Popioły/Tom pierwszy/W górach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popioły |
Podtytuł | Tom pierwszy |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Ogary poszły w las.
Echo ich grania słabło coraz bardziej, aż wreszcie utonęło w milczeniu leśnem. Zdawało się chwilami, że nikły dwugłos jeszcze brzmi w boru, nie wiedzieć gdzie, to jakby od strony Samsonowskich lasów, od Klonowej, od Bukowej, od Strawczanej, to znowu jakby od Jeleniowskiej góry... Gdy powiew wiatru nacichał, wynurzała się cisza bezdenna i nieobjęta na podobieństwo błękitu nieba z pomiędzy obłoków, i wówczas nie słychać było nic a nic.
Naokół stały jodły ze spłaszczonymi szczytami, jakoby wieże strzeliste, niewyprowadzone do samego krzyża. Ich pnie sinawe jaśniały w mroku. Mchy stare zwisały z olbrzymich gałęzi. Wrósłszy między głazy, w niezmierną ławicę skalisk aż do gruntowej posady serdecznym korzeniem, wszczepiając pazury pobocznych skrętów w każdy zuchelek ziemi i wysysając każdą kroplę wilgoci, wielkie jedle chwiały królewskie swe szczyty w przeciągu nie jednego już wieku pomiędzy mgłami Łysicy. Tu i owdzie stała samotnica, której gałęzie uschły i sterczały, jak szczeble, obcięte toporem. Sam tylko jej wierzchołek jasnozielony, z szyszkami w górę wzniesionemi, niby gniazdo bocianie, bujał nad przestworem. Gałęzie świerków, na których leżała ciężka pościel śniegowa, zwieszona ku ziemi, powyginały się w pałąk. Te wyciągnięte zewsząd, zbliska i zdaleka, kosmate łapy w białych oponach, wyłożone jak gdyby perłową macicą, zdawały się czaić i czyhać. Radosna zieloność najmłodszych, końcowych igieł jaśniała, niby wysunięte pazury. Co chwila, ulegając własnemu ciężarowi, czułe na każde westchnienie wiatru, sypały się puchy śniegowych owalów i ginęły w podścielisku na ziemi tak bez śladu, jak krople deszczu w toni jeziora. Ze szczytów zlatywał pyłek ledwie dostrzegalny, tak lekki, że stal długo w powietrzu, migocząc swymi kryształy, nim spłynął ku ziemi,
Około południa łagodna odwilż poczęła rozgrzewać śniegi. Wskroś bladoniebieskiego przestworu płynęły białe obłoki, przeniknięte od blasku słońca. Na najwyższych, krzyżowych spławach świerków stopniały lód zamieniał się na olbrzymie krople, które w ciemnej zieleni sopel, zwisając ze zdrewniałego mchu, z kory popękanej i chropawej, miotały snopy zimnych iskier. Niżej, pod śniadym cieniem gałęzi, był dawniejszy, ranny chłód. Niektóre młode rsioki, w sobie czerwonobrunatne, a żółtawe u szczytu, zgięte pod nadmiernym ciężarem śniegu trzymały wysokie głowy u samej ziemi, nie mogąc oderwać od niej przemarzłych gałęzi. Gdzie indziej sterczały wykroty pniów, wysiepanych z ziemi przez srogie świętokrzyskie wichry, tworząc pod zaspami strachem zionące pieczary.
Rafał, plecami oparty o pień grubego buka, stał bez ruchu i nasłuchiwał.
Nad sobą i przed oczyma miał tęgie, powykręcane, obmarzłe gałęzie o barwie łuski okonia. Cienkie, stalowe rózgi były nieruchome, a wielki śniat ze skrętami i kłębami, jak wyprężone mięśnie człowieka, zdał się być duchem mrozu. Olbrzymi buk stał samotny, twardy i zimny, jakby nie należał do drzew. Król na Łysicy! Nie drżą przed wiatrem jego gałęzie, pień się nie chyla. Rozłożysty, nad lasy wyniesiony wierzchołek, patrzy się z władczego cypliska w szerokie niziny na północ i na południe, ogląda się po górach jednoramiennych. Pustki wszędy, niwki, wsie... Daleko, za ostatniem wzgórzem łańcucha, za Stróżną, ciągną się wpoprzek role, aż do Krajna, aż na szczyt góry Kamienia. Odwieczny buk pamięta za wiosen swej młodości bór nierozdarty w nizinie Wilkowa, Ciekot, Brzezinek, po górach aż ku Kielcom. Zginęły za jego żywota pod siekierą dąbrowy, oschły między działkami chłopskiej nowiny mokre, zakisłe, nieprzebyte gozdy, z których się wieczne wody sączyły. Tam gdzie kosmaty rsiok wiekami rósł i gnił — wiatr po badylach świszczę. Polanki ról wżarły się w samą knieję, liszajem pełzną w strzępy jej płaszcza, z roku na rok wdzierają się wyżej aż ponad szczyty zawalone głazami Psar, Radostowej... Wysycha u stóp górskich nieciecz, drzew żywicielka, zostaje grunt czerwony i szczerzy się kamieniami pod słońcem. Tylko jałowiec osłania jego nagość i rany. Już coraz rzadziej niedźwiedź ociera się kudłatem ciałem o pień starego buka; coraz rzadziej przychodzi śnić w cieniu jego gałęzi wielkorogi jeleń — i wilk-kobylarz nie tak często czatuje tutaj na dropiate jagniątka łani. Już nie świszczą ponad konarami skrzydła orłowe, i sęp tylko kiedy niekiedy przylata popatrzeć z wierzchołka w zgrozie i gniewie na zniweczoną dziedzinę.
Wbrew srogim myśliwskim zasadom, Rafał zeszedł był ze stanowiska i chyłkiem dotarł do szczytu góry. Przez chwilę stał tam u wejścia na gołóborze i, przejęty głuchą trwogą, patrzał w to miejsce, gdzie wiedźmy, strzygi, błędnice zlatują się o północku, i gdzie się ukazuje sam Zły. Gładkie boki olbrzymich złomów kwarcytu iskrzyły się w słońcu ziarnistem szkliwem, jakby sam mróz. Obmarzłe kije, sterczące z pod śniegu, były podobne do broni, wykutej z kryształu. Stare jodły rzucały cień na połowę urwiska.
Wróciwszy na swe miejsce, młody myśliwiec wytężył słuch... Gdy go do ostatniej granicy na zwiady posłał, łudziło mu się, że i las z nim razem słucha. Cisza była wciąż ta sama, głęboka, głęboka, zaiste niezgruntowana...
Ale oto z krańców leśnych wypłynął gnuśny powiew, ze snu twardego obudzony szept, tchnienie rzewne, przeciągłe długo wstrzymywanego oddechu puszcz łysogórskich. Szczyty drzew pochylały się przed nim jakby we czci, gdy płynął w bory ów śpiew niewysłowiony. Brzmienie jego, ledwo wydobyte z nicości, jak płaczem cichym zdradzone wyznanie wzruszeń przedwiecznych, jako jęk bez nadziei, szło z samotni leśnych po wtóre, po trzecie i, sącząc się cichemi odcieniami dźwięków, nicestwiało w otchłani. Zdało się, że ten śpiew zaklęty, mieszkający w drzewach, coś wypomina, że wola... W jasnem powietrzu, między zielonemi kępami igieł płynął pod niebem. Knieja obejmowała go tajemniczem ramieniem swojem, puszcza go znowu brała, matka rodzona, puszcza — dusza praojcowska, puszcza — siostra-miłośnica. Zamierał jak westchnienie ów żałosny świst — poświst... Gdzie zamierał?
Może na zburzysku wysokich skał, które się po odejściu fal i pian morza rozpadły w rumowie głazów, mchami rudymi porosłe... Może w kolisku dębowych pniów, do gruntu zmurszałych, które zwartą strażą otaczają prochy z przyciesi świętej kontyny, gdzie przed wiekami Pogoda łaskawie przyjmowała obiaty... Może na czole kamiennem, na twardych piersiach bożyszcza Lelum-Polelum, które śpi w dole nieznanym, mchem tysiąca zim i tysiąca wiosen okryte, i spać będzie nikomu nieznane na wieki wieków... Może w tropach wiecznego jelenia, który między rogami nosi po lasach drzewo krzyża świętego, a ukazuje się ludziom raz na sto lat...
Kiedy nadciągała zdaleka owa pieśń lasów, zdało się Rafałowi, że płynąć będzie przez jego ciało tak samo, jak przez drzewa. Zapominał wówczas, gdzie jest, i co się z nim dzieje. Snuły się w nim wspomnienia nieujęte, niedotykalne, zamglone, przedziwnie żebrzące o pamięć. Był daleko od tego miejsca, nie pod szczytem Łysicy, na stanowisku. Był w ogrodzie swego dzieciństwa. Tajała kra i okiść wszystkiego, co rzeczywiste... Ogród zapomniany, na tyłach starego dworu. Rozłożyste jabłonie z pniami w pewnych miejscach zwężonymi od dawnych szczepień, jak butle. Pęki, bukiety różowych kwiatów... Bujny agrest, gęste porzeczki obrosły każdą drożynę. Nad wysokiemi trawami, które jeszcze powleka kroplista rosa, wznoszą się śnieżnobiałe, dziewicze drzewka wiśniowe. Zda się, że to chmurki wiosenne, obłoczki ranne z krańców nieba aż tu przyżeglowały i między wysokiemi topolami, między starymi parkany bezradnie osiadły. Brzęczą pszczoły, osy, muchy, napełniają cały sad gwarem, a serce, dla niewiadomej przyczyny, czcią i grozą. Och, jakże miło, jak radośnie w tym cienistym sadzie rodzinnego domu! Za drzewami owocowemi ciągną się niedostępne zarośla, gaje wiklów i rokiciny. Na kępach, wśród zapleśniałej wody, straszą oczy kudłate wierzby o pniach spróchniałych i lesie bujnych prętów, olchy smutne, czarne z krwawemi odziemkami. Żaby kumkają w wodzie lśniącej grzybieniem i skrzekiem, a niezliczone ptaki pogwizdują. Szmer liści, pogwar owadów i ledwie dające się ująć, przyciszone szepty, szmery, syki, ledwie dające się ciałem wyczuć westchnienia, czy ciche jęki, jakoby mrowienie i łechtanie przechodzi wpoprzek i wzdłuż... Mały chłopczyk, gadułka zdrowy, szczęśliwy, wesół i rozśpiewany, biegnie ścieżkami tego ogrodu. Skacze u nóg ojca, niosącego nabitą strzelbę, i dba o to tylko, żeby w rosach nóg nie zamoczyć. Tu rzuca mu się w oczy biedronka, pełzająca po mokrym liściu, tam ślimak zaczerniał w białej rosie; promień słońca padł na ponsowy kielich tulipana, świeżo rozkwitły tego poranka... Cicho, cicho... W gąszczach rozlega się słodki i wesoły, jak sama wiosna, jak dusza dziecięca, głos wiwilgi. Wtem z łoskotem piorunu wybucha strzał i huczy w drzewach. Serce drętwieje i staje w biegu. Radosne ciało całe drży... Z wyżyny wiązu, rosnącego w kącie ogrodu, spada, trzepocząc skrzydłami, złotolita wiwilga i broczy krwią mokre trawy. Ach, jeszcze widać jej otwarty dziób i straszne, przeraźliwe oczy! Słychać jej sepleniący syk, zdławiony, gdy po nią rękę wyciągnął. I nagły ów strach! Nagły, przeszywający strach, radość, zemstę, rozkosz i niewysłowiony, dziecięcy ból. Trzepie się ptak i miota z boku na bok. Wstaje na nogi... Oczy jego zmętniały, kilkakroć wytężyły się jeszcze. Patrzą. Coś je zamazało, zawlekło...
