy. Westchnienie podniosło jej pierś. Niepokój przebiegł przez całe ciało, głowa osunęła się z poduszki, wtuliła się w ramiona, pasmo włosów spadło aż na oczy. Zaraz się ocknie...
Czekał na to z dziwnym spokojem, jak gdyby zgóry wiedział, co ma czynić. Już nie czuł osobliwości tej wizyty. Ośmielało go przyćmione wnętrze, miłe, jakby swoje własne, zaciszne i ciche. Na stoliku leżała więdnąca czerwona róża, białe rękawiczki, wielki bronzowy nóż do rozcinania kartek, stylizowany na chińskiego smoka, torebka ręczna, duża gruba koperta. We mgnieniu oka ją poznał, ani chwili się nie zawahał. Zręcznie, jak złodziej, nie odrywając oczu od twarzy uśpionej, strzegąc się najlżejszego szmeru, tłumiąc oddech, wyciągnął rękę i zabrał swoją kopertę. Wsunął ją do kieszeni i odetchnął głęboko, jak po ciężkiej pracy. Doznawał szczęścia ulgi, jak gdyby mu się udało cofnąć sam fakt warjackiego przesłania tego miłosnego wyznania. Jak gdyby przez to samo sprawił, że nie było ono przez nikogo czytane i stało się zpowrotem jego własne, tajemne. Przycisnął rękę do kieszeni, jak gdyby chciał sprawdzić, że odzyskał swój skarb, z którym tyle miał kłopotu. Toż to jedyne, co ocalało z hekatomby! I naraz utwór wydał mu się głęboki i piękny. Zażądało mu się odczytać to natychmiast. Nie dla sprawdzenia, ale dla samego siebie — przecież nie czytał jeszcze tego. Wróciło upojenie tajemnych natchnień. Ponad żalem, że spalone zostało wszystko tamto, wygórowała niezbita wiara w siebie. I natychmiast, jak rozwichrzone obłoki na niebie, rozpostarły się przed nim wizje spraw nowych, dopiero co z niczego stworzonych. Na chwilę zastygły w swych kształtach wyrazistych, doskonałych, zapaliły się czarownem światłem i zgasły. Już je miał w sobie na zawsze. Będzie je nosił w tajemnicy i hodował, mniejsza o to, co się z nim samym będzie działo. One są jedyną prawdą jego istnienia, a reszta — jak tam sobie sama chce... I ona — uśpiona, szatańsko dziwna, dręczycielka tak piekielnie pożądana... I ta jej straszliwa bliskość, że dość wyciągnąć rękę... I ta godzina nocy, obłąkana, do niczego niepodobna, i to nieznane, co ma się rozpocząć lada chwila — czemże to wszystko jest? Wizją, snem, obrazem dramatu... Już nie odczuwał trwogi.
Zamiast żywego targającego udręczenia i gotowości na każde szaleństwo, bodaj na śmierć, jątrzyła rozkoszna namiętna ciekawość. Cóż będzie dalej? Był zdumiony, pożądał zawikłań, niespodzianek, niemożliwości... Chciał czegoś niepodobnego do żadnej prawdy. Gdyby ocknęła się teraz i poprostu wyciągnęła do niego ramiona? To zaprawdę niemożliwe, ale już nazbyt proste. I tak odrazu przecięłoby się, zakończyłoby się wszystko? Byłaby w tem otchłań rozkoszy, zarazem ciężki zawód. Poco człowiek żyje? Byle tylko zdobywać, brać i rzeczywiście coś posiadać? Przenigdy. Ależ tak!
— Myślę, jak obłąkany. Nie, jestem tylko szczęśliwy. Jestem szczęśliwy, pomimo wszystko. Niech się dzieje, co tylko chce, ze mną i z nią. Piękne są i tęsknota i rozpacz. Jest piękno w beznadziejnej zatraconej miłości i w bezgranicznem upojeniu osiągnięcia, w pełni posiadania. Co jest większe? Co lepsze? I to, i tamto, i wszystko, co się burzy, co wzbiera, co szaleje, co się rodzi i co ginie. Więc czegóż ty chcesz? Nie wiem. Nie wiem i jestem szczęśliwy.
