Popioły/Tom pierwszy/Kulig
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popioły |
Podtytuł | Tom pierwszy |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Z Opatowskiego w kierunku Koprzywnicy i złotopszenicznej niziny Powiśla, nawskróś jedynego na świecie Sandomierskiego płaskowzgórza, gnał kulig. Łańcuch kilkudziesięciu sań budził całą okolicę radosnym głosem dzwonków, brzmiącym łoskotem janczarów, trzaskaniem batów na cztery konie, wrzawą okrzyków, bębnów, fujarek, melodyą śpiewów i muzyki. Kilkunastu pajuków rwało na folwarcznych szkapach, trzymając w garściach pochodnie, w ślad za saneczkami arlekina w czarnej masce, zakopanego w wielkie niedźwiedzie, który na czele orszaku pomykał. Blask złotych ogni w dymie płatami rozdzierających noc, o kilka wiorst na płaszczyźnie widoczny, kładł przed oczy zaspy, parowy, urwiska i wskazywał wśród nich przetartą drogę.
Noc była widna, księżycowa, mroźna.
Wielkie śniegi, przemarzłe w tęgich mrozach, leżały pierzastemi zaspami. Tu i owdzie wypełniły po brzegi wąwóz, których tyle w tamtej okolicy, gdzieindziej zadęły opłotki, a nawet wioszczyny przytulone do urwisk. Mglistemi kępy i drgającemi żywo światełkami znaczyły się dwory na przyczółkach parowów. Konie po brzuchy zapadały w wywary, roznosiły w puch największe zadmy, które ledwie przeorał arlekin. Kulig nie znał przeszkód. Tworząc ogromny korowód, leciały sanie najrozmaitsze. Jedne były snycerskiej roboty, pozłacane lub posrebrzane, z czasów jeszcze saskich i stanisławowskich, w kształce łabędzi z długiemi szyjami, w kształcie gryfów i orłów, pozaprzęgane czwórkami w piórach i czubach; inne — zgoła prostackie, ledwie Przez domowego cieślę pomalowane lubryką lub na zielono, a ciągnione przez fornalki rozmaitej maści i wzrostu. Zarówno pyszne cugi, jak chety, z jednaką brawurą i życiem rzucały się w zaspy, niby czółna w fale jeziora.
Radość kipiała w sercach.
Kapela, złożona z klimontowskich żydków, rżnęła od ucha mazury, oberki, krakowiaki, drabanty. Chwilami porywająca melodya przygasała, jak od zachwytu, co dech zapiera, i tylko z jakiejś głębi, jakby z pod śniegu, dolatywała do uszu i serc. Wtedy odzywały się pieśni. Więc z jednej strony słychać było tkliwe dyszkanty damskie:
»Ścieni dąbek, ścieni, już się nie zieleni...
Dałam chłopcu słowo, już się nie odmieni!«
A z innej naigrawały się potężne basy męskie:
»A ja sama nie wiem, co to za przyczyna:
Gustuję w bronecie, wzdycham do blondyna!«
»Granatowy fraczek, woskowane buty —
Teraźniejsza młodzież same bałamuty«.
I znowu z góry donośnie, siarczyście, zanosiły się skrzypce, basy i flety, głusząc wszystko.
Rafał, jak większość najmłodszych kawalerów, jechał konno. Pierwszy to raz w życiu dostał od ojca pozwolenie zażycia faworytnej »Baśki«, młodej klaczki swego chowu. Baśka liczyła sobie dopiero trzy wiosny. Pochodziła z ojca czystej krwi araba i matki polki. Była płocha, żywa, a przecie nad wszelkie słowo rozumna. Główkę miała maleńką, śliczną. Siwa sierść pokrywała jej skórę, cienka, jak jedwabnica. Klacz szła w pląsach, stroiła ogniste skoki. Bawiła się, jak człowiek: to nastawiwszy uszka i rozdymając nozdrza z chrapaniem, słuchała muzyki, to za nią w żartkich lansadach szła, niosąc jeźdźca rozkosznie, jak w kolebce. Rafał był szczęśliwy, co się zowie. Kieliszek starego węgrzyna, wypity gdzieś w ostatnim dworze w Górkach, Ossolinie, czy Nasławicach, rzucił jego uczucia jakoby na ptasie skrzydła. Koń niósł go wskroś tych zasp, których zimny oddech tak miłośnie mu twarz ochładzał... A w saniach, lecących przed nim, te dwie panie... Jedna starsza, mężatka, czy wdowa; druga — młodziutka dziewczyna. W blasku księżyca widział ich głowy i kołpaczki: u jednej — starożytny, sobolowy, z kitą osadzoną wśród brylantów; u drugiej — okrągły, suty, z gronostajów cynkowanych.
Osobliwie ta starsza, w salopie złotego koloru z puszystem futrem... Tańczył z nią krakowiaka i mówił już kilka wyrazów. Stał mu w oczach cudny czar tej osoby, jej oczy zachwycające, które, zdawało się, nie widzą go wcale, i uśmieszek, który się z jego pomyłek w tańcu tak przedziwnie naigrawał. Wtedy nawet, gdy on, Rafał Olbromski, żywy i trzeźwy, na nią patrzał w futro otuloną, widział ją w głębi siebie inną, odmienną. Wspominał, jak z nim tańczyła w sukni greckiej purpurowego koloru, rozkosznie ściskającej stan i piersi, potoczystej, z ogonem i obszyciem ze złotego masyfu.
Pamiętał śliczne ręce w bufiastych rękawach ze śliskiego atłasu, które się do niego w tańcu wyciągały, i włosy z grecka trefione. Podniecał konia do skoku i kiedy się równał z saniami, wówczas brylanty na kołpaczku, zwróconym w jego stronę, migotały w blasku księżyca. Oczu nie było widać, i Rafał pewien był, że nie patrzą. Jakże czarodziejsko, jak rozkosznie mieniły się błyski drogich kamieni.
Zdało się, pomimo wszystko, że to uśmiech ów skryty, niewidoczny, schowany i wzgardliwy, a przecie nad wszystko powabniejszy, przez noc się ku niemu przebija. Schylał się, niby to poprawiając tręzlę lub puślisko, ale i tak oczu nie widział.
Sam był przebrany w strój niby wiejski, krakowski, w żupan granatowy z karmazynowym kołnierzem, lamowany srebrnymi galonami z szychu, w zuchwałą czapkę karmazynową, rogatą, z pawiem piórem. Pas z kółkami pobrzękiwał na nim, a stalowe podkówki trzaskały o strzemię.
