Pollyanna dorasta/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VI.
Jerry śpieszy z pomocą.

Wkrótce Pollyanna dotarła do końca ogrodu i do bramy, za którą krzyżowały się z sobą dwie ulice. Było to miejsce godne szczególnego zainteresowania, z przejeżdżającymi ustawicznie taksówkami, autobusami, powozami i publicznością pieszą. Potężna czerwona butelka w witrynie kolonialnego sklepu zwróciła uwagę Pollyanny, a jednocześnie z głębi ulicy zaciekawił ją dźwięk jakiegoś nieznanego instrumentu. Wahając się tylko przez chwilę, Pollyanna ruszyła na przeciwną stronę ulicy, biegnąc lekko w kierunku dźwięków muzyki.
Z każdą chwilą znajdowała więcej rzeczy godnych ciekawości. W oknach wystawowych były rozmaite cuda, a dokoła katarynki, do której wreszcie dotarła, ujrzała grono tańczących dzieci, których widok był wprost niezwykły. Pochłonięta tym widokiem Pollyanna bez zastanowienia poczęła iść za katarynką, wpatrzona z zachwytem w tańczące dzieci. Nagle znalazła się na tak ruchliwym rogu ulicy, że wysoki potężny mężczyzna, w błękitnym długim płaszczu zmuszony był przeprowadzać ludzi na przeciwległy chodnik. Przez dłuższą chwilę Pollyanna obserwowała go w milczeniu, po czym trochę niepewnie postanowiła sama przedostać się przez jezdnię.
Była to zadziwiająca przygoda. Wysoki mężczyzna w błękitnym płaszczu dostrzegł ją odrazu i począł jej dawać jakieś znaki. Zbliżył się nawet do niej i ująwszy pod rękę, przeprowadził, omijając ludzi i zatrzymując szereg warczących samochodów oraz kilka zniecierpliwionych koni. Pollyannie tak się spodobała ta przygoda, że po kilku minutach postanowiła wrócić. Przechodziła tak kilka razy w krótkich odstępach czasu, oczarowana magiczną siłą wzniesionej w górę ręki błękitno odzianego mężczyzny. Lecz gdy po raz ostatni usiłowała zejść z chodnika, mężczyzna w błękitnym płaszczu spojrzał na nią ze zmarszczonymi niechętnie brwiami.
— Słuchaj-no, dziewczynko, czy to ty przechodziłaś tędy przed minutą? — zapytał. — I znowu teraz przechodzisz?
— Tak, sir, — odparła wesoło Pollyanna. — Przechodziłam tędy już cztery razy!
— No, no — policjant zaczął się już irytować, lecz Pollyanna wyjaśniała dalej:
— I za każdym razem było co raz przyjemniej!
— No, czyżby? — złagodniał nagle policjant, ale po chwili znowu zmarszczył brwi. — Co ty sobie myślisz, że ja tutaj jestem po to, żeby ciebie tam i z powrotem przeprowadzać?
— Ach, nie, sir — uśmiechnęła się z wdziękiem Pollyanna. — Zrozumiałe, że nie stoi pan tu tylko dla mnie! Przecież jest tu tyle innych ludzi. Ja wiem kim pan jest. Jest pan policjantem. Mamy tam też jednego policjanta przed domem, w którym mieszka pani Carew, tylko że on nie przeprowadza przechodniów, a po prostu spaceruje sobie po chodniku. Dawniej myślałam, że panowie są żołnierzami, bo mają takie złote guziki i granatowe kapelusze, ale teraz już wiem. Chociaż pan, to tak jak żołnierz. Musi pan być bardzo odważny, stojąc tu, wśród tych aut i powozów i pomagając ludziom przechodzić.
— Ho, ho, jeszcze jak! — napuszył się z dumą policjant, czerwieniąc się niczym sztubak i odrzucając w tył głowę z głośnym śmiechem. — Ho, ho, zupełnie jak... — urwał, podnosząc w górę rękę. Po chwili już przeprowadzał przez jezdnię najwidoczniej bardzo zalęknioną, trzęsącą się starszą damę. Jeżeli szedł teraz krokiem bardziej majestatycznym i jeżeli wyżej podnosił głowę, to czynił to tylko, pragnąc okazać się jeszcze odważniejszym w oczach stojącej na chodniku dziewczynki. Po chwili, podnosząc wymownie rękę w stronę niecierpliwiących się woźniców i szoferów, zbliżył się znowu do Pollyanny.