Był oderwany od rzeczywistości tego, co się w nim działo. Myśli jak różnobarwne smugi wysnuwały się w jego mózgu i rozpełzały się samopas, wyprawiając dziwne harce. Zdawało mu się, że je widzi oczami. Przewijały się, krzyżowały, splatały się ze sobą. Bujały, rozpędzały się, gotowe ulecieć w dal i obijały się, jak o ściany. Było im ciasno, skłębiły się, zwarły jak wokoło jakowegoś ośrodka i nagle nieprzeliczone i wszystkie natarczywemi skrętami otoczyły postać uśpioną i zaroiły się po niej od stóp do głowy. Przewijały się w jej włosach, błąkały się po przenikliwie białym wykroju czarnej sukni, po szyi i piersi, muskały czoło, usta, aż twarz przez sen zadrgała, jakby opędzając się od much. Spłoszone, uleciały ku górze, mieniąc się ponad nią, unosząc się, opadając, aż wszystkie naraz osnuły jej zwieszoną, bezwładną stopę, jedwabną pończochę barwy dymu i lekki pantofelek z mieniącej się chrabąszczowej skórki. Stopa poruszyła się pod ich ciężarem i zaczęła drgać, jakby usiłując strząsnąć to ze siebie. Marek zląkł się, że się zaraz zbudzi, ale nad myślami nie miał już żadnej władzy. Rozigrane, samowolne, bezczelne, nie dawały się odpędzić. Nie czując, co czyni, podał się naprzód całem ciałem. Coś go uniosło z fotela. Kolana dotknęły dywanu łagodnie, nieznacznie. Tuż przed oczami, tuż pod ustami, przez połyskliwą, przejrzystą powłokę pończochy ujrzał ledwie dostrzegalną żyłkę na przegięciu stopy i poczynające się tuż u brzegu pantofelka rozdwojenie między palcami. Zaszumiało w uszach, zdaleka, zgóry, wprost nad jego głową nadlatywało coś już znajomego, było przeraźliwie szybkie, niewidzialne i potężne, aż serce utknęło i zamarło w grozie oczekiwania. Pod zaciśniętemi powiekami tryskały iskry i rojami leciały w ciemność. Tuż, tuż — już... Ostatni ułamek sekundy, zanim w szalonym rozpędzie uderzy pocisk i wybuchnie.
Nagle — dziwnie przenikliwy ból. Ostry, nieustępliwie twardy kant wrzyna się w kolano, na którem wsparł się przez chwilę cały ciężar ciała. Jedna sekunda... Przeleciał pocisk. Zgasło opętanie, wróciła zwyczajna prawda tego, co jest. Wydarł się odraza jak z kamiennego żołnierskiego snu, jak kiedy w głębinie ciemnej nocy zakrzyknie czyjś ochrypły głos: — Alarm! — Natychmiast nieznacznie podjął z ziemi brauning i ruchem zamaskowanym a szybkim zasunął go do tylnej kieszeni. Teraz tylko pocichu wstać z kolan, wrócić na swoje miejsce... Zaledwie się poruszył, zwieszona noga błyskawicznie podjęła się, znikła pod suknią, na czarnej spódnicy wyrosła ręka przenikliwie biała z rozwartemi, drgającemi palcami. Ostrożnie, zukosa, w strachu bezmiernym podnosił głowę.
Patrzała w niego wprost szeroko otwartemi oczami. Odpowiedział twardo i hardo na jej strach. Gdy zwarły się brwi i oczy stały się naraz zimne, jasne, inne, spuścił powieki. Spojrzał błagalnie poniżony i żebrzący i wnet pochylił głowę przed jej pogardą, przed jej szyderstwem.
— Do kiedyż pan tu będzie klęczał?! Wstać!! I niech pan sobie natychmiast idzie precz!