Co chwila odwracał się ku niemu i drugi kołpaczek. Ta głowa dziewicza była bliżej. Nie kryła wcale swych spojrzeń. Widział oczy i rozchylone usta, małe, ponsowe, czuł nawet unoszący się nad saniami w czystem powietrzu zapach l’eau de la reine d'Hongrie, tak poczciwie zwany larendogrą. I były chwile, że jak przykuty, jak we śnie, sam nie wiedząc czemu, wpatrywał się w te oczy, które się do niego śmiały z serdecznością i szczęściem.
»Bo nie masz krainy, niemasz takiej strony,
Gdzieby nie kochali chłopcy cudzej żony...«
— wyleciały, jak z procy, skądś, aż z ostatnich sanek, swawolne słowa. Niby groty z ognia uderzyły w Rafała i jakoby oczywiste prawdy zatrzęsły nim aż do samej głębi duszy. Pochylił się na kark konia i tylko siłą wstrzymał ręce, żeby go nie objąć i ust płonących nie przycisnąć do wzdętej jego grzywy.
Jeden głos męski potężny, drżący od siły i wesela, śpiewał w nocy:
»Nie będę się żenił, nie będę się śpieszył...
— Jeszcze czego! — wołał drugi.
»Będę się umizgał i dziewczęta cieszył...«
— ciągnął pierwszy z taką szczerą prawdomównością w każdym tonie, że wszystkie sanie wybuchnęły śmiechem radosnym, prawdziwym aż do samego dna. Był to jakgdyby akord tej samej pieśni, jakby okrzyk zgody czułej, jakby potwierdzenie prawdy nieomylnej, a długo zamącanej przez kłamców.
Zdala, zdala, od przednich sań leciała piosenka:
»A ja się stanę małą ptaszyną
I okryję się gęstą krzewiną...
— Jednak ja twoja nie będę!
Mają cieślowie takie topory,
Że wycinają lasy i bory...
— Jednak ty moją być musisz!...«
Pieśń ta, w inną stronę, jak wiatr, poniosła duszę Rafała. Dłonie jego ścisnęły jak gdyby toporzysko siekiery, i ramię kurczyło się, żeby z całego duchu ciąć owe »lasy i bory«. Ujrzał je w oczach, jak żywe: bory niezmierzone, głuchą świętokrzyską puszczę. Wionął na niego smutek i żal...
— Także to nas waćpan zabawiasz, mości kawalerze, — rzekła nagle starsza z pań.
— Ale bo ja... właśnie w tej chwili... — bąkał Rafał zmieszany, nie mogąc znaleźć słowa odpowiedzi.
— Ani nam nie śpiewasz pięknych piosenek, ani grzecznym dyskursem nie rozweselasz. Niemy waćpan jesteś, jak ten worek skórzany, w którym nogi trzymamy. Tyle, że z nami jedziesz, jak i on...
— Nie umiem śpiewać. I dlatego właśnie...
— Toć to kulig, nie pogrzeb. Waćpan jedziesz na swym koniu za naszemi saniami, jak za trumną.
Rafał płonął ze wstydu, ale w tonie mowy pięknej pani nie czuł gniewu, ani odrazy. To też pod wpływem nagłej decyzji zeskoczył z konia i stanął w tyle sanek. Przez chwilę myślał, że za ten krok będzie cierpiał srogie jakieś kary, ale było mu wszystko jedno.
— O, nie zasłużyłeś waćpan, żebyśmy cię na naszych saniach wiozły! Nie prawdaż, Heleno?
Młodziutka towarzyszka śmiała się /cicha i co chwila wykręcała się na swem miejscu.
— Już się napewno poprawię! — szepnął.
— Więc akomoduj się waść, bo źle będzie... Wrzawa na saniach, jadących przodem, wzmagała się coraz bardziej. Bliżej, rozgłośniej słychać było jedną i drugą kapelę. Pochodnie uwijały się gdzieś w dole.
— Cóż to za zgiełk? Dlaczego? — pytała piękna pani.
Rafał podniósł głowę i spostrzegł, że cały łańcuch sanek zjeżdża w dolinę rzeki Koprzywianki. Z urwistych brzegów, omijając zadęte wąwozy, sanie pędem zlatywały na dół wśród krzyku kobiet i nawoływań męskich.
Klaczka Rafałowa niechętnie szła za saniami. Musiał ją ciągnąć za uzdę, a wsiąść na siodło już nie mógł. Ani sposobu! Przyrósł do miejsca w tyle sanek. Owiewał go czarodziejski zapach i jasny blask tych dwu zjawisk, które miał przed oczyma. Teraz już widział uśmiechy obudwu twarzyczek, zwróconych ku niemu...
— Gdzież jest dom rodziców waćpana? — pytała pani.
— Z tamtej strony, za rzeką.
— Czy go już widać?
— Ledwo, ledwo! Światła się daleko w nim błyszczą.
— Gdzie to?
Rafał nachylił się nisko i wskazywał ręką. Sobolowe futro musnęło go po twarzy.
— Ach, więc to tam są Tarniny? — prędko wypowiedziała panna Helena, nie wiadomo, czy do swej towarzyszki, czy do Rafała.
On czuł, że musiała się przytem strasznie zaczerwienić, że cała stanęła w ogniu, bo i jego ogień ogarnął. Słodki, melodyjny głos brzmiał w jego uszach w całej głowie, w piersiach. Te to przecudne, jaśnie wielmożne usta nazwały jego wieś rodzinną...
— Tak, to Tarniny... — odpowiedział z pozornym spokojem.
— Musimy tam zajechać... — mówiła starsza pani, — a przewrócimy wszystko, mości mruku, do góry nogami. Prawda, Heleno?
— Ja sam będę dopomagał, bo dom nasz stary niski i niepiękny. Musiałby rodzic drugi dom wystawić.
Powiedziawszy to głupstwo z dość wielką brawurą, obejrzał się mimowoli, czy aby rodzic nie słyszał aforyzmu.
Woźnica stanął w saniach i wstrzymał swą czwórkę. Cztery spasione konie, okryte lamparciemi skórami w szorach, nasadzanych licznymi dzwoneczki, z czubami ponsowych piór na łbach, stały w blasku nad brzegiem urwiska, jakby senne widziadło. Po chwili, gdy ruszył lejcami, zapadły w dół, idąc zrazu kłusem, później galopem. Wierzchówka Rafała nie chciała ich naśladować, i młodzieniec, pragnąc nie wypuścić z rąk wodzów, musiał skoczyć na ziemię. Runął w śnieg i ledwo utrzymał cugle. Po chwili namacał końcem stopy strzemię i gnał za saniami.