— Ach, to było wspaniałe! — powitała go z błyszczącymi oczami. — Strasznie przyjemnie patrzeć, jak pan to robi — zupełnie jakby Izraelici przechodzili przez Morze Czerwone, prawda? I jaki pan musi być zadowolony, że może pan to cały dzień robić! Zawsze myślę, że najprzyjemniej być doktorem, ale teraz widzę, że policjantem być, to jeszcze większa przyjemność, bo się pomaga ludziom, tak jak pan. A poza tym... jak pan. A poza tym.. — przerwał jej nowy wybuch pełnego zażenowania śmiechu i policjant w błękitnym płaszczu był już znowu po środku jezdni, Pollyanna zaś została sama na chodniku.
Tylko jeszcze przez chwilę obserwowała z zachwytem „Morze Czerwone“, po czym z wyraźnym żalem zawróciła.
— Chyba lepiej będzie, jak pójdę do domu, — medytowała. — Już napewno jest pora obiadowa. — I szybko skierowała się tą samą drogą, którą przyszła.
Dopóki na kilku rogach nie zawahała się i nie poszła w mylnym kierunku, nie zdawała sobie sprawy, że pójście „do domu“ nie jest rzeczą tak łatwą, jakby się zdawać mogło. I dopiero gdy stanęła przed budynkiem, którego nigdy w życiu nie widziała, przyszło jej na myśl, że zabłądziła.
Znajdowała się na wąskiej, brudnej i źle zabrukowanej uliczce. Po obydwu stronach widziała ponure bloki kamienic, a w nich jakieś nieciekawe sklepy i składy. Tam i z powrotem biegali śpiesznie szwargoczący mężczyźni i rozgadane kobiety, z których rozmów Pollyanna ani słowa nie mogła zrozumieć. Co gorsza, że ludzie ci spoglądali na nią z wielką ciekawością, jakby orjentowali się, że nie należy do ich grona.
Kilkakrotnie już zapytywała o drogę, lecz napróżno. Nikt z tych ludzi nie wiedział, gdzie mieszkała pani Carew, a dwie ostatnie osoby, do których Pollyanna się zwróciła, odpowiedziały tak niewyraźnie, że zupełnie nie wiedziała o co im chodzi.
Szła ciągle w dół ulicy leniwie, jakby bez celu. Była już teraz naprawdę przerażona. Głód i zmęczenie dawały się coraz bardziej we znaki. Nogi ją bolały, oczy piekły od łez, które ciągle usiłowała powstrzymywać. Poza tym, niewiadomo dlaczego, robiło się co raz bardziej ciemno.
— W każdym razie, — szeptała do siebie przez łzy, — powinnam być zadowolona, że zabłądziłam, bo dopiero będzie mi przyjemnie, jak odnajdę drogę.
Na jakimś ruchliwym i hałaśliwym rogu, gdzie krzyżowały się dwie ulice, Pollyanna wreszcie w rozpaczy przystanęła. Tym razem twarzyczka jej zalała się łzami, a w braku chustki do nosa, poczęła Pollyanna ocierać twarz obydwiema rękami.
— Hej, mała, czego płaczesz? — zawołał jakiś wesoły głos. — Co ci się stało?
Odetchnąwszy z ulgą, Pollyanna odwróciła głowę i ujrzała przed sobą małego chłopca, dźwigającego pod pachą plik gazet.
— Tak się cieszę, że cię widzę! — zawołała. — Tak chciałam spotkać kogoś, kto nie mówi, jak wszyscy tutaj, po chińsku.
Chłopiec uśmiechnął się.
— To wcale nie jest chiński! — zawołał. — Masz na myśli gwarę Dago.
Pollyanna nieznacznie zmarszczyła brwi.
— Możliwe, ale w każdym razie to nie był język angielski, — odparła z powątpiewaniem, — i nikt nie umiał odpowiedzieć na moje pytania. Może od ciebie się wreszcie czegoś dowiem. Czy wiesz, gdzie mieszka pani Carew?
— Nie! Możesz mnie zabić.
— Co takiego? — zdziwiła się Pollyanna, w coraz głębszym zwątpieniu.
Chłopiec uśmiechnął się znowu.
— Powiadam, że nie wiem. Nie mam przyjemności znać tej pani.