Cóż innego mogła powiedzieć? Ale nie wierzył uszom, to było zbyt brutalne, jakieś już ostateczne, a głos zupełnie obcy. Zerwała się z otomany, wstał i on. W zgnębieniu, ze smutkiem patrzał bezbronny w złe oczy i na drgające wargi i naraz, poza wszystkiem, ponad wszystko oblała go fala zachwytu — nigdy jeszcze nie widział jej takiej pięknej! Nie może jej się wyrzec, nie ustąpi. A jeżeli teraz, zaraz, ma być odtrącony, czyli, ach, tak poprostu wyrzucony za drzwi, to zanim odejdzie... Nie, nie odejdzie, nie ruszy się stąd. Ona jest w jego władzy. To znać, że się straszliwie boi. Więc cóż? No i cóż jeszcze? Zbrodnia? To nie żadna zbrodnia! Zuchwale wparł w nią oczy — przez jakieś ostre trawy, przez kolące gąszcze przedzierał się w nim człowiek pierwotny i dziki, człowiek nagi. Długo mierzyli się oczami, twarzą w twarz, zbliska, ostro, bez zmrużenia powiek. Ciężko oddychała półotwartemi ustami. Marek czuł na sobie szybkie fale jej tchnienia, w ramionach, w karku wzbierała w nim siła, jakiej nie zaznał w sobie nigdy, nogi prężyły się jak z gibkiej stali. I, choćby nie chciał sam, pchnie go ku niej napór tej mocy, a niech jej tylko dotknie... Zamąciło się jej spojrzenie, oczy rozszerzyły się jeszcze i stały się niewidzące, szkliste, usta podkuliły się w kątach, jak u zalękłego dziecka... Było to nadspodziewane, jakieś nieprzypuszczalne, druzgoczące. Łzy spadały zwolna, miarowo, kropla za kroplą z nieruchomych, jakby stężałych, oczu. I Marek uczuł, jak w jakiejś tajemnej głębinie wzbiera w nim, rozpiera go, niepodobny do wstrzymania spazm płaczu. Zadławiło go łkanie, boleśnie utknęło w gardle. Rozżalenie nad sobą, nad własnem udręczeniem, żal do niej za swoją ciężką krzywdę i roztkliwienie serca nad jej niedolą, nad jej sierocem osamotnieniem, nad jej samobójczą godziną, rozpacz, że nazawsze zostanie dla niej obcy, że nigdy, nigdy... Na tę myśl, na słowo — nigdy — jak na podany znak wydarł się z niego głęboki głuchy głos — nito krzyk, nito jęk, nito płacz. Zakrył rękami, zacisnął mocno twarz i oczy, pogrążył się w nicości, zapodział się gdzieś sam dla siebie i o wszystkiem na chwilę zapomniał. Na chwilę, czy na długo, nic o tem nie wiedział.
Gdy odjął ręce, w gabinecie nie było nikogo. Z saloniku biło mocne jaskrawe światło. Musiał osłonić sobie oczy przed blaskiem, tak rażący był kontrast. Pani Goślicka stała pod oknem, odwrócona tyłem, i paliła papierosa. Stanął na progu w pełnem świetle, nieszczęsny, zawstydzony i zgłupiały. Wiedział, że niema tu już nic do roboty, ale opuścił go nawet ordynarny instynkt samozachowawczy, nie domyślił się, że najłatwiej i najprościej byłoby, nic nie mówiąc, pójść do przedpokoju, chwycić futro, czapkę i uciec.
— Proszę oddać rewolwer i wynosić się. Prędzej! Prędzej! — Posłusznie wyjął brauning i, nie zdziwiwszy się nawet, skąd ona już o tem wie, położył go na stole na pluszowej serwecie. Było mu już wszystko jedno. Jedno wiedział niezbicie, że jeżeli ona naprawdę... to on zaraz po niej, natychmiast, jak się tylko dowie. To jej tylko zapowie i pójdzie precz. Ale nic nie mówił i nie odchodził. Zegar zaskrzypiał długo, rzęził i wreszcie zaczął bić. Marek liczył bezmyślnie i pilnie — dwunastą!
— Już! Już! Prędzej-że... na miłosierdzie boskie!...