W nizinie, nad brzegiem rzeki, utworzył się istny zator pojazdów i koni. Mostu w tych miejscach nigdzie nie było. Jeżdżono od początku świata w bród. Pierwsze sanie, przebywając rzekę po lodzie, oberwały wielką jego taflę i ledwo, ledwo wydobyły się z wody. Brzegi rzeczki były spadziste, obmarzłe, nie do przebycia. Jedyne łagodniejsze miejsce zostało zniszczone. Czekano na chłopów z najbliższej wioski. Tymczasem zjeżdżało sań coraz więcej. Dwie kapele złączyły się teraz i od ucha cięły zawołanego mazura. Okazało się, że pierwsze sanie wiozą napotkanego w drodze »turonia czyli »kłapacza«, t. j. chłopa przebranego za straszydło z wysoką szyją, jak u żyrafy, i ruchomą paszczęką, czerwonem suknem wybitą. Na wybrzeżu Koprzywianki powstał gwar, zgiełk, hałas. Dzwonki, janczary, krzyki, śpiewy, muzyka zlewały się w ogromny wybuch wesela. Turoń posuwał się zwolna między saniami, kłapiąc dolną żuchwą i nachylając się to tu, to tam. Rafał na widok tego stracha tej przeraźliwej chimery, uczuł w sobie dreszcz, który się wskroś śmiechu przebijał. W tej samej chwili panna Helena, obok której stał właśnie, znagła ujrzawszy poczwarę, krzyknęła, rzuciła się na oślep, a lewą ręką pochwyciła ramię Rafała. On instynktownym ruchem przysunął się ku niej. Tak przez chwilę stali obok siebie, złączeni śmiertelną grozą, gdy turoń nachylił się ku ich twarzom i końską swoją paszczę szeroko otwierał. Po chwili śmiali się do rozpuku, zaznajomieni ze sobą wskutek tego zdarzenia, jakby od wielu lat chowali się pod jednym dachem.
— Boisz się waćpanna turonia? — zapytał cicho.
— Ależ nie... Co znowu! Tylko tak na mnie zakłapał.
— Ja się dawniej bałem. Och, bardzo, strasznie! śnił mi się po nocach ze swoim czerwonym językiem. Po Bożem Narodzeniu przyszedł raz do nas, do Tarnin. Byłem wtedy chory, a w dodatku mały smarkacz. Drzwi się otwarły, i wsunął się łeb... Wie pani, taki okropny bez oczu...
— Och, wiem! Nagły łeb, jakby się wyśnił, albo, jak czasem z ciemnego pokoju... wiesz waćpan, coś takiego wyłazi...
— Czasem jeszcze i teraz, choć to śmieszne, zdaje mi się, że stoi za oknem na deszczu, na wichrze, i słychać kłapanie. A oczu strach podnieść... Spojrzeć? — Za nic! Prawda?
— Za nic! A to tylko wiatr wyje w ciemną noc, w jesień... To poprostu topole jęczą i skrzypią, a stare lipy huczą. Przejdzie chwila i wszystko nacichnie!
Gromada chłopów, zwołana przez umyślnych na miejsce, jęła się pracy. Usiłowano przeprowadzić konie i sanki w innem dostępnem miejscu, ale znowu lód nie wytrzymał. Radzono tedy, co czynić. Jedni utrzymywali, że wypadnie objechać aż na Koprzywnicę; inni byli zdania, żeby się cofnąć w górę rzeki, gdzie jakoby przed laty był jakiś lekki mostek.
— Chłopcy! — zawołał nagle ktoś z tłumu szlachty: — a nam co po moście? Który się podejmie przenieść sanki razem z paniami na drugi brzeg rzeki, dostanie natychmiast czerwony złoty jeden, pojedyńczy!
— Zimna woda, jaśnie panie! — rzekł pierwszy chłopowina z kraja.
— A ja idę! — krzyknął drugi, ściągając z ramion zwierzchni kożuch.
Po chwili już kilkunastu rozzutych i napół odzianych brało na bary pierwsze sanie. Furmani siedli oklep na wyprzężone konie i w drugim brodzie przejeżdżali wodę. Powstał krzyk dam siedzących w saniach, śmiechy i oklaski zgromadzonych na brzegu. Przenoszenie długo trwało. Wkrótce jednak na przeciwległej stronie zgrupował się zastęp niemały. Zmącona woda chlupała, gdy chłopstwo podsadzało się pod sanicę i brnęło środkiem.
— Zimno! — wołali dźwigający.
— Dalej go! czerwony złoty na głowę... — zachęcał projektodawca.
— Kapelę nam tu dawajcie, kapelę! — dopominała się młodzież: co tu mamy próżnujący czekać...
— Pochodni! — nastawały panie.
— Ej, chłopy pracowite! — ozwał się głos młody — a weźcie no jeden z drugim łopaty, ubijcie nam tu śnieg, a równo, twardo!...
— Żydy, mazura!
— Pejsate żydy, naszego!
— Kulig! — wykrzyknął arlekin, podniesiony przez młodzież nad głowy wszystkich.
Żydki urżnęły od ucha.
Wkrótce śnieg ubity był twardo i zrównany, niby najdoskonalsza posadzka. Oczekując na przybycie wszystkich, puszczono się w pląsy, zatoczono mazura, jakiego świat nie widział.
Matrony i starcy, otaczając koło, przyklaskiwali, a młódź hulała co tchu. Wnet futra, opończe, bekiesze poczęły zawadzać, więc je rzucano w sanie. Hajduki wysoko wznosiły pochodnie, i gruby, bujny, migotliwy klask oświetlił miejsce. Zabłysły kółka pasów, barwne kierezye, wyszywane gorsety, białe rękawy koszul.
Rafał tańczył z panną Heleną. Wyglądał szatno i szumno. Krzesał hołubce, jak żaden. Krew w nim kipiała.
— Olbromszczak... — gwarzono naokół z aprobatą i poklaskiem.
— Dobra krew...
— Widać zaraz, że dumna sztuka...
— Po ojcu, po starym cześniku. To samo tancerz był ongi, a towarzysz nie ladajaki, chociaż dziś kutwa nad kutwami.