Kiedy to było i gdzie? Czy były naprawdę, czy mu się śniły tylko te okrutne, ptasie oczy, wbite w pamięć, jak gwoździe, wbite w rany, które na samym początku życia istnieją?
Ale oto cisza nastaje, a pospołu z nią, niby chmurki w wyżynie, inne przepływają widzenia.
Las ciemny, srogi, oświetlony blaskiem księżyca. Ogromne śniegi na nim leżą, na czarnym lesie. Dzwonią janczary i echo ich odbija się w kniei, jak zuchwałe wzywanie do boju. Księżyc w zimnym przestworze króluje. Źrenice nie mogą oderwać się od jego tarczy, i przedziwne szepty, półsłowa, wreszcie jakieś wyrazy płyną do niego z piersi. To bezlitosne światło woła ku sobie, wciąga na wysokość ku słodkiej harmonii, ku rozkosznym, jak ta leśna, melodyom... Ojciec lubi tamtędy jeździć, drogą »na las«, mało znaną. W tych ostępach włóczyły się stada wilków. To też, gdy wjeżdżano w posępne gąszcze drzew zwartych, podsypywano prochu na panewki dwu flint, i dobywała się z za pasa podwójne pistolety. Słychać jeszcze szept modlitw matki... Dreszcz zimny do szpiku przejmuje i, niby czyjeś skostniałe palce, podnosi włosy na głowie. Janczary rzegoczą coraz głośniej, coraz głośniej, im dalej w knieję; wreszcie zda się, że biją jak dzwony. Cztery konie mkną drogą, której nie przetarła sanica. Od uderzeń kopyt rozpryskują się zadmy śniegu, jak góry pytlowej mąki. Kiedy niekiedy coś pod saniami trzaska. W lesie słychać niepojęte głosy... Cały bór wre i huczy od echa janczarów. Aż oto w pewnem miejscu zasłona świerków na krótko się rozchyla: z wąskiej, leśnej polanki widać górę, a na niej poszczerbione ruiny. Księżyc oświetla śnieg i lód, który na gzymsach zburzonych ścian, na krawędziach wybitych okien leży.
To ruiny aryańskiego kościoła.
Jaki dziwny, niespodziewany żal!...
Gdzież jest ten dzień, gdzież się na wieki został?..
A ta wiosenka... Po świętach Wielkiejnocy powrót z rodzicami od krewnych do domu. Jadą tą samą drogą. Wolno wlecze się bryka po korzeniach i ciemnych bagnach szlaku. Naokół las gęsty, mokry, dymiący się od pary. Wszędzie w mroku poddrzewnym lśni stojąca woda. Oślizgłe, czarne kije zgniłemi gałęziami leżą w ciemnych bajorach drogi. I oto znowu ruiny ukazują się na drodze. Konie wstrzymano, i rodzice pozwalają dzieciom wejść na szczyt wzgórza. Brat starszy i siostry biegną na wyścigi...
Niegdyś wdzierała się na tę górę szeroka, jezdna droga dla landar, bryk, kutych wozów, ale już i na niej sosny wyrosły. W kolejach stoją grube świerki, na zakrętach stanęły jodły stuletnie, z przykopy, biegnącej środkiem, strzeliły białopienne brzozy. Las zamknął dostęp do ruin, wziął w posiadanie, co weń weszło, i napowrót stał się sobą. Już ani okien, ani drzwi. Nikt nie strzeże wyklętej świątyni, oprócz wysokich kęp ostu. Dzika róża po nagich skarpach pełza zwysoka i wyciąga kolczaste, żebracze badyle. W tem miejscu, gdzie może był ołtarz, gdzie oczy wyznawców szukały widomego znaku — czarny szkielet jeżyny. Niestrudzona woda gryzie cegłę i kamień, a mech rozsypane ich prochy grzebie pod sobą. Nazewnątrz murów, w głębi świątyńki i w lesie jakie mnóstwo podlaszczek! Ubogie kwiatuszki, siwe biedotki leśne, są jakby kroplami bladego nieba północnej wiosny, które spadły zwysoka na ziemię i rozprysły się w kształt kwiatka. Jaka rozkosz, jaka tajemnicza, niedostępna rozkosz — niby ów las... A jakie coś drapieżne, bolesne, oślizgłe od deszczów i straszliwe od echa każdego kroku w tej ruinie kościoła! Co w niej jest, co płacze i woła z ziemi za odchodzącem dzieckiem? Oczy nie mogą się z nią rozstać, i nogi nie mogą odejść. Zerwane kwiecie z rąk wylatuje, i w uszach odzywa się jak gdyby syk sepleniący wiwilgi, zabitej w ogrodzie...
Nagły, daleki, jadowity głos drgnął w lasach. Za pierwszym ozwał się drugi, rzewny i czysty, niby miąższy tenor. Rafał ocknął się jak ze snu i machinalnie dźwignął strzelbę do twarzy. Po chwili oprzytomniał i napastnicze oczy w las wlepił. Pierzchły marzenia. Słońce przypiekało, wzmogły się powiewy ciepłego wiatru, i ze wszystkich drzew leciały raz w raz na ziemię ogromne płaty lepkiego śniegu.
— Psy gonią... — szepnął do siebie.
W istocie słychać już było dźwięk dwu głosów, Niemna i Wisły, ale tak daleko, gdzieś w ciepłej kniei, na południowym stoku łańcucha gór, że tylko młode ucho mogło rozróżnić to granie. Echo płynęło zwolna, jakby w znużeniu, ale zbliżało się ciągle. Nim jedno krańców leśnych dosięgło, już płynął w pościgu rzeźwy huk, niby muzyka złowroga, pełna dzikiego czaru, gwałtu i siły. Młody mężczyzna obejrzał starannie panewkę swej broni, troskliwie przyjrzał się suchym i lśniącym ziarenkom prochu. Zaczaił się i cały przeistoczył w narzędzie śmierci. Tęsknota, jaka mogłaby zdusić życie, osiadła w jego oczach i zmieniła je we dwa pociski. Serce głośno biło w piersiach i każdem uderzeniem zdało się również czatować.
Psy nadciągały bliżej, bliżej... Już można było rozróżnić same głosy.
W pewnej chwili, od szczytu góry dał się słyszeć tępy, jednostajny, rytmiczny odgłos biegu — duch-duch, duch-duch... Serce w słuchającym zamarło i ustało. Trzasła w pobliżu gałązka. Przez chwilę gęściej, obficiej śnieg się posypał... Oto z pomiędzy zarośli młodej świerczyny wysunęło się stado sarn, a na ich czele szedł z wysuniętą głową ciemnoorzechowy rogacz. Rafał wziął go na oko, przycisnął kolbę do szczęki i położył palec na cynglu. W tej samej chwili sarn stanął. Przednią lewą nogę podniósł, odwrócił śliczną głowę z różkami i uważnie nasłuchiwał. Z całego stadka para szła gęsta.
— Na komorę... — marzył Rafał, kierując lufę pod przednią łopatkę kozła.
Nagle olbrzymia czapa mokrego śniegu runęła na jego ręce, twarz, kolbę i panewkę. Pociągnął za cyngiel. Krzemień sucho trzasnął, ale iskra nie zapaliła zmoczonego prochu. Gdy młodzieniec przetarł oczy, ujrzał już tylko sarnie nogi, wytężone jak stalowe sprężyny, i białe ich »talerze«. Przesadziły najwyższe stojące szczyty chojaków i znikły. Tylko te szczyty zielone i giętkie jeszcze długo drżały i kiwały się, a śnieg leciał niespokojnie z potrąconych gałęzi.
Ujrzawszy, że znowu jest sam na tem miejscu, gdzie przed sekundą odbyło się coś jak misteryum tajemne, Rafał ze wściekłością cisnął strzelbę w zarośla, a sam runął na ziemię, dusząc się od łkania.
Ocucił go strzał, po nim drugi. Jak gromy rozległy się i długo huczały w lesie. Po ostatnim dało się słyszeć z dołu, w połowie wysokości górskiej, nawoływanie:
— Na-hohoho! Na-hoho! Na-hoho!
Psy ucięły. Zaraz potem drugi głos, bliższy Rafała, odpowiedział jednokrotnie tym samym sposobem.
Młody myśliwiec jeszcze przez czas pewien leżał na ziemi, pękając ze złości. Po chwili jednak zerwał się na równe nogi, strzepnął śnieg z siebie, odszukał w krzakach pojedynkę. Wytarł oczy i, na podobieństwo sarn, skacząc przez choiny, pomknął na dół.
