Posażna panna/Część I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Bąkowski
Tytuł Posażna panna
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

O świcie zapukał przewodnik do okien turystów. Kolski zerwał się w jednej chwili na nogi, ubrał się w swój serdak, przywdział palone buty, przewiesił przez jedno ramię rewolwer, przez drugie lunetę i manierkę, na głowę włożył kapelusz w kształcie hełmu z woalem, wziął w rękę siekierkę i kazał góralom zabrać wiktuały i zapasowe ubrania przyjaciół do bryczki. Stuknął potem siekierką w ziemię i zawołał:
— Wstawajcie mieszczuchy! spieszcie się, żeby na nas nie czekano!
— Nie bój się o to — odpowiedział flegmatycznie Cichocki, zapalając papierosa — możemy się jeszcze przedrzemać, a kobiety jeszcze nie będą gotowe. Czyś ty widział, lub słyszał, żeby kobiety nie spóźniły się kiedy? Kataralny sędzio! czy myślisz, że pójdziemy do bieguna północnego, że się tak ciepło ubierasz?
— Muszę jeszcze wdziać jaegerowską bieliznę[1] — rzekł do siebie sędzia, nie zważając na przycinek i począł się na nowo rozbierać. Wdział jaegerowski kaftanik, ubrał się znowu, zapiął szczelnie wszystkie guziki, zarzucił na ramię ciężki paltot zimowy, menżykow gumowy i pled, wziął w rękę parasol i przysłoniwszy usta ręką, przekroczył próg nareszcie.
Na ganku przed domem Armanów, siedział Narwalski, uzbrojony w zupełnie podobny sposób jak Kolski, i Lolo z ojcem.
— Panie zaraz będą gotowe — zapewnił Arman, witając przybyłych.
Cichocki poszedł wolnym krokiem do restauracyi, zjadł śniadanie, przeszedł się po wsi i równie wolnym krokiem powrócił na punkt zborny. Panie zapewniały z wnętrza, że zaraz będą gotowe, a Kolski kręcił jak na szpilkach, spoglądając co moment na zegarek.
Nareszcie nadeszła chwila odjazdu, ruszyły fury ku Kuźnicom, gdzie nastąpiło rozstanie. Kolski z Cichockim i Plichtą krzyknęli:
— Do widzenia wieczorem u Morskiego Oka! — i poczęli nieustraszeni wstępować do góry w ślad za góralami na przodzie idącymi. Fury z resztą towarzystwa ruszyły zaś dalej po niegodziwej drodze. Sędzia, siedzący w furze obok Armana, naprzeciw panny Adeli, usiłował odpędzić od siebie smutne myśli o możliwem zaziębieniu i pomny rad Plichty, zabawiał panie rozmową o literaturze, t. j. zwierzył się z zamiaru napisania dzieła o służebnościach polnych, którego myśl zrodziła się w nim w Zakopanem, przyczem niedościgłym dla niego ideałem będzie trzymanie się metody p. Armana, a ten ostatni cieszył się niepomiernie poważną rozmową sędziego...
Tak powoli posuwały się fury naprzód, aż po kilkugodzinnemu trzęsieniu uznali wszyscy za niemożliwe dalsze siedzenie w furze. Zsiedli więc i piechotą obok fur postępowali. Arman podał rękę żonie, sędzia nie miał jednak odwagi iść za jego przykładem. Postępował obok panny Adeli, chwaląc heroicznie piękną naturę i widoki. Obiad spożyto na trawniku, nawet sędzia znużony usiadł na rozpostartym pledzie. Gdy konie wypoczęły, ruszono w dalszą drogę. Panna Adela poczęła coś nucić, a że sędzia był muzykalny, przypomniał sobie rady Plichty i wszczął rozmowę o muzyce. Tę lubiła niezmiernie panna Adela, więc z zapałem dysputowała z sędzią, stając w obronie Wagnera. Mijał czas wśród dysputy, cienie zaczęły się przedłużać, słońce poczęło chylić się za góry, aż nareszcie stanęli w Roztoce. Tu kończy się droga wozowa (o ile pas wyboi i kamieni drogą nazwać można), fury zostały w szopie, a całe towarzystwo ruszyło ostatnim wysiłkiem cudowną leśną ścieżyną do upragnionego celu. Nareszcie po półtoragodzinnym marszu zatrzymał się góral na czele idący, wyciągnął rękę z toporkiem i rzekł:
— Morskie Oko!