— A czy nie ma tu nikogo, ktoby ją znał? — wyszeptała Pollyanna. — Bo widzisz, wyszłam właśnie na spacer i zmyliłam drogę. Już nieraz znajdowałam się tak daleko, ale tym razem w żaden sposób nie mogę trafić do domu, a już nadeszła pora kolacji, chciałam powiedzieć obiadu i robi się co raz ciemniej. Chcę już wracać, muszę wracać.
— Hm, ja to rozumiem! — odparł współczująco chłopiec.
— A poza tym lękam się, że pani Carew też jest o mnie niespokojna — westchnęła Pollyanna.
— Napewno, jeśli wyszłaś bez pozwolenia, — zażartował nieoczekiwanie chłopiec. — Ale posłuchaj, czy nie wiesz, na jakiej ulicy mieszkasz?
— Nie, tylko wiem, że to jest jakaś aleja, — odpowiedziała szeptem Pollyanna.
— Aleja? No, to jakoś znajdziemy. Już się zrobi. A jaki numer domu? Czy to mi możesz powiedzieć? Połam sobie trochę głowę!
— Połamać głowę? — Pollyanna zmarszczyła brwi, podnosząc rękę do czoła.
Chłopiec spoglądał na nią pogardliwie.
— Ach, daj już spokój! Widzę, że tuman z ciebie. Pytam, czy nie znasz numeru domu, o który ci chodzi?
— Nie, tylko wiem, że tam była siódemka, — zawołała Pollyanna, pełna nowej nadziei.
— Słyszeliście moi państwo? — zaśmiał się drwiąco chłopak. — Była siódemka, a ona myśli, że w ten sposób poznam numer!
— Ach, ale ja poznam dom, jak go tylko zobaczę, — oświadczyła gorączkowo Pollyanna, — i myślę, że poznam również ulicę, po tym wspaniałym obszernym dziedzińcu, który jest w samym środku.
Tym razem na twarzy chłopca odmalowało się zdziwienie.
— Dziedziniec? — otworzył szeroko usta, — po środku ulicy?
— Tak, drzewa i trawa, a w środku aleja do spaceru, ławki i... — lecz chłopiec przerwał jej nagle głośnym okrzykiem.
— Już wiem! Commonwealth Avenue, ty na pewno tam mieszkasz!
— Ach, więc wiesz, wiesz naprawdę? — dowiadywała się Pollyanna. — Właśnie to bardzo podobnie brzmi, chociaż nie jestem pewna.
— Możesz mi wierzyć, — chłopak wydął wargi z dumą. — Przecież codziennie zawożę tam do ogrodu Sir Jamesa, więc i ciebie zaprowadzę. Musisz jednak poczekać tutaj, dopóki nie skończę roboty i nie sprzedam wszystkich gazet. Potem zaprowadzę cię na tę twoją aleję, nim jeszcze zdążysz zostać Robinsonem.
— To znaczy, że mnie odprowadzisz do domu? — zapytała Pollyanna, nie rozumiejąc słów jego dokładnie.
— Naturalnie! Będzie to całkiem łatwe, jeżeli mówisz, że poznasz dom.
— O, na pewno poznam, — zawołała Pollyanna, trochę w duszy zaniepokojona. — Gdybyś nie mógł...
Ale chłopiec raz jeszcze obrzucił ją pełnym wzgardy spojrzeniem i umknął, mieszając się z tłumem. W chwilę później Pollyanna usłyszała jego głośne wołanie:
— Kurier! Wiadomości! Herald! Może pan pozwoli gazetkę, sir?
Z westchnieniem ulgi Pollyanna cofnęła się do jakiejś bramy, postanawiając cierpliwie czekać. Była zmęczona, lecz szczęśliwa. Mimo niepowodzeń, z jakimi się zetknęła tego popołudnia, ufała temu chłopcu i była najzupełniej pewna, że on właśnie odprowadzi ją do domu.
— Jest miły i bardzo go lubię, — mówiła do siebie, śledząc za zręczną i ruchliwą postacią gazeciarza. — Ale mówi szalenie zabawnie. Słowa, które wypowiada, mają brzmienie angielskie, lecz niektóre jakby się nie wiązały z resztą tego, co mówi. Jestem zadowolona, że na niego natrafiłam, — dorzuciła, wzdychając z zadowoleniem.
Wkrótce potem chłopiec wrócił, nie mając już gazet pod pachą.