W odległości kilkuset kroków stał nad zabitym rogaczem ogromny chłop w krótkiej brunatnej sukmanie i oglądał uważnie swoją małą fuzyjkę.
— Zabiliście, Kacper! — szepnął Rafał zdyszany od biegu.
— Ij!... tak mi się ta nawinął... Sam nawet nie wiem, jak to być mogło. Myślałem se, że tego koziełka to przecie jaśnie panicz położy.
— A kiedy nie wyszły na mnie... — rzekł Rafał, czerwony jak burak.
— O, hery! Widzicież wy, moi ludzie... A na to miejsce przecie wagę miały. Nie wyszły i pokój! A już ta pod tym bukiem niejeden wygarnął. Czasem to tam nawet dłużej przystaną i wezmą szukać wrzosu, abo chwycą wargami, ile zdolą, młodych koniuszków jedli. Poszły sobacze bokiem... — mówił stary wyga, wlepiając z jawnym śmiechem w młodzieńca swe wypełzłe oczy.
W tej samej chwili jeszcze raz odezwał się w dole niecierpliwy głos:
— Na-hoho!
— O, nasz pan woła! — z trwogą mruknął Kacper. — Chodźwa.
— A cóż zrobicie z rogaczem?
— Trza go brać na ramię, tylego konia!...
Zabity sarn, trafiony w samo serce, leżał martwy. Dokoła niego zamróz odtajał, i krople wody sączyły się ze świerkowych gałęzi. Pyszna jego głowa, rzucona bezwładnie, patrzała w Rafała umarłemi oczyma. Młodzieniec uczuł nagle poryw wściekłości, chwycił za kordelas, który miał przy sobie, i byłby zadał zdechłemu zwierzęciu cios jeszcze jeden, ale już strzelec podsadzał się pod nie. Dowlókł rogacza do sąsiednich wykrotów, dźwignął go w górę i, ująwszy rękoma po dwie jego nogi, zarzucił sobie na plecy to brzemię ze zdumiewającą siłą. Poszli na dół. Co chwila nogi ich zapadały w szczeliny między złomami brył kamiennych, w rumowiska stoku góry pod mchem ukryte. Rozwalali zgniłe pnie, miękkie jak ciasto, o próchnie rudozielonem od pleśni. Skomlenie psów w zagajnikach na dole wskazywało im drogę. Rafał, wielkimi kroki postępujący przodem, ujrzał wreszcie wuja. Chudy szlachcic, niewielkiego wzrostu, siedział w kucki nad sarną i patroszył ją. Skrwawionemi rękoma wyrywał dymiące jeszcze wnętrzności i ciskał psom. Gdy nadeszli, pan Nardzewski obejrzał się złowrogo na strzelca, zmierzył okiem rogacza i z lekka sepleniącym głosem zauważył:
— Toś, kundlu, kozła musiał dla siebie zostawić...
— Ale bo...
— Nie wiedziałeś, prawda? że ja tu czekam na stanowisku. Gdzieżbyś ty o takich rzeczach mógł pamiętać! Żebym ja kozy po tobie strzelał, chamska szyjo!
— Ale bo szły jakosi krzywo...
— Krzywo szły od buka!... Łżesz!
— Jeszcze, rzekę, psiedusze wiatr owieje. Wiatr szedł od Klonowa, akuratnie. Takem se ozmyślał...
— Jak ci dam ozmyślanie, to się nogami nakryjesz! Kładź kozła! A cóż ty, Rafciu, jakoś nic nie niesiesz z Łysicy! — łaskawie zwrócił się do siostrzeńca.
— Nie wyszły na mnie. Słyszałem tylko że walą za drzewami, aż ziemia stękała.
— Ts... Nie przeszły koło wielkiego buka... Słyszane rzeczy!... Patrosz... — mruknął do strzelca.
Gdy ten otwierał mały składany koziczek, wiszący u jego pasa na rzemyku, Nardzewski spytał go opryskliwie:
— Skądżeś strzelał?
— A z pod znaczonej jedli, kajem stał. Wylazł mi sarn pod lufę, jakby go tam pastuch przygnał. Jeszcze ta była ścięta jedla, okrzesana, to se stanął, ma-li skoczyć.
— Skądże się tam wzięła jedla okrzesana?
— Skąd jedla? A to ją, wielmożny panie, ściął ten chłop z Porąbek, co to z Miemcem miał sprawę.
— Nic nie wiem o żadnym Niemcu, ani o sprawie.
— O, dyć to we wszystkich, we wsiach gadają.
— No, to i ty gadaj, kiedy wszyscy.
— Dobrze. To tak było, żeby to z końca... Przyjechał chłop z Porąbek, Jamrozek ma na przezwisko, parą koni doskonałych i gołym wozem, że to tylko koła były i ozwora, w sam szczyt Łysicy po suchą jedlę, żeby ta już była dobra jedla, smolna, we wiatrach wysuszona. Robi króbki na sól — to mu potrza suchego drzewa. No, dobrze. Ściął on se jedlicę tylą, co wieża na Świętym Krzyżu, odziabał wszystkie gałęzie precz, jak się patrzy. Ma se kloc tylośny, że byłby z niego wał do młyna. Wzieni mój Jamrozek, rozsunęli wóz jak najdłużej, że się poślednie koła ino ino trzymały za ozworę, sworzeń se wyrychtowali, żeby zatkać, patrzą, a tu z krzaków wyłazi dozorca leśny. Odzionie na nim zielone, na głowie ma skopeczek z jakimsi guzikiem, w ręku strzelba. Spojrzał ino raz na Jamrozka, tram opatrzył, wymierzył go jakimsi żółtym łokciem i zaczął pisać na papierze. Jak skończył, dopiero zaczął gadać do chłopa niby po naszemu, ale jakosi frymuśnie. Chłop zdjął czapkę, drapie się... Myśli se: — »Źle!« Wziął do niego Miemiec szwargotać z polska, a wreszcie zawrzasnął:
— Marsz do Słupia!
— No, dobrze. Chłop wdział czapkę, okiełznał konie i pojechał z góry tą dróżką, co ta idzie nad strugą ku Porąbkom. Miemiec szedł przy wozie, sapał i fajkę kurzył. Jak wyszli z lasu, są ta polanki wykarczowane, a idą z pieca na łeb po górze jeden za drugim. Jamrozek zdjęli czapkę, pokłonili się i pedają:
— Niechże ta wielmożny pan feśter darują...
Miemiec swoje:
— Marsz do Słupia!
Ano pojechali znowu noga za nogą miedzami, abo i prosto bez pola, Ujechali kawałek drogi, chłop zdjął czapkę i gada:
— Niechże ta choć wielemozny pan feśter wlezą na wóz, bo tak to na jutro na rano do Słupi nie zajedziewa.
Miemiec se pomyślał, wytrząsnął faję i siadł na wóz. Poślednie koła były kawał od przodka. Wziął się pluder za kłonice, trzyma się krzepko, za obie. Jamrozek to samo wleźli na przodek, kulasy postawili na orczyki i zacięli szkapska, ale tak, żeby przecie poczuły. Ale cóż ta mieli jechać »do Słupia« drogą? — poszli na przełaj, a potem na ukos bez rolą, po zagonach, po skibach. Wzięły poślednie koła tańcować na prawo, na lewo, prać z zagona w zagon, z przykopy w przykopę. Miemiec się trzyma garściami, wrzeszczy. Chłop nic, jedzie, kaj mu kazali... Co się ma oglądać? Ino sprzężaj zacina... Aż jak ta konie poszły co duchu, jak tylne koła wytną w skibę, czy ta w kamień... Jakosi się Miemiec uciszył.
— Jakto uciszył się? — pytał Rafał.
— A ja sam tego nie wiem, bo się ta i oni, choć i Jamrozek, nie oglądali. Myśleli se: »co mi do tego?« Kazał pan feśter jechać, to jadę. I pokój. Dopiero, jak już w Porąbki wjechali, na wieś, obejrzeli się: niemasz Miemca. Zamartwili się. Ale pedają: Noc szła, cóżem ta miał robić?...
— Któż Niemca znalazł? — spytał Nardzewski łagodniejszym głosem, puszczając kłęby dymu z krótkiej fajeczki.
— A musi go ktoś znalazł, bo cięgiem po lasach łazi. Kwardy.
— Dobrze wam tak, podłe chamy! — mruknął szlachcic — całybyście las wycięli!
— Ij, wielmożny panie, któż ta tyli las wytnie? Nie było nas, był las, nie będzie nas, to samo las na Łysicy będzie. Jak świat światem, ludzie ze solą jedzą. Trza ją w króbkach trzymać. Zawdy ludzie króbki robili, jedle na nie ścinali, a las stoi. A cóż ta dopiero za prawo ma do niego taki pluder! Las je królewski. Starostwo je i pokój. Tu my takie stada dzików gonili, jeleniemy płoszyli z Cisowskich lasów aż po Siekierno... Ile razy ja tu na Łysicy niedźwiedzia widział, jakem jeszcze był małym berbeciem! Abo to jest dźwierz piękny — niedźwiedź. Abo jeleń... Mocny Boże! Jak rogi położy po sobie, jak lasem pójdzie — okropnie pieknie patrzeć! Aby tylko na świętego nie trafić... Panie, zachowajże też...
— Jakto na świętego? — dopytywał się Rafał.
— A to widać paniczek nie wie o naszym jeleniu... — mruknął strzelec niechętnie.
— Nie wie, skoro pyta — rzekł Nardzewski.
— Ludzie gadają tacy, co widzieli...
— Który widział?
— A Łakomiec widzieli. Powiadają to samo o starym Szafrańcu, co miał ze sto lat abo więcej, że go to samo ślepiami widzieli.
— Jakże to było?
Chłop spoglądał posępnie i zwlekał.
— Łakomiec nama gadali i zaprzysięgli się. Wyśli, pedają, ze swoją fuzyjczyną, i stanęli na stanowisku, jak ogary pana krajczego Olchowskiego...
— Aha... — wtrącił Nardzewski.