Wszyscy stanęli nagle na zakręcie, z którego niespodzianie odsłonił się wspaniały widok.
Wśród wysokich, dzikich, poszarpanych, gdzieniegdzie śniegiem pokrytych stromych gór, toczyło lekkie fale ciemno-lazurowe jezioro. Brzegi, ubrane wiankiem kosodrzewiny biegły w dal, aż na drugiej stronie jeziora malały dla oka do wielkości drobnych mchów... Lecz do brzegów tego jeziora jeszcze kwadrans drogi!
— Ach, już ledwo idę, tak jestem zmęczona! westchnęła panna Adela, nie wiem doprawdy, czy dojdę.
— Jeszcze chwilę wysiłku, bądź pani mężczyzną! — dodawał jej otuchy i wytrwałości sędzia.
Nareszcie zbliżyli się do brzegów jeziora. Mnóstwo gości snuło się do koła, wywołując od czasu do czasu wielokrotne echo wystrzałami z pistoletów.
Nad samym brzegiem stoi dom z grubych palów złożony, iście muskularnej budowy, od dołu do góry utatuowany wyrzynanemi nazwiskami podróżników. To schronisko dla turystów, imieniem uczonego badacza Tatr, Staszyca, nazwane. Od strony jeziora ciągnie się wzdłuż budynku weranda, na której czekają już Kolski, Cichocki i Plichta, wyciągający nogi po męczącym pochodzie przez góry. Gdy zoczyli zbliżających się Armanów, zbiegli z werandy na powitanie! Kolski, kulejąc trochę, wprowadził przybyłych, pouczając ich po drodze, że Morskie Oko, a właściwie Staw Rybi, ma 59 morgów powierzchni, i wznosi się na 4379 stóp nad powierzchnię morza Bałtyckiego. Praktyczny Plichta przerwał potok jego wymowy:
— Pozwólże paniom odpocząć, Władku! Panie będą spać w izbie na lewo, na dole, dla pana Armana znalazło się niezłe łóżko na dole na prawo, reszta panów musi spać na strychu. Niema na to rady! Schronisko obliczono na 30 gości, a jest ich dzisiaj około stu, nie licząc przewodników i tragarzy. Proszę pań, tu na lewo.
— Więc ja będę spał na strychu? spytał niedowierzająco sędzia.
— Tak, mój kochany. Może jednak wolałbyś pod gołem niebem?
Sędzia nie odpowiedział nic na tę insynuacyą Cichockiego, lecz, okryty pledem, usiadł na werandzie i przypatrywał się mgłom, powoli zasłaniającym widok.
Przewodnik przyniósł wrzącą herbatę i tłomoki z wiktuałami, panie przysłały kurczęta i złożyła się niezła wieczerza, tem smaczniejsza, że po dwunastogodzinnym marszu apetyty wzrosły szalenie. Pod koniec uczty powróciły panie.
— Jakżeż panowie bawili się w drodze? zapytała Armanowa.
— Bardzo piękne widoki, odpowiedział Cichocki, ogryzając smaczną nóżkę z kurczęcia, ale droga jak do nieba: ciernista, wązka i kamienista. Najprzód szliśmy przez bardzo wysoką górę...
— Co mówisz, przerwał mu Kolski, to pagórek, Boczań się nazywa[2].
— Mniejsza o to, dla mnie wysoka góra i basta; potem szliśmy przez jeszcze wyższą górę...
— Kopa Królowej, objaśnił Kolski, następnie śniadaliśmy nad Czarnym Stawem pod Kościelcem — woda czarna, jak smoła.
— Powinni ją sprowadzać do fabrykacyi atramentu wtrącił sędzia.
— Ładny byłby atrament! woda czysta jak kryształ, a staw odbija czarną barwę tylko z powodu głębokości i ciemnego otoczenia gór. Potem szliśmy po śniegu ku Zawratowi.
— Po śniegu! zdumiał się sędzia, to można nogi przeziębić...