Resztką przytomności trzymała się nad brzegiem stromej przepaści. Okropne były jej pokrzesane ściany, a dalej leżała gęsta ciemność i nie miała ta przepaść dna. Czarne dymy kłębiły się i mknęły ku górze. Już ją owiało raz i drugi trujące tchnienie, ziejące z głębiny krateru. Szaleństwo strachu łaskoce w mózgu, z każdego włosa na głowie tryskają iskry, ciarki przechodzą skroś ciało, otchłań ciągnie, kusi, wciąga, a za nią tuż stoi straszny człowiek, zdrajca, to on ją pcha, pcha, pcha... Za oknem mróz, białe dachy, naprzeciwko ciemny, wyniosły dom. Nagle tuż na trzeciem piętrze łysnęła, jak z za chmury, posępna, ciemnokarmazynowa głębia. Dawno ją znała, nieraz, nieraz patrzała w jej kuszące światło, nieraz przenikała i jakby oczami widziała wszystko, co się tam działo. Objawiała się tajemnica snów niewiadomego człowieka, który ocknął się po nocy. Czasami knuła się tam ponura zbrodnia, rodził się początek czyichś straszliwych dziejów, zawiązywał się potworny spisek i bunt przeciw wszystkiemu co święte. Tam po nocach dzielono się zbójecką zdobyczą, tam morderca ćwiartował trupa, by go łatwiej było wynieść po kawałku i porozrzucać po mieście. Tam samobójca pisał ostatni list do jedynego człowieka, jakiego jeszcze miał na świecie. Tysiące postaci przesunęło się już za tą zasłoną, kryjąc przed ludźmi swój grzech, tając swój samotny obłęd, odprawiając poczwarne misterja rozpusty. Straszliwe okno, za którem gnieździło się wszystko, co tylko miały do utajenia przed nielitościwym, srogim światem duchy fantastyczne, niespokojne. Jedyny wylot w ukryty świat, żyjący własnem, potężnie obwarowanem istnieniem obok tego i pozatem, co ludzie widzą na otwarłem, zdradliwem obliczu miasta. Podstępnie zawleczona kobieta, odarta z szat, w łachmanach, półnaga, oniemiała z przerażenia, walczy tam ostatkiem sił z przemocą i już ulega... Wizja pchała się do oczu, opętywała strachem, szaleństwem. Nagle — zgasła karmazynowa zasłona. Już nic nie mówiło okno ciemne, ślepe, najzwyczajniejsze. Załamało się coś w niej. Utknęła jak w osłupieniu, jak w zapomnieniu. Wszystko naraz stało się obmierzłe. Porwał ją ślepy gniew, nadchodziła furja, w której bije się szyby, ciska się o ziemię byle czem i wrzeszczy się wniebogłosy obrzydliwie, bezwstydnie, po warjacku. Przypomniała sobie swego gościa. Z radością rzuciła się na niego, niechże on odpowie za to, co winien, i za to, czego nie zawinił, za to, co zrobił, i za to, na co się nie ważył, za to, co mówił, i za to, że stoi teraz i milczy jak pień. Przybłęda, niezgraba, nędznik... Dopiero w tej chwili zgłębiła, jak go strasznie nienawidzi.
— Panie Świda... Pora jest zbyt spóźniona, a ja byłam niezbyt uprzejmą gospodynią, nie taką, jakby pan sobie właśnie życzył. Widzi pan, mam swoje kłopoty, z których nie będę się przed panem spowiadała. Jednem słowem czas nam się rozstać. Ale na zawsze, panie Śwido, niech się pan już nigdy nie trudzi, bo napewno zamknę panu drzwi przed nosem, choćby pan dzwonił jeszcze dłużej i mocniej, niż dziś.
— Mówię pani, że nie dzwoniłem. Dziś nie dotknąłem nawet dzwonka, przysięgam! Stałem pod drzwiami i dopiero się namyślałem.
— Nad czem pan tak się namyślał? — Właśnie nad tem... zadzwonić czy sobie pójść.
— Szkoda, że się pan lepiej nie namyślił, możeby mi pan był oszczędził...
— O, proszę wierzyć, odtąd najzupełniej panią oszczędzę...
— Co to znaczy?
— Że zrobię to, czego pani chce, niech się pani nie boi..
— Ja się mam pana bać?
— Nic podobnego, ale tak się przecie mówi...
— Tak się nigdy nie mówi!
— Owszem, tak się mówi zwyczajnie, po polsku, bardzo często...
— Jak gdzie i kiedy, między oficerami albo w knajpie...
Utknęli w głupiem miejscu. Ona szukała najbardziej zatrutego pocisku, a nic nie mogła wymyślić, on zgubił swoje tragiczne pożegnalne słowa. Tyle było do powiedzenia w tej ostatniej chwili! Stali naprzeciwko siebie, kłócąc się o nic. Mówili jednocześnie, nie słysząc i nie rozumiejąc się nawzajem. Gubiła się nadzwyczajność tego wieczoru, uleciało precz to, co aż dotąd unosiło się nad nimi, stanęło między nimi puste nic i odebrało tej chwili cały urok, cały sens. Dziko wyglądał brauning, leżący pomiędzy nimi na stole jak na drwiny, gdy minęła jego groza. Nic się nie stanie i nigdy nic nie było.