— No, przecie nie ja stał, ino oni, choć ta już na boskim sądzie, Panie świeć... Stoją se oto pode drzewem zcicha i czekają. Aże słyszą: duch-duch. Idzie. A dzień był wietrzny, ciemny. Idzie na dół po kamieniach, a przed nim jakiesi światło, tak jakby dodnia pod zimę, kiej słonie z lasu wychodzi. Zda im się spojrzeć ku niemu: widzą, idzie wolnego jeleń stary, wielki jak koń cugowy i okropnie piękny. Rogi położył... Wzieni go na oko, a prosto w łeb. Dopiero co się nie dzieje!... Trzymają kolbę przy pysku i nie widzą jelenia, tylko światło, tak jakby czerwone słonie wyszło z lasa i prosto im w ślepie lunęło. Strzelba im z rąk wypadła, a i samych łomot o ziemię. A jeleń poszedł kole nich, bokiem. Dopieroż zobaczyli, że miał między rogami krzyż złoty, i że z onego takie światło w las waliło.
— Duży był krzyż? — poważnie pytał Nardzewski.
— Biedyć-ta duży! Pasyjka niewysoka, ino gruba na dwa palca. Dopiero mój Łakomiec za lufę i w nogi co tchu! To ich jeszcze na trzeci dzień tarmosił strach, jak se wspomnieli, że oni do takiego gada chcieli wygarnąć... A jakby go też człowiek zabił... Rany!
— Ty, żebyś go i z krzyżem spotkał, tobyś nie ścierpiał.
Chłop udał, że nie słyszy, i ciągnął dalej:
— Tera taki psia para jedli ściąć nie da! Sadził ją tu, czy co? Nic, ino »kamera«. Wszystko, pada, do »kamery« należy.
— A tak, teraz wszystko do kamery... — westchnął Nardzewski.
— No, skończyłeś?
Strzelec wyprostował się i wytarł ręce w śniegu.
— Wielmożny panie, ony nama tu i zapolować z pieskami nie dadzą!...
— To nie twoja rzecz.
— A przecie gadają, że Górno, Krajno, Porąbki, Brzezinki, Masłów wszystko precz niemiecki król puścił w dzierżawę młodemu panu z Olchowa.
— No, więc cóż z tego?
— A to i do lasów ma wręb, choć i rządowe dozorcę będą drzewa pilnowały. A on już koźlątka nie popuści — choć i jaśnie pan Olchowski.
— Zobaczymy, a teraz weź-no, rozpal trochę ognia. Ręce mi zgrabiały.
Strzelec w mgnieniu oka wyczyścił miejsce, śnieg zgarnął, naniósł suchych żółtych gałązek jałowcu i sośniny. Skrzesał ognia i umiejętnie, szybko, z dziwną wprawą, rozdmuchał płomień. Igły poczęły trzaskać, i niewidoczny błękitnawy płomyczek biegał to tu, to tam po zgiętych pałąkach. Rafał pomagał Kacprowi, znosił suche gałęzie i rzucał w ogień. Stary pan siedział na wystającym głazie nieruchomy i chmurnie patrzał w ognisko. Już wtedy nadchodził szybki wieczór styczniowy. Wiatr się odwrócił i dął z północy. Z drzew nie leciały już kępy śniegu, a spadąjące strugi wody nagły mróz w sople zamieniał.
Strzelec upatrzył młodego świerka i począł go ścinać u samej ziemi małą siekierką, którą nosił za pasem. Okrzesał prędko gałęzie, ściął wierzchołek i przygotował drąg kilkułokciowy. Wówczas związał do kupy rzemiennymi pasami przednie i poślednie nogi dwu zwierząt i drąg ów między nie wsunął. Gdy to wszystko załatwił, zbliżył się do ognia i rozgrzewał nad nim ręce. Właśnie wtedy pan Nardzewski wyciągnął z kieszeni kapciuch i nabijał »galicyjskim« tytuniem swą glinianą fajeczkę. W trakcie tej czynności, nie patrząc, podał strzelcowi dużą szczyptę tytoniu. Chłop zdjął czapkę i pięknie podziękował. Zaraz też roztarł tytuń na lewej dłoni, zwilżył go śliną obficie, ugniótł palcami i dopiero tak przygotowaną masą naładował fajkę. Potem całą fajkę wsunął w gorący popiół, pełen czerwonych węgielków. Gdy zwilżony tytuń dobrze zaprzał, wyjął fajkę z popiołu i jeden z węgielków umieścił na wierzchu.
Rafał, zaciekawiony, spytał go, czemu to wszystko robi.
— Czemu? Abo tak dopiero będzie prawdziwie tęgie paliwo. To je dopiero tutiun! Żeby też tak jaśnie paniczek zapróbował... Już się ta z tem nie zrównają ani debrejskie liście, ani knaster niekrajany, ani ta i nasz powszedni w obertuchach.
— No, pokażcie.
— Rafciu, ostrożnie! — zawołał Nardzewski.
Podrażniony młodzieniec starannie otarł cybuszek i pociągnął, ale natychmiast puścił go z rąk i zatoczył się, jak uderzony drągiem w głowę. Przez pewien czas tchu złapać nie mógł, a choć się wreszcie uspokoił, długo jeszcze czuł ogień w piersiach i w gardzieli.
— Takie je chłopskie paliwo, jaśnie paniczku, che-che...
— No, dość już twego palenia. Chodźmy.
Zdeptali ognisko. Strzelec chwycił jeden koniec drąga, Nardzewski drugi; schylili się obadwaj i jednocześnie, jak na komendę, podnieśli zawieszone zwierzęta. Chłop szedł pierwszy. Koniec drąga był wsparty o jego ramię. Niższy wzrostem Nardzewski dotrzymywał mu kroku, choć się zataczał w prawo i w lewo. Kiedy Rafał, palony żądzą współdziałania, dopominał się, żeby mu wuj miejsca ustąpił, szlachcic go ofuknął:
— Daj-no pokój! Pilnowałbyś strzelby...
Szli tak dość długo z góry w kierunku klasztoru. Nie dochodząc do źródła świętego Franciszka, skręcono na lewo. Nardzewski ochrypłym głosem dał rozkaz, żeby stanąć, i wręczył siostrzeńcowi tak upragniony koniec pawęzu. Rafał z pietyzmem oparł go na ramieniu, ale w tej samej chwili zgiął się i przysiadł pod ciężarem. Doznał wrażenia, że mu w barach kości pękły. Ze ściśniętymi zębami, oddechem zapartym i twarzą brunatną od nabiegłej krwi, szedł jednak twardo aż do drogi bodzentyńskiej. Tam go znowu zluzował stary myśliwiec.
Był już mrok prawie, gdy na skraju leśnym stanęli przed kurną chatą, zadętą ze wszech stron przez górskie śniegi. Para koni, zaprzężona do prostych fornalskich sanek, stała już przed niskiemi drzwiami. Wwalono sarny na sanie przy pomocy oczekującego parobka i zagrodnika, a wszyscy trzej myśliwi ulokowali się jako tako w sąsiedztwie zwierzyny. Młode konie skoczyły z miejsca i poszły w górę. Śnieg po odwilży przymarzł wierzchem; okryła go śreń, cienka skorupka lodowa. Podkute kopyta trzaskały ostro w szklistą powłokę. Ogary biegły z trudem i kaleczyły się, zapadając w śniegu. Obydwa były senne, znudzone, i odbywały tę podróż resztkami siły. Nardzewski podniecał je co chwila pieszczotliwymi dźwiękami, cieszył pogwizdywaniem.
Za lasem, na szerokiej drodze, ciął jak kosą wiatr północny, ostry i przenikający do kości. Gdy stanęli na przełęczy, którędy szła droga, widać było na prawo i lewo ogromne przestrzenie, dwie rozległe doliny — i lasy, jak okiem sięgnąć. Jedna z tych dolin, płaska, od strony Kielc, była krajem dawno uprawnym, zaludnionym, poprzerzynanym przez olbrzymie wsie, dwory, kościoły. Druga była jeszcze starodawną głuszą. Widać w niej było siedliska na wydartych w puszczy polanach. Wsie te o nazwach leśnych, wspominających królestwo i dzieje borów, jak Brzezinki, Klonów, Wilków, Psary, Siekierno, Dąbrowa... słały w czysty lazur odwieczerza wysokie drzewa dymów. Wyniosłe góry dwoma pasmami spływały ku Łysicy i wrastały w nią, ażeby dalej iść jednym grzbietem wysokim i najeżonym skałami. Stal jeszcze po nich wszędzie las, jak władca, i rozpościerał swe panowanie. Granatowe jego łany osędziały od śniegu. Gięły się na odległych garbach gór i niby długie srebrnoszate zwoje spływały przestronnymi wąwozami ku dolinom, gdzie już osiadł zimny cień wieczora. Na krańcach leśnych rozpoczynała się dziedzina jałowca, równie dzika i rozległa. Zasnute śniegiem jałowce zdały się być z mrozu samego utkane i tak przedziwnie złudne, jakby na nie w biały jeszcze dzień padało światło księżyca. Ta ziemia, opasana borem, skryta w jego tajemnicy, miała w sobie grozę i wspaniałą dumę. Rafał wlepił w przestrzeń oczy, widział dokładnie każdy zakąt i szczegół, ale w tej samej chwili wspominał ją i obejmował, jak inną, z dziecięcych lat. Był tu dawno, dawno, wiosną... Zielone smugi łąk leżały na jego oczach i ciągnęły się ku cudnej rzece, ku Czarnej Nidzie, która ze strumieni górskich urasta. Powiał ku niemu woniejący wiatr z głębokich wąwozów góry Radostowej, z przecudnych wąwozów, nad którymi wiszą brzozowe gaje. Chóry słowików przerywały ciszę tej nocy wiosennej, kiedy tamtędy jechał za dawnych lat z głową leżącą na kolanach matki. Teraz rozmawiał z wujem, ale jednocześnie śniło mu się, że przez tę daleką, śpiącą, martwą dolinę jedzie na dzikim koniu. Żelaznem wędzidłem rozdziera mu wargi i trzyma jego łeb zgięty ku ziemi. Jedzie ku słońcu, ku słońcu, które tarczą ognistą zachodzi za lasy błękitnawe, okiem nie dosiężone... Dalekie lasy, dalekie lasy, odwieczne.
Śliskie sanice co chwila leciały w zatoki na rozbitym gościńcu, gdy konie poszły z góry.