— Patrzajcie-no... Co to za pląs! co za gracki ruch!
— To mi tan!
— Dyablo i pięknie!
— Ej, dziś-dziś, ej, dziś-dziś!
Panna Helena zrzuciła futerko i kapłoni rękawek. Miała na sobie suknię niebieską z krótkim stanem, z fartuszkiem linowym w paski, bez żadnego upiększenia. Nie wpięła nawet kwiatu we włosy, spuszczone na czoło. Gdy od tańca zakwitły jej policzki, oczy zdało się, pochłonęły migotliwe blaski pochodni i otrzymały ich siłę palenia. Rafał nie mógł od niej oderwać Wzroku, zapomniał o świecie całym. Taniec był dla niego już nie zabawą, lecz wybuchem radości, pląsaniem ze szczęścia. Oczy, złączone z oczyma ślicznej Panienki, pełne były zachwytu i poczęły wypowiadać to, czego napozór nie było wcale w duszy, co tam leżało jak ruda kruszcu bez ceny, martwym pokładem. Teraz bił stamtąd blask i wznosił się pachnący dym. Kiedy najbardziej rozkosznie wciągał w nozdrza ten królewski zapach i najsiarczystsze krzesał hołubce, usłyszał głos ojca. Stary cześnik mówił:
— Kto, mośćbrodzieje, na mój grunt, dnia dzisiejszego, kto, mówię, na mój grunt nogą stąpi, tego, mośćbrodzieje, już nie wypuszczam za granice włości: takie u mnie zdawiendawna jus terrestre, dnia dzisiejszego.
— A toż tańczymy, sąsiedzie dobrodzieju, na waszym gruncie, aż w całej parafii dudni... — ktoś z boku zawołał.
— Nie nasza to rzecz, mośćdobrodzieju, sub divo hulać!
— Dlaczego, panie bracie?...
— Dlatego, że to despekt dla szlachcica, mośćbrodzieju. Choć u mnie pod strzechą izdebki, choć, mówię, nie do tańca, aleć miłościwe panie i łaskawi sąsiedzi, Bóg widzi, jak się rzekło...
Rafał zatrzymał się w tańcu i wmieszał w tłum. Nie rad był wcale nasuwać się rodzicowi na oczy. Stary tymczasem już go był dostrzegł i obrzucił szorstkiem wejrzeniem.
— Raczcież, — ciągnął — miłościwe mośćbrodziejki, raczcież, sąsiedzi panowie i bracia... zaszczycić...
Był to starzec zgarbiony latami, łysy, z krótkim, mlecznym wąsem i grubą brwią nad wspaniałemi jeszcze oczyma.
W koło tańczących wtłoczyły się saneczki arlekina, i czarna jego maska wynurzyła na światło.
— Do Tarnin, kto żyw! — wołał głośno, trzepiąc swą rózgą wokoło, a szczególnie mężczyzn blisko stojących. — Do Tarnin!... cóż tu stoicie, mazgaje?
Wszyscy ruszyli do swoich sanek. Powstał ścisk, gwar, wyszukiwanie i wdziewanie rzuconych futerek i burek.
Królował śmiech. Buchnęła w rozmowach bezmierna wesołość. Zakipiały śmiałe żarty, mignęły tu i owdzie ukradkowe całusy po ręku, jak cieniem zakryte obrazą, która trwała przez mgnienie oka, śmiechy, których piękność i rozkosz głębia nocy pochłania i życzliwie zataja. Gdy Rafał dopadł, wierzchówki i miał skoczyć na siodło, ujrzał ojca tuż przy sobie. Cześnik nieznacznie zmacał ręką kark klaczy, badając, czy bardzo zgrzana, i coś pod nosem mruknął. Rafał wiedział, że z tych badań dobrego nic nie wypadnie, ale tylko przekrzywił krakuskę na głowie. Co ma być, to tam już jutro... Klacz sama stanęła obok sanek, w których siedziały znajome panie. Chwilę stali na miejscu, nim ogromny wąż zaprzęgów ruszył się z miejsca. Widzieli znowu przed sobą rwący się w kierunku Tarnin barwisty łańcuch. Ognie, okrzyki, śpiewy znowu napełniły dolinę.
W dali, na wzgórzu między drzewami, wśród Sandomierskiego płaskowzgórza, które się skłania ku dobnie Wisły, paliły się światła w oknach starego dworzyszcza. Kiedy nareszcie i pojazd Helenki ruszył z miejsca, Rafał usłyszał głos ojca, który gramolił się do małych saneczek.
— Rwij mi, dnia dzisiejszego, z kopyta do dom i przyjmuj na ganku.
Kawaler z bólem podciął klacz, ze wściekłością przechylił się na siodle i, wymijając pochód, ruszył cwałem. W mig był na ganku. Już tam pierwsze sanie stawały, i matka w kontusiku drojetowym, z siostrami w odświętnych sukniach, witała gości, błagała o zaszczycenie niskich progów. Rafał stanął przy matce, kłaniał się, zdejmował futra, szuby, wprowadzał panie, znosił krzesła. Wkrótce zjawił się i ojciec. Nikt nie mógł poznać starego Olbromskiego, który nigdzie nie bywał i nikogo prawie nie przyjmował u siebie. Dziś stary zmienił skórę. Przybrany w piękny kontusz, Bóg wie, jakie czasy pamiętający, »na opaszki« wrzucony, — w drogi żupan — giął się w ukłonach, muskał wąsa, jak za dawnych, pijackich czasów, uśmiechał się, prawił komplementy i sumitował. Gdy wstąpiła na ganek jedna z najpoważniejszych matron okolicznych, stary cześnik podał jej ramię i z krygami, muskaniem wąsa oraz odrzucaniem wylotów wiódł ją uroczyście przez tłum, zgromadzony już nietylko w bawialni, w alkierzach, w ciasnych i niskich izdebkach dworu, ale nawet w sieni, na ganku, w bokówkach starych ciotek, sióstr-panien odwiecznych i rezydentek.
Rafał dopilnował, żeby godnie przyjąć swe damy. Podał ramię pani stolnikowej i wprowadził ją do domu. Sam nie wiedział, skąd mu się wzięła pewność taka, śmiałość ruchów, ukłonów, które wykonywał, i słów grzecznych, które mówił. Pani stolnikowa trzymała za rękę swą towarzyszkę, pannę Helenę, i śmiała się wesoło. Stanęli za progiem izby bawialnej, gdzie już był tłok taki, że obrócić się nie było sposobu, gdy cześnik przepraszał właśnie swych gości i zaklinał, żeby się bawili, jak mogą.