Zamilkli oboje naraz. Spojrzeli sobie w oczy z jednakowem zdumieniem, jak obcy, którzy o zmierzchu przez pomyłkę przywitali się ze sobą na ulicy, bo im się coś przywidziało. Pozostało bąknąć: przepraszam, i rozejść się, każde w swoją stronę.
W domu świeciło się we wszystkich sześciu oknach apartamentów recepcyjnych. Ta iluminacja wyrwała Marka z tępego osłupienia. Ucieszył się niezmiernie. Nigdy aż dotąd nie bywał u Nusyma na żadnych przyjęciach, ani na rzadkich poważnych zebraniach polityczno-gospodarczych, gdzie czasami bywali nawet pewni mniej znakomici ministrowie, ani na rozpasanych hulankach, gdzie roiło się od nowoczesno-polskich „typów“, które mu bardzo zalecał Nusym do obserwacji, ani na wieczorach młodej elity literacko-artystyczno-teatralnej. Naraz zatęskniło mu się do ludzi, do rejwachu, i rwał po schodach, pełen pustej wesołości. Tak samo czuł się teraz jak niegdyś nad Berezyną, kiedy to gnał, bywało, ciemną nocą naprzełaj po wertepach całemi milami, wykradłszy się z pułku z paru kolegami na wieść, że w siódmym DAK’U czy w dwunastej eskadrze lotniczej chłopcy „zafasowali“ przez sojuszniczą kontrabandę antałek prawdziwego Hennessy.
— Co to u was dzisiaj, panie Teofilu?
— Nic znowu takiego — panie i dranie.
Kiedy indziej mawiał o takich recepcjach „chamy i damy“. A więc „typy“ — warszawska granda w pełnym składzie. Właśnie tego mu było potrzeba na dzisiaj. W wielkim salonie, wytrzeszczonym nadmiernie jaskrawemi lampami, huczał gwar zagłuszający muzykę. Snuło się, zawalało drogę, siedziało i leżało po fotelach i kanapach mnóstwo panów frakowych, marynarkowych, czarnych, szarych, burych, szykownych i zmiętoszonych. Zbieranina kłębiła się i gadała jeden przez drugiego pijackiemi głosami. Pośrodku, w skąpem wolnem miejscu, kręciło się kilka par, przewijały się tualety zielone, ponsowe,. białe, łyskały obnażone ramiona i plecy. Monotonna, dudniąca, nito paryska, nito orjentalna, nuta „Pelikana“ wynurzała się chwilami ze zgiełku. Wszystko to wyglądało jakoś dziko, niepokojąco, irytująco na tle niedorzecznych tapet barwy ugotowanego raka, od której bolało w oczach. Marek oglądał się za gospodarzem, wreszcie przedostał się do jadalni. Przy stole siedziało jeszcze sporo ludzi, snać spóźnionych; tych obsługiwali wynajęci lokaje. Marek zastanowił się, ujrzawszy pod bocznym stołem obok kredensu bataljon pustych butelek. Na kredensie stały dwa czworoboki pełnych, co chwila strzelały korki. Nusym rozmawiał w kącie z kilku panami, którzy dopiero co przyszli, czy też odchodzili, stojąc jeszcze lub też już w futrach i w czapkach, jakoteż w cylindrach. Jakaś młoda kobieta z krótkiemi włosami, naga do pasa, piła bruderszaft z siwym jegomościem o wielkiej czerwonej, spoconej gębie. Marek był strasznie głodny. Usiadł na wolnem miejscu, wybrał wódkę, nalał sobie spory kieliszek od wina i jął gromadzić i zwalać na swój talerz przeróżne zimne frykasy. Chciwie łyknął i pogrążył się w jedzeniu. Nalał jeszcze raz i wypił z rozkoszą. Lokaj podsunął mu półmisek; nabrał i jadł łapczywie z dawno zapomnianym frontowym apetytem. Gdy się nieco opamiętał, znajdował się w toku ożywionej rozmowy z nieznajomą poczwarą. Tłuste oblicze o zwieszających się podgardlach wpierało się weń natarczywie, coś weń wmawiając. Zgadzał się na wszystko i nie przeczył, ale tłuścioch napierał go coraz bliżej, bijąc się w gors fraka pięścią jak bułka chleba i bryzgając śliną.