Plichta szturknął go pod bok i spojrzał nań tak groźnie, że sędzia omal się w język nie ugryzł.
— Droga pod górę musi być bardzo uciążliwa?
— Idzie się prawie prostopadle. Z dołu patrząc myślałbyś, że jeden stoi drugiemu na głowie. Po godzinnym marszu, stanęliśmy wreszcie na Zawracie, t. j. na przełęczy czyli przejściu między dwoma szczytami góry, na wysokości 6877 stóp nad powierzchnią morza. Cudowny widok!
— Cudowny, powtórzył za Kolskim Cichocki, ale drugi raz wybiorę się tam tylko balonem. Co za zmęczenie drapać się na taką wysokość, zwłaszcza na wyścigi!
— Jakto na wyścigi?
— Władek nie chciał nam nic dać jeść, ani pić, aż na samym Zawracie, aby nam dodać bodźca. A że nam się jeść porządnie chciało, więc spinaliśmy się na wyścigi ku górze, aż nam tchu brakowało!
— Przepędziłem trochę mieszczuchów, rzekł Kolski z zadowoleniem. To też jak się dorwali do tłómoka na Zawracie, to ani spojrzeli na cudny widok: w dole, głęboko, Pięć Stawów, dokoła najwyższe szczyty, przez przerwę między niemi widać całą dolinę Liptowską, ozłoconą promieniami słońca, jakby ziemię obiecaną! Lecz oni woleli obiecaną wędlinę! Ztamtąd przez zawaloną głazami dolinę, przez Świstówkę nad Siklawą, przybyliśmy tutaj po 12-godzinnym marszu.
— Dwanaście godzin! zawołał sędzia. Ciągle piechotą!
— Niestety, na turniach nie znajdziesz fiakra, odparł mu Cichocki. Dokoła cisza i pustynia, jedyny głos, jaki usłyszeliśmy, był to głos — psa pasterskiego, ujadającego przy stadzie owiec. A jakżeż panie się bawiły w drodze?
— Bardzo dobrze — wytrzęsła nas fura. Połowę drogi szłyśmy piechotą, bo nie sposób wysiedzieć w bryce skaczącej po kamieniach. Strasznie jesteśmy zmęczone!
— Tem przyjemniejszy będzie spoczynek. Byle tylko burzy nie było, bo coś wiatr się zrywa i mgły dokoła osiadają.
— Rzeczywiście wiatr się zrywa, potwierdził Arman, a że już dość późno i ciemno, nie stracimy nic, kładąc się spać zaraz. Moje panie — tu wskazał Arman na izbę — dobranoc moi panowie! do widzenia jutro.
— Przyjemnej nocy. Słodkich snów.
— Władziu, ozwał się sędzia, pokaż mi moje łóżko — tu wiatr dmie nie do wytrzymania.
— Łóżko! Co za zachcianki! Masz przeznaczony siennik na strychu, a i to dobre, bo później przybyli podróżni będą spać w kuchni na słomie.
— Gdzież więc mam ten siennik?
— Idź prosto po tym instrumencie przejściowym między drabiną a schodami, pierwsze drzwi na lewo — zresztą przewodnik cię zaprowadzi. Sieczka! zaprowadźcie tego pana na górę, ma tam spać gdzie my. Kładź się na pierwszym lepszym sienniku, my tam zaraz nadejdziemy... Może się napijesz dla ogrzania koniaku?
— Wiesz przecie, że »z zasady« nie piję!
Po omacku drapał się sędzia na górę, ciągniony za rękę przez górala. Słysząc, jak każde słowo i każdy szelest odbija się w całem schronisku od dołu do góry i od jednego końca do drugiego, zapytał górala:
— I czy tu można usnąć?
— Jak się panienki nie będą sprzeciwiać, to można.
— A jakżeto panienki się sprzeciwiają?
— Ano, bo jak zaczną między sobą: a hi, hi, hi! a hi! hi! hi!! to i całą noc nikt oka nie zmruży. O! tu są drzwi, widać światło przez szpary.
Góral zostawił sędziego pod drzwiami i odszedł do kuchni.
Sędzia otwarł drzwi, ale przymknął je coprędzej, bo przeciąg chciał go literalnie wywrócić.