— Łuczywa nam tylko sąsiad dobrodziej nie poskąpisz! — wołał ktoś z tłumu. — Wyjdziemy na dziedziniec i jak nad wodą, hulaj dusza!
Stary zwrócił się w stronę tego głosu i mówił z pięknym ukłonem, śmiejąc się chytrze:
— Dom ciasny, na miły Bóg, ciasny, mośćbrodzieju! Sam to widzę i boleję, ale nieraz tu już krzesano hołubca pod tą strzechą niską za dobrych starych czasów. Hańbażby to dla mnie, dnia dzisiejszego, była, gdyby na dziedzińcu tak znakomici goście...
— Cóż, kiedy ciasno, sąsiadeczku dobrodzieju nasz!... cóż, kiedy ciasno...
— Ciasno, nie ciasno! — zawołał ktoś inny. — Szlachecki dom ciasny, ale miejsca w nim do tańca, dla braci, nie brakło, jak świat światem. Jakoś się rozsuniemy...
— Mośćbrodzieje! — wołał głośniej cześnik, zarzucając w tył wyloty starego kontusika, — mośćbrodzieje! ściany każę wyjąć z tych oto pradziadowskich węgłów!...
— Co znowu! Miejsca dla nas — świat!
Muzyka, ustawiona za oknami, grała krakowiaka, i kilka par puściło się w tany. Dla stojących nie było już tam miejsca. Tłoczono się tedy z izby do izby.
Służba folwarczna, ad hoc poprzebierana w liberyjne kubraki, roznosiła wino na tacach i domowe ciasto. Gwar rozmów napełnił dom cały aż do ostatniej sionki, gdzieś na ogrody wychodzącej. Było wesoło, ale czuli to wszyscy, że o tańcach w tym domu nie może być mowy. To też szeptano sobie pocichu, żeby chwilę jeszcze z grzeczności pobawić i ruszać dalej dla odszukania dworu większego.
W bokówce, gdzie wisiał wielki obraz Matki Boskiej Sulisławskiej ze zczerniałemi od starości ramami, w bokówce, która zamknęła w sobie niejedno już zapewne długie życie, całkowite od kolebki aż do grobu, starosta i starościna kuligu prawili długą oracyę do gospodyni domu, cześnikowej Olbromskiej, częstując ją deską, wyrobioną na wzór pszenicznego sandomierskiego placka.
Wskroś tonów muzyki przebijały się do dalszych izb ledwie strzępy tej mowy:
— »Cóż tedy czynić, — wołał starosta, — kiedy kogo astra necesytowały urodzeniem, iż odjąć się nie może naturze i do wesołej przywyknąć konwersacyi? Sili się, ars, różne media i remedia podając... Ale fluctuantur podczas i same nawet nadzieje, kiedy tenax propositi człowiek uchwyci się kresu i portu swego, słusznie zaprawdę gratulari sobie może...«
Gwar zagłuszył ciąg dalszy. Ale za chwilę znowu dała się słyszeć rzecz miodopłynna:
— »Jakoż prędzej niebotyczne cedry zajadłym czas zębem skosi, prędzej kwitnące zwiędnieją laury, aniżeli rozkwitła w serdecznych wirydarzach przyjaźń jakiejkolwiek podpadnie alteracyi...«
W sąsiednich izdebkach młodzież tańczyła, jak mogła, kręcąc się na miejscu. Zbliżała się już chwila stanowcza, i oglądano się już tylko na arlekina, ażeby wydał hasło do odjazdu. Rzeczywiście przedarł się przez tłum w swej masce, skrzypiąc i trzepiąc rózgą naokół po sprzętach, ścianach i plecach. Stanął na środku obszerniejszego pokoju, zatrzymał tańczących i jeszcze raz wykrzyknął, kręcąc się na pięcie:
— Hej! kulig, kulig!
Wtedy stary Olbromski znowu z gracyą podał ramię swojej matronie. Muzyka urwała i z nagła, niespodziewanie ucięła wspaniałego poloneza. Wszyscy z podziwieniem oczekiwali, co będzie dalej. Cześnik występował z niewymowną precyzyą i nadzwyczajnemi ceregielami. Minął jednę izbę, drugą, jakieś alkierze, bokóweczki, sienie, aż wreszcie zatrzymał się przed szczelnie zamkniętemi drzwiami. Tu zarzucił wyloty, musnął wąsa i znagła klasnął w ręce. W mgnieniu oka drzwi się naoścież rozwarły. Oczom idących ukazała się duża, pusta, wysoka i doskonale oświetlona sala Arlekin wyrwał się naprzód i w podskokach ją przebiegł, wołając:
— Kulig, kulig!
Pary wkroczyły do wielkiej izby. Muzyka, umieszczona w przeciwległych drzwiach, zagrała krakowiaka, i cały tłum z okrzykiem wesela puścił się w tany. Nierychło spostrzeżono, że jest to prosta stara kuchnia, z Piekarnią dla czeladzi, przybudowana w tyle dworu, leśnik w przewidywaniu kuligowego najazdu kazał ją z sadzy oczyścić, wprawić nową i wywoskować do tańca podłogę. Ściany zawieszono festonami z jedliny, olbrzymi komin i piec chlebowy zastawiono świerkowemi drzewkami, tworząc z nich pewien rodzaj leśnej altany. Woskowe świece w drewnianych lichtarzach, które przybito do ścian, rzucały rzęsiste światło.
— Ot, to mi figiel gracki! — wołano ze wszech stron.
— To po naszemu!
— To lubimy!
— W górę gospodarza! Ot, to prawdziwa niespodzianka!
— W to nam graj!