— Chodźmy, mała. Wszystko załatwiłem, — zawołał wesoło. — Teraz będziemy szukać tej alei. Gdybym był bogatszy, odwiózłbym cię do domu autobusem, ale ponieważ zarobiłem dzisiaj niewiele, trzeba będzie dyrdać piechotą.
Prawie przez całą drogę milczeli. Pollyanna po raz pierwszy w życiu była zbyt zmęczona, aby móc opowiadać o Paniach Dobroczynnych, chłopcu zaś chodziło głównie o to, żeby najkrótszą drogą jak najspieszniej dotrzeć do celu. Gdy zamajaczył przed nimi Park Publiczny, Pollyanna wykrzyknęła radośnie:
— O, teraz już prawie że jesteśmy na miejscu! Ten ogród przypominam sobie dokładnie, spędziłam tu bardzo mile czas. Stąd już jest całkiem blisko do domu.
— No, to dzięki Bogu! Pójdziemy teraz dalej, — uśmiechnął się chłopiec. — Widzisz, co ci mówiłem? Pójdziemy tędy w stronę alei i później znajdziemy swój dom.
— O, ja ten dom napewno znajdę, — cieszyła się Pollyanna, nabierając już zupełnej pewności siebie.
Było prawie całkiem ciemno, gdy wstępowali po szerokich kamiennych schodach, prowadzących do mieszkania pani Carew. Chłopiec przycisnął guzik dzwonka, drzwi się natychmiast otworzyły i Pollyanna znalazła się nietylko przed obliczem Mary, lecz również pani Carew, Bridget i Jennie. Wszystkie cztery kobiety stały przed nią z bladymi twarzami i oczami pełnymi niepokoju.
— Dziecko, dziecko, gdzieś ty była? — dowiadywała się pani Carew, biegnąc Pollyannie na spotkanie.
— Ja... ja tylko poszłam na spacer, — wytłumaczyła szeptem dziewczynka, — i zabłądziłam i ten chłopiec...
— Gdzie ją znalazłeś? — zwróciła się pani Carew ostro do towarzysza Pollyanny, który w tej chwili ze szczerym podziwem patrzył na wszystko, co otaczało go w tym jasno oświetlonym hallu. — Gdzie ją znalazłeś, chłopcze? — powtórzyła jeszcze bardziej surowo.
Przez krótką chwilę chłopak patrzył jej w oczy bezczelnie, poczem łobuzerski ognik zamajaczył w jego spojrzeniu, choć głos, którym przemówił, był pełen powagi.
— Znalazłem ją na placu Bowdoin, ale mam wrażenie, że wracała z północnej dzielnicy, proszę pani.
— W północnej dzielnicy — takie dziecko — same! Pollyanno! — zadrżała pani Carew.
— Ja nie byłam sama, proszę pani, — zaprotestowała Pollyanna. — Było tam całe mnóstwo ludzi, nieprawdaż, chłopcze?
Lecz chłopiec z łobuzerskim uśmieszkiem zniknął już za uchylonymi drzwiami.
Wielu rzeczy dowiedziała się Pollyanna w ciągu następnej pół godziny. Dowiedziała się, że małym dziewczynkom nie wolno spacerować samotnie po obcym mieście, ani też siadywać na ławkach i rozmawiać z obcymi ludźmi. Dowiedziała się również, że to „stało się tylko cudem“, że wogóle wróciła do domu tego wieczoru i że „cudem“ także uniknęła bardzo przykrych skutków swej lekkomyślności. Dowiedziała się o tem, że Boston to nie Beldingsville i że powinna się nadal z tym liczyć.
— Ależ, proszę pani, — tłumaczyła Pollyanna w rozpaczy, — przecież jestem już tutaj i nie zginęłam na zawsze. Ja byłam przez cały czas zadowolona, więc nie mogłam myśleć o tych wszystkich przykrych rzeczach, jakie mogłyby nastąpić.
— Tak, tak, moje dziecko, przypuszczam, przypuszczam, — wzdychała pani Carew, — ale narobiłaś mi wiele strachu i muszę się upewnić, że więcej już nigdy tego nie uczynisz. A teraz chodź, kochanie, musisz być głodna.
Kładąc się na spoczynek tego wieczoru, Pollyanna ze smutkiem szeptała do siebie:
— Najbardziej to mnie martwi, że nie zapytałam tego chłopca ani o nazwisko, ani o adres. Teraz w żaden sposób nie będę mu mogła podziękować!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.