— Te, trąba! — wołał Nardzewski na furmana, gdy się sanie zbyt ostro toczyły w wyboje.
W pewnem miejscu, gdzie stało jeszcze kilkanaście sosen i buków po wyrąbanym lesie, wskazał jedne z tych drzew i rzekł:
— Tu pięć lat temu zabiłem sępa.
— Sępa?
— A tak. Szedłem sam z polowania. Było to jakoś na jesieni. Słońce zachodziło, jak teraz. Patrzę: na boku coś się rusza. Nie chciałem oczom wierzyć... Miałem lufę nabitą lotkami. Złożyłem się i palnąłem.
— Skrzydła też to miał, skrzydła! Jezus ci Marya... — wtrącił Kacper. — Jak my go rozciągnęli na ziemi, to psy, przecie nie byle jakie, poszły w pola ze skomleniem, i strąbić ich do domu nie było sposobu.
Rafałowi twarz tak naziębła, że nie mógł mówić. Z gościńca skręcono na boczną, karkołomną drogę, która szła tuż nad brzegiem górskiej rzeki. Wartka woda kłębami toczyła się w obmarzłych brzegach, bijąc w tafle lodu, który żywe jej ciało schwycić usiłował. Konie chrapały, i wyprężone ich nogi silnie biły kopytami w twardą drogę, żeby się na niej utrzymać.
— No i cóż, Rafciu, u was tam w Sandomierszczyźnie niema ani takich dróg nędznych, ani takich wertepów. Prawda? Droga jak po stole...
— Ale też zato lasu ani odrobiny.
— Co wam po lesie! Pszenicę zato macie, jak nasz bór. Jeszcze wam mało?
— Już jabym wolał tu mieszkać! Tu to dopiero życie.
— Tu wolałbyś mieszkać? Co gadasz? He, bracie, tu nie łatwo wysiedzieć. Tu tylko taki, jak ja, wytrzyma.
— Już jabym tam wytrzymał!
— Tak powiadasz?
— A tak.
— No, no, pamiętaj sobie, żebym ja cię za słowo nie chwycił i nie osadził w tej norze.
— Nic się nie boję.
— Ejże!... Ale wiesz?... to mię cieszy, że matczysko będzie kontente. Co? jak myślisz? Wasze kuligi, bale, czy reduty powinny dobrze wypaść. Mamy rogacza, mamy sarnę, jest w spiżarni dziesiątek zajęcy, jest warchlak. Będzie na ten wasz wieczór?... Powiadaj krótko! Bo jak nie, to jutro od świtu idziemy w knieję.
— Aż nadto, wuju.
— Nadto, nie nadto. Skoro jedziesz tyli świat, to z byle czem wracać nie sposób. Niechże się i dzika okolica pochwali.
Po chwili dodał:
— Poczciwa Anusia... My z twoją matką najbardziej zawsze z całego rodzeństwa pałaliśmy ku sobie afektem braterskim. Trudno o lepszą siostrę. Ech, Boże miłosierny...
— Gdyby to wuj zjechał do nas na ten kulig, dopieroby to mama i... tatko...
— Aby za tatkę nic nie obiecuj! Z tatką to już całkiem inny sentyment. Amicus Plato...
— No, niech tam, ale żeby tak wuj na ten kulig...
— Zwarjowałeś, dyscypulusie? Ja na kulig! Ja z Wyrw! Trzydzieci lat z domu nie wyjeżdżam, a teraz dopiero na kulig wyruszę, i to jeszcze aż gdzieś za Klimontów, we światy! Cóż ty gadasz?
Raptem szorstko dodał:
— Nie wyjadę. Nie, nie wyjadę. Mam dosyć.
Był już mrok. W nizinie ukazały się drzewa ciemne, aleje, budynki, światełka w majątku Nardzewskiego. Wkrótce sanie pędem wjechały na dziedziniec i stanęły przed gankiem dworu. Z okien tryskało w noc rzęsiste światło. Gdy konie osadzono, z ganku i z za węgłów domu wybiegło kilku ludzi. Jedni wysadzali pana, inni zabierali się do wydobywania z sanek zwierzyny. Na gumnie panował ruch: do spichlerza znoszono w workach omłot dzienny, zadawano bydłu słomę, koniom obrok i siano. Psy podwórzowe, jeszcze uwiązane na łańcuchach, wyły w niebogłosy, szczekały myśliwskie kundle, wyżły, jamniki. Jakiś olbrzymi kundys co chwila rzucał się do Rafała, żeby go z czułością liznąć po twarzy.
— Co takie światło po pokojach? — spytał Nardzewski.
— Jakisi przyjechał...
— Kto przyjechał?
— Miemiec, czy co. Trudno go ta wyrozumieć. Przyjechali aże z samych Kielc z drugim. Tamtego furmanka powiozła do Bożęcina, a ten ostał i siedzi.
Nardzewski czmychał nosem w sposób wcale niegościnny. Wreszcie nie mógł wytrzymać i popchnął pierwszego famulusa z brzegu, dodając:
— Dyabli cię z twoim Niemcem!
Wpośród wściekle szczekającej gromady, myśliwi weszli na ganek i do pokojów. Na ich powitanie wstał z za stołu mężczyzna młody jeszcze, wygolony, przystojny, ubrany z dajczerska w krótkie, czarne suknie z klapami, w grube pończochy i płytkie trzewiki. Kłaniał się zgrabnie, mierząc Nardzewskiego uważnem spojrzeniem. Po chwili rzekł, z trudem wymawiając słowa i śmiesznie je akcentując:
— Czy honor mam z dziedzicem, z jegomością panem Nardzewskim?
— Nardzewski jestem do usług... Kogóż, jeśli łaska, mam zaszczyt... w tych ubogich... te... progach?
— Moje miano jest Hibl. Z Kieleckiego krajzamtu...
— A tak... Miło mi... Raczże waszmość rozgościć się, jak u siebie. Służę zaraz.
Komisarz Hibl usiadł w obdartem krześle i przy blasku drgającego płomienia dwu świec łojowych, obojętnie, zimnemi oczyma przypatrywał się Rafałowi, który sam na sam zostawiony z gościem przez wuja, nie wiedział, co ma robić. Nie zdjął nawet z ramienia swej pojedynki. Dopiero Kacper przyszedł mu z pomocą. Rafał usadowił się w ciemnym rogu dużej stancyi i zaraz poczuł, jak mu się straszliwie chce spać. Głód skręcał mu kiszki, ale senność i nad tem górowała. Oczy chłopca dostrzegały jeszcze »Niemczyka« i płomyki topniejących świec, ale w przedziwnie wielkiej odległości...
Całe stado psów wałęsało się po pokoju. Jedne z nich wskoczyły wnet na sofę przy stole i oko w oko przypatrywały się gościowi, inne rozkładały się na dobre obok wielkiego pieca. Niemen i Wisła, bohatery dnia, śmiało układały się do snu w rogu kanapki, która była miejscem spoczynku Rafała. Tymczasem Nardzewski, zrzuciwszy lisiurę, wyszedł z sąsiedniego pokoju w lżejszych butach i łosiej kurcie ze srebrnymi guzami. Twarz jego była czerwona i oczy przekrwione od wiatru. Siadł przy stole naprzeciwko niemieckiego przybysza. Nim znowu zaczął z nim rozmawiać, rzucił rozkaz:
— Wieczerza!
Kacper znikł we drzwiach wejścia, prowadzących do sieni i kuchni na drugiej stronie wielkiego dworu.
— Siadaj, Rafale — rzekł Nardzewski.
Zwracając się do Hibla, przydał:
— Mój siostrzeniec, Olbromski, z Sandomierskiego. Na poetyce w szkołach sandomierskich juventutem marnuje...
Gość skłonił się w milczeniu, nie podnosząc oczu.
Nardzewski patrzał weń nieruchomem spojrzeniem, w którego wyrazie nie było cienia przyjaźni.
— Radbym wiedział — rzekł zcicha, uprzejmie i prawie z pokorą — czy mamy zaszczyt należeć do tej samej nacyi, co waszmość, panie komisarzu, czyli też, niestety...
Obcy podniósł głowę. Uśmiech nieokreślony wypłynął na jego wargi. Rzekł ostrożnie, z namysłem:
— Jestem w mieście stołecznem, Wiedniu, urodzony. Tam mój ojciec urodzony był, gdy przybył z czeskiej strony...
— Z czeskiej strony? proszę...
— Tak jest. My są Słowianie.
— Rozumiem.
— Kiedy ja byłem sześć lat stary, rodzice moi przybyli do Wschodniej Galicyi i w Jarosławskim krajzamcie osiedli. Tam się wychowałem. Ojciec mój był mandataryuszem w dobrach księcia Olelkowicza.
— I to rozumiem.
— Teraz ja... Ja jestem prawie Galicyanin. Wiednia nie pamiętam, umiem po polsku.
— Doprawdy?
— Bardzo jestem przywiązany do tutejszych zachodnio-galicyjskich obywatelów i do tego kraju Zachodniej Galicyi. Ja do tego kraju ze Lwowa wydelegowany, kiedy po nieszczęśliwych przypadkach i smutnych zamieszkach ten kraj używać nareszcie zaczął błogiej pomyślności pod panowaniem Najjaśniejszego cesarza i króla Franciszka Wtórego, zostałem.
— Toś waćpan dobrze powiedział.
— Bardzo to jest piękny kraj!
— A tak, dosyć piękny, tylko trochę niewesoły i, jak to sam spostrzegłeś, złej konduity... — mówił szlachcic, kiwając głową.
— Na lepszem pożytkowaniu ról zbywa... — nieśmiało wtrącił urzędnik. — Żadne drogi tu są, osobliwie w Kieleckim krajzamcie. Ach co za drogi! Ja myślałem, że tylko w Karpackich wielkogórach takie drogi bywają.
— To są, mości panie, polskie drogi. Ale jakoś i takiemi zajedzie, skoro się uprzeć. Co mówię? wjedzie tam, gdzie, zdawałoby się, tylko czarownica na łopacie doleci...