Teraz dopiero wyzwoliła się zabawa, co się nazywa. Wszystko co młodsze znalazło się w sali i hulać zaczęło. Były tam i modne fraczki, i starodawnym krojem szyte kontusiki, głowy w lokach i podstrzyżone. Większość panien miała już na sobie suknie, odkrywające ramiona, a czoła zakryte puklami włosów, ale nie brakło dziewic, odzianych w staromodne suknie, w lewitki i bufoniki, w krótkie rękawki z długiemi angażantkami z koronek. Wszystko to mieszało się w tłum barwisty, utkany mnóstwem kierezyi chłopskich, krakowskich »suk«, gorsetów i białych, bufiastych rękawów. W pierwszej chwili tuliła się po kątach młodzież uboższa, ale wnet radość powszechna wciągnęła w wir i najmniej odważnych. Chwilami ta rozbawiona młódź sprawiała wrażenie zdrowej, dzielnej, urodziwej stadniny, pędzącej z krańca w kraniec po błoniu. Nowa podłoga dudniła, jak skóra na bębnie, światło jarzących świec chyliło się poziomo to w tę, to w inną stronę, zawieszone festony chwiały się do taktu, a cała izba, zdało się, trzeszczała w swych węgłach. Wrzawa uciechy huczała w niej, jak spieniona woda. Zdrowie, młodość i kipiące życie przemieniły ten taniec w wylew radości. Bawiono się z pełnego serca, hulano z potrzeby dusznej, tańczono w całem znaczeniu tego wyrazu do upadłego. Słychać było tylko śmiech i krzesanie hołubców.
Otwarto drzwi, gdyż było duszno nawet w tak wielkiej izbie. Ktoś spróbował odemknąć okna, a gdy się okazało, że są na głucho zabite gwoździami, wyrzucił je razem z futryną. Wnet z dwu czarnych otworów wionęły białe obłoki i ukazały się w nich liczne głowy czeladzi, dziewek i parobków wiejskich, co z rozdziawionemu ustami patrzali nieruchomo na to pańskie »granie«.
Starsi z gości, nacieszywszy się rozkoszą młodych, natupawszy w miejscu i po wyładowaniu westchnień za ubiegłymi laty, rozpełzli się po stancyjkach dworu. Wszystkie alkierzyki i przybudówki z niskiemi powałami, o wybielonych wapnem belkach, pełne były gwaru i śmiechu. Każda z tych skrytek miała już swój choćby najmniejszy stół i grono biesiadników. Niektóre łączyły się między sobą nakryciami, tworząc jadalnię dziwnie pokrzywioną, która szła wskroś całego dworzyszcza. Jedzono na porcelanie, na cynie, na holenderskiej farfurze, na wszelkiem naczyniu, jakie w domu było. Przepłynęła już była kolejka gdańskich wódek, obnoszono potrawy, i strugą lać się zaczął węgrzyn. Szlachta piła. Większość przyjechała już dobrze podochocona, a teraz weseliła serce do znaku. Gospodarz, gospodyni, dwie ich córki i syn obsługiwali gości. Rafał, obchodząc gości z dzbanem wina, słyszał mimo chęci szeptane rozmowy.
— Beczkę węgrzyna sprowadził na saniach z Krakowa stary kutwa: słyszeliście?
— Cuda, cuda!...
— Starsza córka skwaśniała im na ocet siedmiu złodziei, więc teraz młodszą umyślili spróbować z innej beczki.
— Sarnie combry jadą! Widziałeś sąsiad.. Jak mi Bóg miły — sarnina!
— Combry, ale baranie.
— Mnie aby waszmość powiesz! Ja węchem poznam cuch sarni, kiedy się jeszcze na brytwannie smaży, a dopieroż na półmisku...
Gdzieindziej mówiono jeszcze ciszej:
— Tańce w kuchni, a przyjęcie w bokówkach.
— Piastowskim obyczajem...
— Pastuchy od prosiąt w lejbikach z galonami.
Rafał płonął ze wstydu, gdy niespostrzeżony słuchał słów takich. Najbardziej go zabolał szyderczy śmiech pięknej pani.
Skoro tylko mógł się wymknąć, biegł do izby bawialnej. Tam ścigał oczyma błękitną panienkę. Smutek uciskał mu serce w chwili, kiedy spostrzegł, że, tańcząc z kim innym, była wesoła i rozbawiona. Kiedy go spostrzegła, oczy jej śmiały się jeszcze bardziej, jakoś promiennie i z radością. Wówczas na jedną sekundę nie rozstawały się ich oczy. Były ciągle zwrócone... Nawet podczas drabantów i anglezów, które usiłowała zainaugurować młodzież wykwintniejsza i bardziej światowa (od strony Zawichosta), panna Helena odwracała głowę w tym kierunku, gdzie był jej kawaler. Gdy w przerwach między jednym tańcem a drugim przechadzała się z towarzyszkami, Rafał przyłączał się do niej na chwilę. Nie mógł, poprostu nie był w możności oderwać oczu od tego widoku, jak usta jej uśmiechają się z dziecinną szczerością, a jednocześnie słowa są napuszone, i siła woli przymusowy wyraz powagi nadaje twarzy.
Kiedy tak błądzili między ludźmi, nie wiedząc, co do siebie mówić, ośmielali się każdem spojrzeniem i oczyma mówili sobie rzeczy niewysłowione. Były chwile nadziemskie, że szli obok siebie z utopionemi w źrenicach źrenicami, zaczarowani przez uśmiechy, omdlałe ze szczęścia. Zdumienie przenikało ich serca aż do samej głębi, i trwoga nieznana a nie przekraczająca czasu mgnienia powieki. Oczy jej błękitne, jak w dzień letni dalekie lasy, stawały się z nagła ciemnemi i nabierały siły ognia, na obraz płomieni prędko wybuchających. Wtedy przez krótkie chwile iskrzył się w nich jak gdyby gniew, drżały jakieś pragnienia, żal powstały z niczego... Nie wiedzące o sobie wzruszenia, gorące, namiętne, dziecięco-niewinne i naiwnie-lubieżne, przepływały szybko przez twarz i gasły nagle w wybuchach śmiechu niespodzianego, a ostrego, jak toczony sztylet. Wszczynali jakąś rozmową, nie wiedzieć dlaczego półgłosem prowadzoną, o wszystkiem i niczem, o niebie i ziemi, o frakach i najładniejszych imionach, o łacinie i głębokim śniegu... Od tej rozkoszy ciągle odrywały Rafała wskazówki ojca, nawoływania matki i sióstr. Dawał tedy szturchańce i rady sługusom, zapraszał co znaczniejsze osoby do jedzenia i picia, a nawet podawał fajki i własnoręcznie zapalał fidybusy. Kłaniał się, mówił niezliczoną ilość słów grzecznych, ledwo, ledwo rozumiejąc, co mianowicie mówi. Ten stan niepewności języka bardzo potęgowało ciągłe przepijanie do młodych sąsiadów. Pierwszy to raz w życiu Rafał pił bezkarnie, i to starego węgrzyna. Gwarzył też coraz głośniej, śmielej, płynniej, kwieciściej. Biegał między tłumem i coraz jawniej szukał oczyma panny Helenki.