— Paweł Holc panu to mówi. Nie sejm, nie zagranica, ale Paweł Holc uratuje markę polską. — Nieznajomy czynił znaczący nacisk na słowne Paweł, jak gdyby chciał się odróżnić od jakowegoś innego Holca, lub nawet wogóle wyłamać się z solidarności z niezliczoną hołotą tego samego nazwiska. — Ale w naszej świętej Polsce wszystko zdane na Opatrzność boską. Pan minister skarbu odstręcza finansistów. Najidjotyczniejsze ustawy a horrendalne przepisy wykonawcze do nich zabijają wszelką zdrową inicjatywę, narażają ją nawet na kryminał. Na kryminał! Paweł Holc wie, co mówi.
Marek przyglądał się parze, która stanęła w drzwiach bocznego gabineciku na tle błękitnego światła, bijącego z głębi. Młody oficer z odznakami sztabu generalnego, człowiek młodzieńczo, niemal po dziewczęcemu piękny, pożerał uwielbiającemi oczami wyniosłą, ciemno ubraną panią. Zupełnie podzielał ten zachwyt, ale zdumiewało go w niej to, że czarne włosy przepasywała srebrna smuga, kokieteryjnie zaczesana nad czołem’. W tej twarzy dziwiło pewne znużenie przy żywych, palących oczach. Były w niej jakby dwie istoty — szalona i przenikliwie rozumna, ordynarna i subtelna, dobra i chytra, wyuzdana i macierzyńska... Jak poczciwie uśmiechają się te usta, które zdawały się zaznać i zakosztować już wszystkiego. Była to pani z najlepszej sfery, spokojnie królewska, a zarazem nie zdziwiłoby, gdyby, w potrzebie, naraz wybuchnęła stekiem najohydniejszych obelg i wyzwisk z rynsztoka, które zdawała się trzymać gdzieś dyskretnie w pogotowiu.
— Dopiero przedwczoraj mnie wypuścili. Trzy miljony marek kaucji! Jak się to panu podoba? Na naszą straszną nędzę trzy miljony wyjęte z twórczego obiegu pogrążają kraj — to panu mówi Paweł Holc! W porównaniu z naszym komisarjatem rządu na miasto stołeczne Warszawę czrezwyczajka jest europejską instytucją.
Paweł Holc bił się w piersi aż dudniło i perorował już na cały stół. Z naprzeciwka powstał pan o sarmackiem, nieposzlakowanie dostojnem obliczu i popędzał lokajów. Nalewali kieliszki z szybkością magików.
— Panowie i panie! Mamy szczyt gościć w naszem gronie zasłużonego obywatela i pioniera, wskrzesiciela naszego dostatku narodowego — niech żyje! W przyjacielskiem gronie godzi się nam uczcić jego ofiarę i na całą Polskę podnieść najgorętszy protest, głos oburzenia wszystkich dzielnych i uczciwych ludzi za jego krzywdę, wołającą o pomstę do nieba! Tylko W’ dobie głębokiego upadku moralności państwowej 1 płynących stąd nieporozumień... Tylko w obłędzie etatyzmu, w ślepocie kliki, która dorwała się do rządów... Tylko... A więc dosyć o tem — witamy go murem naszych szczerych polskich serc, zawsze solidarni i wierni aż do śmierci. Niech żyje nasz bohater, Paweł Holc!!!