Dalszą rozmowę przerwało wkroczenie wieczerzy. Drzwi się otwarły, i tłusta gospodyni wniosła salaterki z kiełbasą w zawiesistym sosie. Dwie dziewki niosły półmiski z kartoflami, suto kraszonymi skwarkami słoniny. W mgnieniu oka stół nakryto obrusem i ustawiono fajansowe, powyszczerbiane talerze. Sztućce były bardzo pospolite, w oprawie z jeleniego rogu. Gość ostrożnie zabrał się do niewielkiego kawałka kiełbasy, a resztę momentalnie podzielili między siebie myśliwi zgłodniali po całodziennych marszach i poście. Dymiące kartofle znikły. Znikła także druga potrawa: zając pieczony na rożnie. Przy drzwiach stał wciąż strzelec Kacper i łykał ślinę, aż mu się grdyka ruszała. Zajęty był wykręcaniem ze strzelb nabojów i przemywaniem luf ciepłą wodą.
Rafał, słysząc pociągającą muzykę szorowania wnętrza flint mokremi pakułami, okręconemi o stempel, nie tknął się już wina, którego kieliszek wuj mu podsuwał. Przysiadł w kucki obok strzelca i sennemi oczyma patrzał, jak czarna woda strzyka w miskę z panewek. Nudziła go rozmowa i obecność Niemca, a spać jeszcze nie było sposobu, gdyż słano mu zawsze w tym właśnie pokoju na sofie.
— Waszmość dobrodziej hoduje, jak widzę, piękne psy. To bardzo piękne psy są — mówił przybysz, głaszcząc z widoczną odrazą łeb Niemna, który mu poufale na kolanach łapy opierał.
— A niezłe psiska. Dziś się już podstarzały, ale jeszcze z pola nie schodzą. Jeszcze i cuch i rozum przedni mają. Osobliwie suka. Chodźno tu do pana, Wisełka.
Przygarnął sukę i gładził ją pieszczotliwie.
— Ona to wydaje się na oko niby melancholiczka, a to jest psisko bardzo a bardzo wietrzne i gońca pierwszej wody. I on tam, Niemen, ma ochotę i upór, ale za nią tylko poprawia. Spojrzyjno waszmość, co to za przestrone nozdrza! jakie wilgotne! Jak waści pies takim nosem wiatr weźmie, to tam już ma co trąbą podać do mózgu. A jaki zato u tego grzbiet! Bo i pieczeniasty i długi, zważ waćpan. A zato u tej... noga. Co? Stopka podługowata, widzisz waćpan? Ona mi się jeszcze ani razu nie podbiła...
— Ale! — wtrącił Kacper — gdzie się to taka suka podbije. To idzie po śniegu, czy po grudzie, jak ten lis.
— On, choć jest pies cnotliwy, nieraz się znosi i milczkiem, zdrajca, nakłada, a ją zawsze słychać: idzie równo lasami, jak dyliżans po gościńcu. Głos kaj u młodej wdówki. Co ona wiatrem i prędzej, to ten musi kopytem, leniwiej, na rozum i nie tak rączo, a za nią, za nią!
— To bardzo piękne psy... A czy i tamte kundle także jakie zalety mają? — z odcieniem ironii pytał Hibl, wskazując wielkie, kudłate psiska pod piecem.
— Tamte? A to samo psy zacne. Na dzika — jedyne! Toż zeszłego roku w samą wilię wzięliśmy z nimi dzika prawie żywcem.
— Aż tak? — dziwił się Galicyanin.
— Byliśmy we dwu z tym oto strzelcem. Wyszlakował był dziki w lasach, tu na Bukowej górze. Nocowały w małym smugu, w oparzeliskach. Poszliśmy raniuteńkiego. Puściliśmy te pieski w zagajnik. Cicho, cicho... Aż jak wrzaśnie oto ten — Rozbój; aj-aj-aj! Na oko wszystkie i zębcami! Wygnały dzika tylego jak bawół wprost na niego, na Kacpra. No, zaczął mierzyć, celować, przykładać się i, dasz waćpan wiarę? — chybił. Artifex! On i takie sztuki potrafi, choć przecie ze mną trzydzieści lat za zwierzem chodzi, a chwali się, że kszykowi, jaskółce w lot nie zborguje. A psy swoje: stanowią dzika w głębokich śniegach. Żebyś waszmość widział ten obraz! Jeden się wszczepił w ucho, przelazł na bałyku przez bestyę i wisi, ani piśnie. A ślepie u niego — żywa krew! Drugi trzyma za lewe ucho; przedniemi łapami worał się w śnieg, w ziemię, i nie popuszcza. Trzeci, Kusy, dopada, dopada... Dzik toto wszystko wlecze na sobie i brnie śniegami. Ale kłem, rozumiesz to waszmość, nie może ani, ani, bo Rozbój... Czasem tylko dmuchnie nosem, albo ciapnie pyskiem... Ja tu strzelić nie mogę, bobym psa, czego Boże broń, zabił. A już wolałbym sobie w nogę palnąć, niż w takiego psa. No, a dzik mi idzie w lasy i my, jak głupcy, za nim. Dopiero się przecie mój Kacperek odważył. Przeżegnał się i wlazł na dzika okrakiem, siadł se na nim mocno, jak na koniu, obcasy wparł w ziemię. Tym oto kozikiem, co go ma u pasa, zaczął mu podrzynać gardziołek. Naśmiałem się też wtedy! Bo to jechał na dziku ze siedm pacierzy, nim mu wszystkie żyły i arterias poprzerzynał...
— Szelma też to była sroga, choć i ten dzik! — westchnął Kacper. — Znałem ja się z nim! Dopadł ci mię on jednego razu na Cisowskiem, a jak mię zorał kłem po łydach, to do samej kości mięso ozdarł, jak cygankiem, aże w kolano. Pod siebie mię przecie o mało nie wziął, ciortu brat, bom go się był bardzo przeląkł. Teraz jeszcze, jak se spomnieć, to człowiekowi seremno. A ja już bywałem pod dzikiem. Już mi ta jeden orał kożuch na plecach to prawym, to lewym kielcem, i deptał po mnie raciami: z tego wiem, co taki ma w sobie za siłę! Świnia! Ślepiem na mnie, zatracony, pojrzał, tylem, jak żołędzia łupina, a krew człowiekowi w żyłach zmarzła, i w gardzieli głos zatkało... Alem ja i tamtego to samo połechtał po szyjce...
— Ba! my tu rozprawiamy — wtrącił Nardzewski — a waszmość, panie komisarzu, może i owo zgoła nie myśliwy?
— Ja wcale myśliwy nie jestem. Gdzież czas na takie zabawy znaleźćbym mógł? Zawsze na służbie... Oto i teraz delegowany na komisyę do wielmożnego pana, jako do zwierzchności gruntowej, jestem.
— Do mnie? Na komisyę?
— Tak jest.
— A w jakiejże sprawie, jeśli łaska?
— Spraw bardzo wiele.
— Nawet bardzo wiele. To ciekawe...
— Czy możemy zacząć w tej chwili?
— Noc to... A proszę, proszę...
— Ja przybyłem za dnia i czekałem cierpliwie. Jutro muszę jechać dalej.
— To też ciekawie słucham.
— Primo, konskrypcya dusz.
— Dusz konskrypcya? Chłopskich?
— Tak jest.
— Słyszane rzeczy!
— Baron von Lipowski, pierwszy cyrkułowy komisarz Kieleckiego krajzamtu, nie mogąc sam osobiście, mnie wysyła...
— A cóż waszmościom, u Boga Ojca, do moich chłopów?
Urzędnik zlekka a szczerze uśmiechnął się, nie podnosząc oczu. Nie odpowiedział też na to pytanie, lecz zadał inne:
— Czy wielmożny pan na fundamencie dekretu ratę ofiary styczniowej dziesiątego i dwudziestego grosza na ręce egzaktora w Chęcinach, urodzonego Czaplickiego, zapłacił był?
— Ratę ofiary? Cóż to za ofiara?
— Po wstąpieniu wojsk Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości w kraj tutejszy — mówił urzędnik głosem kaznodziejskim — odezwę do obywatelów feldcajgmajster de Foulon z żądaniem składania ofiary bez najmniejszej zwłoki wydał był. W styczniu, zeszłego 1796 r., przez duchownych z ambon ten cyrkularz publikowany jest, a każdy pleban udzielał go obywatelom za rewersem. Czy wiemożny pan to publicandum otrzymał?
— Być może. Ale ja do papierów żadnej zgoła wagi nie przywiązuję. Mnie papier potrzebny tylko na przybicie prochu i śrutu, i to jeszcze przekładam flejtuchy z pakuł nad papierowe.
— Otóż, przeciw lepszemu spodziewaniu, wielmożny pan jeden z niewielu zaległ w opłacie.
Nardzewski siedział na swem krześle z rękoma w kieszeniach rejtuzów. Twarz jego, schłostana przez wiatry, była teraz szkarłatna, wargi odęte. Milczał długo.
— Bardzo być może... przeciw lepszemu spodziewaniu — wycedził wreszcie przez zęby.
— To ad primum. A teraz co do homagium. Pan baron von Lipowski, pierwszy cesarski komisarz Kieleckiego krajzamtu, żebym wyraził wielmożnemu panu niezadowolenie z powodu jego absentowania się w tej tak ważnej sprawie, polecił mi był.
— Do dyaska! siła grzechów, jak widzę, ciąży na mojem sumieniu...
— Tak jest. Wielmożny pan nietylko nie udał się osobiście do Krakowa...
— Ja do Krakowa! Ale czegóż to waszmość wymagasz ode mnie?
— To nie było wymagane.
— Nie wymagane znowu! Więc jak?
— To było oczekiwane od obywatelów.
— Raz wymagane, drugi raz oczekiwane!... Ja, mości panie, trzydzieści lat z tych oto Wyrw nie wyjeżdżałem i nie wyjadę. Nie wyjadę, chociażby kije z nieba leciały! Tu siedzę, i skończona rzecz. O niczem nie wiem... A pierwszy von Lipowski komisarz... Mam już dość Krakowa — i wszystkiego świata!
— To wszystko bardzo być może...
— Ostatni raz byłem w Krakowie anno Domini 1768. Porachuj-no waszmość, ile to lat.