Tak minęła noc.
Nad ranem, po dłuższym odpoczynku, muzyka znowu zagrała. Młody gospodarz wychylił jeszcze kilka kieliszków wina w ręce jednego z sąsiadów, równie jak on dorastającego, — i znagła uczuł taką miłość do tego młodziana, że razem z nim udał się do sąsiedniego pokoju i zaczął mu ze łzami wyjawiać najserdeczniejsze swoje tajemnice. W trakcie tych zwierzeń spostrzegł, że przez sionkę przyległą przesunęła się jakaś osoba, niby obłoczek niebieski. Co tchu pobiegł za nią, pragnąc jej służyć w razie, gdyby czegokolwiek potrzebowała. Rozdzielił tłum szlachty, głośno, z plastycznymi ruchami rozmawiającej, i szybko wszedł do zacisza, przeznaczonego na gotowalnię damską. Było tam pusto. Woskowe świece słabo paliły się przed starem, oczerniałem zwierciadłem. W kącie tego pokoju panna Helenka klęczała na ziemi i wyrównywała, jak mogła, oberwaną w tańcu plisę swej sukienki. Rafał zobaczył ją raptem. Ujrzał, jakby pierwszy raz w życiu, kolor jej lic, nie dający się z niczem na świecie porównać, wybuch ponsowego ognia policzków, spływającego w delikatny śnieżnobiały mat czoła. Zobaczył jasne, puszyste włosy... Spostrzegłszy go, wyprostowała się i wlepiła weń przestraszone, upajające oczy, oczy o żałosnym błękicie kwiatu lobelii.
Coś wyrzekł, wyszeptał...
Zbliżył się do niej, bezradnie stojącej. Posunęła się, żeby wyjść stamtąd. Wtedy bezwiednym ruchem ujął jej ręce, nachylił usta i dotknął wargami jasnych włosów. Przez chwilę trwał ten piekący, namiętny pocałunek. Cichy okrzyk wyrwał się z jej piersi. Odsunęła go w zdumieniu i wyszła. Rafał stał plecami o ścianę oparty tak, jak go zostawiła. W głowie jego, w piersiach, w uszach, w sercu, zlewały się oddalone, rzewne, namiętne dźwięki mazura i jeden szczególnie najwyższy, najrozkoszniejszy spazm skrzypiec. Szalonem szczęściem napełniało go drganie całego domu od tańca i zgiełkliwy gwar, przechodzący w bezładną wrzawę. W czaszkę waliły młoty krwi, a w oczach płomienie świec migotały, jak sama wcielona, widoma rozkosz, miotająca się w sercu.
Zaśmiał się na cały głos i twardym krokiem wyszedł stamtąd. Zdawało mu się, że już teraz z radości nie wytrzyma. To już koniec. Rozwali pięściami, nogą rozkopie i na drzazgi rozsiepie ten cały dom, wyzwie tu wszystkich i zeklnie. Będzie się z każdym bił na śmierć, ktoby śmiał... Tak postanowiwszy, padł w ramiona pierwszego z brzega brzuchatego szlachcica, który go z miejsca, a bez żadnej racyi, zaczął dusić w uścisku i kłuć po twarzy ogoloną brodą. Rafał wypił z nim braterski, na wieczne czasy, kielich i, płacząc ze szczęścia rzewnemi łzami, szedł dalej.
W sąsiedniej izbie ujrzał rodzonego swego ojca, złączonego dziwnym uściskiem z księdzem dziekanem, który się na ten kulig przypadkowo zaplątał. Gruby dziekan trzymał starego cześnika za ramiona, a cześnik dziekana za żebra, i obadwaj rzadko kiedy jednocześnie, ale z wielkiem usiłowaniem zachowania taktu mazura, skakali pod powałę na jednem miejscu, w ciasnym kąciku między stołem i szafą, piejąc zupełnie cudzymi głosami:
— Hej, dziś-dziś! Hej, dziś-dziś!
Nikt na nich uwagi nie zwracał. Przy stole siedziało kilkunastu biboszów, którym już z czupryn tęgo się kurzyło. Porozpinali kontusze i siedzieli w żupanach z kitaju, sagatysu, kamlotu. Niektórzy coś krzyczeli ochrypłymi głosami. Jeden podnosił co chwila cybuch, gruby jak maczuga, grożąc niewiadomo komu. Naprzeciwko niego stał szlachcic, chudy, mizerny, zawiędły i wołał:
— A, mówię, tak! To tak, mówię! Czekajże, rybenko... Odrazu rym go w pysk, rym z drugiej, i to arte. Dopiero wtedy rura mu zmiękła... Do nóg mi. »Wielmożny panie, powiada, wszystko jak przy świętym konfesyonale...«
Ktoś spal na ręku, całem ciałem rzuciwszy się na stół. Okna były otwarte, i jasne światło księżyca dogasało już przy słabym blasku daleko wstającego słońca.
Z izby, gdzie tańczono, dolatywał śpiew krakowiaka, tak rześki, szczęśliwy i radosny, że aż same nogi drgały:
»W Krakowie na sali
Niemcy tańcowali..
Polak wąsem ruszył —
Wszyscy uciekali.«
Naokół przyklaskiwano, przytupywano. Z kąta ozwał się jakiś zapity, ochrypły głos:
— Aby to jedno prawda... Ogromnie te Niemcy pouciekały i to z Krakowa.
Ale go zaraz skarcił i zagłuszył okrzyk powszechny:
— A tobyś waść siedział i ciągnął likwor, skoro go masz przed nosem. Oto filozof...
Rafał poszedł do sali tanecznej, oparł się tam plecami o ścianę i rozpalonem okiem śledził każdy ruch panny Heleny. W pewnej chwili ujrzał, że tłum mężczyzn, stojących przed nim, rozsunął się, i że jedna z panien tańczących wybrała go w mazurze. Podał jej rękę i przebiegł salą niezupełnie właściwymi krokami. Po chwili uczuł w swej ręce dłoń panny Helenki. Oprzytomniał. Krew zbiegła mu do serca. Głos zupełnie obcy, jakby duch jakiś postronny, szatan czy anioł, przemówił przez jego usta tak cicho, że tylko ona mogła posłyszeć te straszliwe wyrazy, które mu pierś rozdzierały:
— Przyjadę do Dersławic!... W nocy. Na koniu. Czekaj mię przy oknie od ogrodu. W tem narożnem. Od ogrodu!... Zastukam trzy razy w szybę, w to miejsce, gdzie w okienicy jest wykrajane serce. Przy oknie czekaj... Słyszysz?