Wśród wiwatów, wrzasków i tłoku dźwignięto otyłą ofiarę i obnoszono dokoła stołu. Marek wydobył się z pośród zgrai i swobodnie ryczał ze śmiechu. Wszystko mu się tutaj podobało. Nawet straszliwy taniec, który wyprawiał w oczach wszystkich w głównym salonie jakiś oficerek francuski z wygoloną do pasa panią o kopiastej ufryzowanej czuprynie — taniec „kolonjalny“ bamboula. Nawet zapowietrzony i za... gabinet likwidacyjny spółki akcyjnej G. G. I., gdzie pokotem leżeli, chrapiąc lub cierpiąc srogie męki, podróżnicy, którzy już dojechali do swojej Rygi. Nigdy nie widział ludzi podobnego autoramentu i rozglądał się ciekawie. Badał typy szczególnie podejrzane i raz po razu napastował Nusyma, kto jest ów, co zacz jest ta? Nusym, rozrywany na wszystkie strony, nie miał dla niego chwilki czasu. W przelocie rzucał krótkie komentarze. — To potentat z Górnego Śląska, zresztą trochę Niemiec. Ten łysy, to jakiś poseł, nie znam go. Ten rudy? Twórca naszej przyszłej marynarki handlowej, gruby łajdak z Gdańska. Ta w zielonej sukni? Zwyczajna k... Paweł Holc? Poczciwiec. Za co siedział? Za to, co robią wszyscy. Nasz komisarz musi czasem machnąć ogonem — dla opinji i nigdy nie zawadzi prawdziwego zbrodniarza. Pokazać ci takiego? Wierzaj mi, pomimo wszelkie pozory niema tu ani jednego. Tamci, to albo zbyt wielkie szuje jak na moje salony, albo też zbyt się szanują jak na takie zbiegowisko, albowiem najgorsi to właśnie jegomoście szeroko znani w Warszawie i w Polsce o kryształowych, nieposzlakowanych imionach naprzykład taki S., taki B. Tych wszyscy wytykają palcami i wszyscy ich szanują. Imponujące! Tacy nie siedzą w kozie, nie siedzieli i nigdy nie będą. Dziwna pani z promieniem siwych włosów objawiła się znowu w palarni, gdzie pito teraz poncz. Marka zastanowił szacunek, jakim ją otaczali starzy i młodzi, trzeźwi i pijani, uwijający się koło niej. Żadnych rozbestwionych kawałów ani natarczywości jak z tutejszą resztą „tych pań“. Gdzie się pokazała, urywały się anegdoty, kłótnie, pijane śpiewki, młodzieńcy w smokingach porozwalani na kanapach zrywali się na równe nogi. Tytułowano ją panią hrabiną. Z każdym była spokojna, uprzejma, wyniosła, ale oczami błądziła kędyś powyżej wszystkiego, co się wkoło niej działo. Jeden jedyny raz spotkały się ich spojrzenia i Marek na mgnienie oka struchlał w ostrym, przenikliwym niepokoju. Te oczy...
Potem przyczepił się do niego jakiś pijany rotmistrz, przypomniał mu się z frontu i prześladował go, zanudzając jeremjadami o ostatecznem rozprzężeniu wszystkiego, o „strasznych draństwach“, o nieodzownej zagubię Polski. Jęczał i pomstował, ciągnął go do bufetu dla wychylenia zaległego „bruderszaftu“, albowiem już ostatni czas, aby „nasi ludzie“ zaczęli się sprzysięgać. Marek nagle stracił humor. Z nawpół pijanego pomącenia wynurzył się zły. Dolegało mu coś nieznanego, było to natarczywe i zupełnie nowe. Najsłabszego związku z tamtą sprawą, z której sobie zupełnie szczerze kpił. Coś go rozpierało, jątrzyło i kazało się zgadywać. Chwilami przebiegał mu przez kości szybki ból. — Do djabła, pójdę już do siebie, co ja mam do roboty w tym b... — Zajrzał do swego pokoju, otrząsnął się ze wstrętu i wnet wrócił. Snuł się w tej pijackiej wesołości jak urzeczony i wciąż w sobie czegoś szukał i coś w sobie zgadywał. Mętnie, jak przez sen, przesuwały się jakieś szumiące drzewa, nagłe połyski i głuchy daleki niepokój nadchodzącej burzy. Ale to było nic, dopiero ponad tem falowało w nim, rozpędzało się, nabrzmiewało i nagle cichło coś, co było nad wszelki wyraz rozkoszne tajemnie i dręczące. Do salonu weszło mnóstwo nowych panów, wszyscy we frakach. Przybywali z wielkiego dorocznego balu w Prezydjum Rady Ministrów i jeden przez drugiego opowiadali nowiny i plotki. Jeden z nich, chudy i wyniszczony szykowiec, szastał się w ukłonach przed nieznajomą aż ciężki zagraniczny order dyndał mu na szyi. Marek posłyszał jej niski, matowy głos i poznał ją natychmiast.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.