— Rzeczywiście — wykrztusił Hibl, przeglądając jakieś papiery.
— Dawne to już, ubiegłe czasy, mości panie. Jeszcześ wówczas wasze nawet Wschodnich Galicyów nie oglądał.
— Wielmożny pan tam do szkół zapewne?... — mówił urzędnik, segregując w dalszym ciągu stosy swych notat.
— Do szkół? Ale co znowu! Ja szkoły traktowałem w Sandomierzu, w sławnem po wsze czasy kolegium ojców Jezuitów, choć już z niego ani dymu, ani popiołu. Ale nie do nauk byłem stworzony. Szczerze mówiąc, ledwiem się przez infimę, gramatykę i sintaxim przebił nie bez trudu, a poetyki i retoryki owo zgoła zaniechałem. Kraków!... — mówił w zadumie: — nigdy tam moja noga nie postanie. To waszmość możesz oświadczyć pierwszemu baronowi, z czegoś tam Kieleckiego.
— Z Kieleckiego cyrkułu — wyraźnie i zimno oświadczył urzędnik.
— Mnie te nazwy ani pachną, ani śmierdzą...
Hibl nieznacznie coś zanotował w pugilaresiku.
— Powiem waćpanu, — ciągnął szlachcic — czemu Krakowa nie lubię. Sam pojmiesz.
— Proszę, proszę...
— W młodocianym wieku osierocony przez rodziców, wzięty byłem przez opiekuna całej mojej puścizny, krajczego — Panie świeć nad jego duszą! — Olchowskiego ze szkół, gdziem się tyle, że wałkonił i po wagarach chodził. Na dworze jego, w Sieprawicach, młodość strawiłem. Siostrę moją, matkę tego oto młodzieńca, wychowała nieboszczka krajczyna. Pan Olchowski, jako sam człek ongi rycerski, bo z królem Janem bywał, widząc we mnie ochotę do szabli, udzielił mi błogosławieństwa w imieniu rodziców, a na znak i zakład posłuszeństwa antiquo more kazał rozciągnąć na kobiercu i własną swą senatorską ręką wyliczył mi pięćdziesiąt batogów. Zaraz też sto obrączkowych wsypał do trzosika, dał dwu pocztowych, dwa konie wierzchowe jak dyabły, ryngraf na piersi, i sam odwiózł do chorągwi pancernej, co się wówczas uwijała koło Miechowa. Wtedy oto pierwszy raz widziałem Kraków. A ostatni raz, ostatni... I niech go tam jasne pioruny spalą, cały wasz Kraków! Więcej tego wszystkiego kosztować nie myślę...
Gość zaśmiał się zcicha, chytrze rozszerzając powieki. Szepnął z udanem zdziwieniem:
— Dlaczego? Wielmożny pan obiecał wyjaśnić...
Szlachcic słyszał ten okrzyk i widział uśmiech, ale niezrażony mówił dalej:
— Dlaczego? A no dlatego... Wytrzymałem był w tym Krakowie oblężenie pospołu z bracią z województwa Sandomierskiego, Krakowskiego, jako też i ziemi Sanockiej. Wytrzymałem dziesięcioniedzielny szturm do miasta. Byłem przytomny, kiedy nieprzyjaciel zdradą wpuszczony był do grodu, a my wszyscy sromotnie poddać się przymuszeni byliśmy. Złożyliśmy jak barany rynsztunek wojenny i dwie niedziel zamknięci w zamku krakowskim czekaliśmy na rezolucyę, co też z nami uczynią. Trzy nasze związki konfederackie, Boże mój, Panie miłosierny! rozłączono, a każdy do innej sali na zamku graf zamknąć kazał. A skorośmy do tych sal weszli, warta z ukrytych miejsc pokazała się, u drzwi i okien miejsca zajmując. Nazajutrz przyszedł plac-major z rezolucyą, ażebyśmy do podróży byli gotowi. Dwustu siedmdziesięciu nas samej szlachty oficyerów w marsz wyszło przez Grodzką bramę. A za oną bramą zastaliśmy konwój z karabinierów. Ci nas wiedli błotami i drogą złą w naznaczoną podróż. Później dopiero dano nam podwody, i tak oto zwolna jechaliśmy w oczach ludzkich przez Skalbmierz, Staszów, Iwaniska... Za Staszowem idzie tam droga szeroka lasem. No, mój ta już był bliski kraj. Zdala Święty Krzyż widać... Zdarzył się był nocleg w miasteczku Bogoryi. Dokoła zajazdu, gdzie my w stajniach pokotem leżeli, warta czuwała. Wstałem ja w późną noc, przyszedłem do karabiniera pierś w pierś, gdy się nie spodział, i wziąłem mu z rąk broń, siłą a w mgnieniu oka.
— Spał? — cicho szepnął urzędnik.
— Co miał spać?... Czuwał!
— Więc jakże?
Szlachcic uśmiechnął się boleśnie i strzepnął palcami.
— Nie pamiętam już dobrze, jak się to stało... Dość, że mię... te... puścił. Rzuciłem się we drzwi, między domostwa, wypadłem w pola i dopiero co mocy w nogach! Gwałt czynili żołnierzykowie, dalej sypać za mną w ciemności kulami, tylko mi koło uszu gwizdały. Ręka boska odegnała... Lasami przyszedłem do tych moich Wyrw bosy, obdarty do naga, głodny. A stanąwszy w tych progach, takem sobie rzekł: »Teraz Ci, Panie Jezu, ślubuję, że już nie wyjdę!« Otóż i siedzę, jak leśny wilk. Widzisz waszmość, że jadłem dość w tym Krakowie chleba, napoły z plewami spieczonego... Zważ waszmość, że działa się ta sprawa w roku Pańskim 1768. Gdzie mnie teraz do Krakowa? Cobym tam ujrzał?
— Wielkie zmiany, pożądane zmiany. Ten dzień 17 sierpnia zeszłego roku na zawsze zostanie w pamięci wszystkich co go widzieli. Najprzedniejsze obywatelstwo Zachodniej Galicyi zgłaszało się do nadwornego komisarza, pana barona Margelika z życzeniem asystowania przy wjeździe jegomości pana hołdowniczego, księcia Auersperga.
— Najprzedniejsze obywatelstwo, mówisz waszmość? Patrzajcieź?
— Tak jest. Nie wszyscy mogli być przyjęci, osobliwie na dzień samego wjazdu 9 sierpnia. Co to za festyn był! Szły naprzód ku miastu przez most z przedmieścia Josephstadtu...
— Skąd, proszę?
— Od przedmieścia, Podgórze dawniej zwanego.
— Dawniej zwanego!... a teraz Josephstadtu...
— Cechy, korpus kawaleryi, stangreci obywatelów asystujących bez koni naręcznych, berajterowie, trębacze, później szlachta polska na pięknych koniach...
— Berajterowie, trębacze i szlachta polska na pięknych koniach...
— Damy polskie w powozach, dwór jegomości pana hołdowniczego, wreszcie on sam — i znowu korpus kawaleryi.
— Piękne widowisko, przez Bóg żywy!
— A w dniu hołdu! Od pałacu Spiskiego do kościoła Panny Maryi i do katedry na Wawelu stanęła infanterya i kawalerya w prostych liniach. Wyszli mieszczanie ze swymi cechami, świeckie i zakonne duchowieństwo, deputowani z cyrkułów i wszystka obecna szlachta w paradnych strojach, dalej personal Gubernium krajowego, wszystkie urzędy, akademia. Wszyscy uszykowali się w swych miejscach. Cisza jest, bardzo wielka cisza. Wtedy począł dzwonić na Wawelu wielki, starożytny dzwon, Zygmunt.
Nardzewski słuchał uważnie. Z podziwu, czy zachwytu, głowa jego chwiała się na prawo i na lewo, a z gardła dobywał się co chwila przemocą trzymany głos.
— W wieczór — ciągnął komisarz — było całe miasto illuminowane, a w Sukiennicach książę jegomość Auersperg dał wielki bal, gdzie się aż do samego rana bawiono. Zjazd był tak wielki z obydwóch Galicyów, że Sukiennice nie mogły wszystkich gości ogarnąć. Blisko sześć tysięcy szlachty w nich się z największą radością bawiło. Przy stole były spełnione toasty z wielkim zapałem, przy odgłosie armat...
Nardzewski wciąż śmiał się. W pewnej chwili mruknął, nie odwracając głowy:
— Zawieś mi kartę.
Strzelec natychmiast porzucił rozkręcone strzelby i do wahadła zegara, który naprzeciwko miejsca, gdzie siedział Nardzewski, wisiał na ścianie, przyczepił asa żołędnego. To uczyniwszy prędkimi kroki i z obawą, jakby się paliło, pobiegł do sąsiedniej izby, przyniósł stamtąd dwa piękne pistolety dziwerowane, z kolbami bogato srebrem nabijanemi, i położył je przed dziedzicem na stole.
— Kontynuuj waszmość, jeśli łaska... Miło mi słuchać tego, co mówisz, miło mi, przez Bóg żywy! Che-che... Więc tedy, powiadasz, jako wiarogodny świadek, że sześć tysięcy najprzedniejszej szlachty do rana z radości hulało, że te... I toasty, i okrzyki... A królewski, starodawny dzwon Zygmunt...
Urzędnik zamilkł i zbladł. Oczy jego kilkakroć błysnęły złowrogo i znowu skryły się pod powiekami. Prawa ręka ociężałym ruchem skradła się w zanadrze jedwabnej sukni i wydobyła stamtąd wąski, wenecki sztylet tak prędko, że ten ruch ledwie zdołały pochwycić bystre oczy Rafała. Nardzewski ciągnął:
— Mówże waszmość, miłościwy panie, z łaski swej... Niech i moje serce napoi się po brzegi radością tych dni! Ja tu w lasach, pośród wilków i lisów żywiąc, gdym rad, strzelam do tego znaku. Waszmości pewno dym prochowy nie szkodzi... Cha-cha... Na wiwat!
To rzekłszy, ujął pierwszy z brzegu pistolet i spojrzał w oczy Niemca. Po twarzy snuł mu się uśmiech, a z pomiędzy warg wypadał szorstki ów chichot, podobny także do czkawki, czy łkania.