Panna Helenka spojrzała na niego, na dzikie oczy, zmącone do dna, na żyły jak strąki, czerwoną twarz, wzburzone włosy, i parsknęła śmiechem tak niesłychanie szczerym, że wszyscy obejrzeli się i, nie wiedząc, o co chodzi, wtórowali temu głosowi.
Słysząc dokoła śmiech powszechny, Rafał ruszył przed siebie z głową schyloną, jakby miał zamiar uderzyć nią w tłum cały, niby taranem. Nie wiedział tylko, gdzie mu się ten tłum z przed oczu podziewa. Nogi się pod nim gięły, jakby w nich nie miał kości. Usłyszał wtedy nad uchem dobrotliwy szept matki:
— Rafciu, Rafciu, chodź ze mną, błagam cię na wszystko. Ojciec zobaczy.
Dźwięk wyrazu »ojciec« dźwignął go z omdlenia.
— Przyjadę na koniu... Słyszysz? Zastukam trzy razy... w serce... — szepnął matce do ucha tym samym demonicznym głosem.
— Przyjedziesz, przyjedziesz, tylko chodź, co tchu, bo ojciec...
Rafał posunął się naprzód, ale w niewłaściwym kierunku i tak lekkomyślnie obwisłymi ruchy, że matka zmuszona była wesprzeć go siłą i wyciągnąć prawie z domu. Gdy go owiało mroźne powietrze zimowego świtu, zupełnie stracił siłę w nogach. Opadł na ziemię jak płaszcz. Kilku parobków odniosło go do tak zwanego Belwederu i tam złożyło na posłaniu. Belweder — był to dawny dwór, gniazdo prapradziadowskie z modrzewiowego drzewa. Stał w głębi ogrodu. Ze starości zapadł się w ziemię, ściany jego zgięły się; dach prawie gruntu dotykał, a dzikie krzewy, zasłaniające okna, do połowy wielkiego dachu wystrzelały. Były tu pokoje gościnne, spiżarnie i składy gospodarcze. W największej izbie stało kilka posłanych łóżek, a na ziemi przez całą szerokość leżało pokotem na słomie rozciągnięte posłanie dla gości. Już tam kilku braci szlachty co słabszych w głowie chrapało dobranym chórem. Piec był dobrze napalony, a stary dwór, co jeszcze króla Jana pamiętał, trzymał ciepło; to też spało się tam nienajgorzej. Rafał, własnoręcznie przez matkę rozebrany aż do bielizny, przykryty dobrze, usnął, jak kłoda.
O jakiejś godzinie dnia zbudził się i usiadł na posłaniu. Dokoła na ziemi i na łóżkach chrapali sąsiedzi. Rafał nie wiedział, gdzie jest, i co się z nim dzieje. Głowa mu z bólu pękała, w oczach się ćmiło. Spostrzegł śpiących, ale nikogo nie mógł poznać. Drżał na myśl, że jest sam jeden w jakiemś miejscu wiecznego potępienia. Widział głowy, rozrzucone ręce i nogi, poroztwierane usta, wreszcie blask świecy, płonącej w rogu izby na stole... Wlepił oczy w to miejsce i po długiem badaniu z ulgą i pociechą dojrzał żywego człowieka. Poznał go nawet. Był to Wicuś Jawrysz, syn ubogiego szlachetki z pod Wiśniowej, drab wielkiego wzrostu, siły i bardzo dzikiego charakteru. Ten Wicuś, z czupryną zwisłą na czoło, siedział na słomie i jadł, a właściwie pożerał mazurki, kruche ciasta, strucle przekładane, które wydobywał z pod poduszki. Skoro wyciągał stamtąd niepośledni mazurek, łamał go na dwie części i każdą z nich unicestwiał kilku ciosami ogromnej żuchwy. Rafał długo i z osłupieniem wpatrywał się w tę jego czynność.
Widział, jak Wicuś Jawrysz, wchłonąwszy wszystko, co miał pod ręką, udał się na palcach do sąsiedniej spiżarni, której drzwi zostawiono otworem, i przyniósł stamtąd nowe naręcze mazurków i strucel, jak to wszystko umieścił pod poduszką, siadł w kucki i ze zdwojoną energją zabrał się do dzieła. Rafał widział to wszystko, domyślił się wreszcie, gdzie jest, ale nie mógł przyjść do siebie. Wspomniał sobie coś rozkosznego, ale nie był w stanie zrozumieć, co ma czynić. W rozterce takiej runął nawznak i, nim głowa jego dopadła poduszki, zachrapał na amen.
Świeca dopaliła się i zgasła.
Nikły promień światła wpadł przez otwór w kształcie serca przymkniętej okienicy. Zdala, ze dworu, dochodziły tony muzyki, grającej od ucha. Skrzypce zanosiły się, basy niestrudzenie wtórowały, a klarnet rzewliwie przyśpiewywał.
Rafał ocknął się znowu. Siadł na posłaniu i natychmiast przypomniał sobie pannę Helenkę. Wszystko w nim zagrało, jak ta rozkoszna, zdala dochodząca muzyka...
Co tchu zaczął się ubierać, co sił! co sił! Namacał w ciemności buty i wzuł je co prędzej, wyszukał poomacku jedną z najbardziej niezbędnych części ubrania i zaczął wciągać na nogi. Nie mógł wyjść z podziwienia, czemu czynność tak prosta tyle mu czasu zabiera. Był wściekły, bo mu się śpieszyło, to też wciągał na się nieodzowną szatę z całej siły, bez względu na to, że złowrogo trzeszczała. Długo w ten sposób pracował, nie mogąc sobie dać rady. Długo szukał wszystkiego, co było konieczne, aby módz stanąć przystojnie wobec panny Helenki. Był pewny, że znalazł już wszystko, gdy znowu ogarniać go zaczęła bezwładność, i powtóre usnął, jak kamień.
Około południa nazajutrz znaleziono go śpiącego na ziemi, o kilka kroków od posłania, z lewą nogą wbitą w rękaw modnego fraka, który powyrywał wprawdzie i rozdarł, ale zdołał wciągnąć na łydkę aż do kolana.
Taki dziwny był los jednego z najpiękniejszych fraczków, jednego z pierwszych w Zachodniej Galicyi granatowych fraczków sąsiada Targowskiego z pod Zawichosta.