Hibl miał twarz spokojną, tylko jakby stężałą. Prawe jego oko było przymknięte i dolna szczęka nieco wysunięta. Mówił zwolna, głosem pewnym i spokojnym:
— Cały ten wiekopomny akt przysięgi na wierność monarchom dynastyi Habsburskiej odbył się w największym porządku.
Nardzewski podniósł pistolet i strzelił.
Dym napełnił pokój. Wapno przez kilka chwil sypało się ze ścian i powały.
Rafał podszedł do zegara i sprawdził, że czarny znak żołędnego asa był z karty wystrzelony. Gdy się dym rozwiał i zaczął odpływać do izb przyległych, młody chłopiec ujrzał w polu odchyleń wahadła mnóstwo kul, które siedziały w modrzewiowych belkach. Niektóre były wpakowane jedna na drugą i rozpłaszczone.
Komisarz nie interesował się wcale wynikiem strzału. Siedział na swojem miejscu i kiedy niekiedy machnął ręką dla odpędzenia dymu. Widząc, że Kacper z pośpiechem nabija wystrzelony pistolet, mówił oschle, wyraźnie i śmiało:
— Mnie dym prochowy nie szkodzi, ale może wielmożny dziedzic zaniecha strzałów. Jeszcze ważne sprawy... Podług osnowy rozkazu mej władzy, ogłaszam jako zwierzchności gruntowej, że liczba dni roboczych, jakie odtąd komornicy świadczyć będą, rocznie bez różnicy płci trzynaście, a liczba dni chałupników dwadzieścia sześć wynosić ma. Chłopi, posiadający grunta, o ile płacą określone podatki, pracować na rzecz wielmożnego pana nie więcej nad trzy dni w tygodniu mają. Dłużej jak ośm godzin w zimie, a dwanaście w lecie żaden pracownik w polu czy w gumnie robić obowiązany nie jest. Święto, gdy przypada w dzień pańszczyzny, liczy się na korzyść pracowitego chłopa.
— No i cóż jeszcze? — mruknął Nardzewski.
— Presshafte Leute, — mówił urzędnik — to znaczy podupadli na zdrowiu, starcy powyżej lat sześćdziesięciu wolni od robocizny być mają.
Nardzewski znowu ujął pistolet i strzelił. Nie czekając, nim się dym rozejdzie, wyrwał broń z rąk strzelca. Ostatni słuchał tak ciekawie tego, co mówił urzędnik, że ledwie ruch pana dostrzegł.
— Nabijaj! — wrzasnął Nardzewski — bo ci tu na miejscu łeb roztrzaskam!
— Żaden poddany...
— Co jeszcze? co jeszcze?
— Aby żaden kmieć skrzywdzony przez pana, żadną drogą samowładnie sprawiedliwości dla siebie forytować nie ośmielił się, rozporządzono jest, żeby do krajzamtu w Kielcach, wprost do pełnomocnego komisarza ze skargą szedł — ciągnął urzędnik głosem ochrypłym, ukryty już prawie w dymie prochowym.
— Niechaj spróbuje!
— Rozporządzono dalej...
— Co waszmość chcesz mówić? — zcicha, głosem suchym rzekł szlachcic, wstając ze swego miejsca. — Ja tu jestem panem, ja prawem! Naddziady tu moje siedziały... Moja to jest ziemia i moi ludzie. Te Wyrwy to jest mój kraj. Mój i niczyj więcej! I przez Boga żywego tu nikt...
Komisarz śmiał się.
— Za Jana Kazimierza, po wojnach, przybył tu prapradziad mój, Józef, i te pustki lasami porosłe kupił za grosz, w boju, na kresach, ranami zdobyty. Sam własną ręką, wyszorowaną w ciągu lat przez pancerz i rękawicę, karczował te role, rwał pniaki i jałowce. Sam zrównał nowiny, wyniósł kamienie. Idź waść i obacz owe kamionki dokoła moich pól! Latami ten człowiek... Na tych to rolach moje chłopy siedzą. Nie miał na zawołanie najemników, a choćby i byli, to czemżeby ich opłacił? Przyszli za nim ludzie bezpańscy z dobra woli, nędzarze, przymierający głodem, i za kawały gruntu, za budynki i gospodarski dobytek zobowiązali się do stałej daniny w pracy. Lepiejże im może było tułać się po słotach, nie mieć dachu nad głową? Lepiej było poniewierać się w czeladzi po dużych dworach, czy też siedzieć tu w jasnych domostwach, na świętej, pospólnej ziemi, z której nie płacili przecie pieniędzy? Żyli tu jako jedna rodzina. Babka moja, jak zapamiętam, matka i moja, Panie świeć nad jej duszą, żona, były ich lekarkami. Spytaj waszmość kogo chcesz, czy i ja sam, chociem człek twardy...
Hibl kiwał głową.
— Jeśli zagrodnik trzysta zagonów roli pańskiej posiada, — mówił z uśmiechem ironii — niech płaci od każdego zagona po groszy miedzianych trzy, jak jest zwyczaj. Przypadnie za wszystkę jego rolę złotych sześćdziesiąt. Rachujmy dzień roboczy najtaniej po groszy miedzianych piętnaście, przypadnie za wszystkie dni robocze w roku złotych siedmdziesiąt ośm. Dobrze mówię?
— Mów wasan.
— To jakże? Gdzież reszta? Kto bierze ośmnaście złotych? A przecież to nie koniec! Muszą przecie nadto stróżę po nocach odbywać, na posyłki chodzić. A daniny? Za cóż jeszcze daniny składają? Czy także z gruntu pradziadowskiego? Przecie go pracą na pańskiem z czubem okupili. Dają różne gatunki zboża, dają kury, jaja, połowę miodu od pszczół, muszą znosić do dworu określoną ilość lnu, jagód, orzechów, grzybów. Nawet gdy się orzech w lasach nie urodzi, dać muszą, bo tak prapradziadom za Jana Kazimierza dawali...
Nardzewski słuchał tego wszystkiego jakby w osłupieniu. Ręce jego bezwładnie leżały na pistoletach.
Rzekł spokojnie:
— Skądże to waszmość wiesz? Skąd wiesz? Drażnisz mię, licząc na to, żeś pod dachem szlachcica polskiego... Ale przez Boga żywego nie czyń tego dłużej.
— Ja się broni nabitej nie boję... — rzekł komisarz z dumą, wstając ze swego miejsca.
Po chwili zwrócił się do strzelca ze słowami:
— Zawiadomić wójta i ławników, żeby się jutro cała wieś zgromadziła na dziedzińcu dworskim. Urzędowe rozporządzenia przeczytane będą. Ad tertium... Co do gromadzkiego śpichlerza...
Nardzewski spojrzał na strzelca okropnemi oczyma i z cicha mówił:
— Niech mi Jawór obębni po wsi, że jutro mają się zejść wszyscy, kto żyw. Na mój rozkaz, słyszałeś! Będzie brał karę Tomek Zalesiak za to, że się dobierał do mego lamusa. Otrzyma przy całej wsi i w oczach tego oto pana komisarza sto pięćdziesiąt miotełek brzozowych, jak za Jana Kazimierza, Michała Korybuta i innych bywało.
— Oświadczam uroczyście wielmożnemu panu, że to się nie stanie, — mówił komisarz. — Bić zabrania się wszelką miarą. A teraz pragnąłbym udać się na spoczynek.
Szlachcic konwulsyjnie chwycił się za głowę, i coś jak szczekanie wyłamało się z jego zduszonej gardzieli. Wstał ze swego miejsca i zaczął chodzić po izbie z rękoma w kieszeniach rajtuzów. Twarz jego była straszna, o kolorze dymu, który ją owiewał. Co pewien czas piersi jego jęk wstrząsał, a wargi ciskały wyrazy bez związku.
Rafał w postawie siedzącej chrapał w kącie sofki, jak zarżnięty. Sen jego był tak twardy, że nawet nowy strzał wuja tylko go na chwilę ocucił...
Był już dzień biały, kiedy Nardzewski zaczął budzić siostrzeńca. Młodzieniec nierychło podniósł głowę. Zdało mu się, że dopiero co zasnął i chwileczkę drzemał. Ze zdumieniem też spostrzegł, że jest rozebrany i leży pod kołdrą.
— No, kochanku, szkapy zaprzężone: komu w drogę temu czas, — mówił Nardzewski. — Droga daleka, dzień mały...
Chłopiec wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać. Na dworze słychać było gwar ludzki, szczekania psów i donośny głos urzędnika, przemawiającego z ganku. Stary szlachcic chodził po pokoju, szarpiąc czuprynę i wąsy. Twarz jego była szara, oczy zdziczałe. Naglił siostrzeńca do pośpiechu, tłumacząc mu ochrypłym głosem, że dzień krótki. Zmusił go do prędkiego wypicia winnej polewki, otulił niedźwiedzią kiereją, wyprowadził na dwór i wsadził do szerokich sanek, naładowanych zwierzyną. Cztery dzielne konie, w lejc zaprzężone, włochate i dymiące na mrozie, niepokoiły się wśród tłumu chłopów w rudych sukmanach, bab w wełniakach i dzieci. Kiedy woźnica był gotów, Rafał uściskał wuja i zasiadł się dobrze w słomianem siedzeniu.
Tak mu było żal jechać, tak niewymownie... Paliła go nienasycona ciekawość, jak w lesie, gdy się odezwał głos ogarów.
Co też to będzie? Co się tu stanie?
Widział rozognione twarze chłopów, błyszczące ich oczy, które nic nie dostrzegały poza figurą urzędnika. Hibl w krótkiem futerku, oparty o słup ganku, coś dobitnie rozpowiadał.
Nardzewski dał znak furmanowi i sanie, głośno sprzypiąc na mrozie, ruszyły z miejsca.
— Przyprowadzić Zalesiaka! — krzyknął wtedy szlachcic, przerywając tym sposobem wykład komisarza.
Rafał nastawił ucha.
— Sołtys, bębnić!... — wołał Nardzewski.
Dał się słyszeć ponury, groźny głos bębna...
Konie Rafała, ściągnięte długim batem, pomknęły z kopyta torem, iskrzącym się od mrozu.