Stanął chwilę, ale wreszcie zrozumiał straszną prawdę, że wejść musi, bo na drabinie spać niepodobna. Uchylił znowu drzwi, ale wiatr wyrwał mu je z ręki i trzasnął niemi tak silnie, że aż cały dom stęknął.
— Cóż tam u licha! ozwał się głos z głębi. Corpo di Baccho[3], wejdź, kto chcesz wchodzić, albo idź do djabła.
Sędzia nie miał ochoty iść do djabła, więc wszedł do wnętrza.
Niskie poddasze oświecone było świecą, przylepioną do nakapanej na podłogę stearyny. Przy jej świetle ujrzał sędzia trzech panów, grających w karty. W rogu poddasza, gdzie dach z podłogą pod kątem się schodzą, siedział na torbie podróżnej gruby, rumiany jegomość z hiszpańską bródką. Obok po turecku na własnych nogach siedział łysy brodacz, zadający właśnie kartę; na sienniku wreszcie, oparty na łokciach, wyciągał się trzeci partner, długi blondyn z faworytami.
Wiatr, przedzierając się otworem, przedstawiającym okienko w poddaszu, migotał światłem, a czasem tak rzucał kartami, że gracze zmuszeni byli przysiadać swoje lewy, aby uchronić karty od zagubienia.
— Dobry wieczór! przemówił sędzia. Będę miał przyjemność nocować z panami...
— Zdaje się — siedm pik — że nocleg ten nie będzie do przyjemności należeć, odparł brodacz, niech się pan położy, gdzie panu lepiej — jedno miejsce gorsze od drugiego, słowo honoru!
Właściciel hiszpanki wyjął z ust papierosa, położył go na ziemi i rzekł:
— Dobrze, że i taki dach mamy. Przed batalią pod Solferino spałem trzy dni pod gołem niebem na gołej ziemi...
— Pali się! zawołał w tej chwili sędzia, rzucając się na papierosa i depcąc go nogami.
— Ależ mój mości panie!... depcesz mi bez potrzeby papierosa! wielka rzecz, że się parę ździebeł zetliło!
— No, no, daj pokój pułkowniku, ozwał się łysy brodacz. Była racya, słowo honoru! pełno słomy, gotowiśmy się upiec, słowo honoru!
— Jak we Florydzie byłem plantatorem, spaliłem od papierosa kilkaset pudów bawełny, dodał trzeci partner i rozdał karty.
W tej chwili przeciągnął przez poddasze wiatr tak silny, że sędzia rzucił się jak długi na najbliższy siennik, a pułkownik otulił dłonią troskliwie świecę, chroniąc ją od nagłej śmierci.
Przyczyną przeciągu było otwarcie drzwi przez Plichtę i towarzyszy, których wicher zmusił do opuszczenia werandy.
— Ha! co widzę? pułkownik? zawołał Plichta. I karteczki! wybornie!
Come sta signor dottore? rzekł właściciel hiszpanki, ściskając dłoń Plichty.
Molto niedobrze!
— Zagrasz pan z nami? na czwartego?
Con amore!
— Pan konsyliarz Plichta — przedstawił pułkownik właściciela tegoż nazwiska swoim towarzyszom — pan major Krypski — dodał wskazując na łysego brodacza — były mój nieprzyjaciel, biłem go pod Garibaldim; pan Drabik — wskazał na długiego blondyna — były dyrektor kwarantanny w Sinope.
Dyrektor kwarantanny zrobił miejsce dla nowego partnera na kawałku siennika. Konsyliarz wziął karty z zadowoleniem w rękę i rzekł odwracając się:
— No, moi przyjaciele, lokujcie się jak możecie. Weźcie Kazia w środek, żeby mu ciepło było, Majorze, zadawaj!
Tymczasem wiatr dął coraz mocniej.
— Słowo honoru, wieje — ozwał się major. — Dyrektorze! zatkajno okno jakim surdutem.
Naprzeciw drzwi było w poddaszu okienku, niczem niezaopatrzone. Szybę przed laty już wybito. W ten otwór, wpuszczający do wnętrza ostry wicher, wetknął dyrektor kwarantanny pierwszą lepszą parę butów, jakie mu się pod rękę nawinęły, okręciwszy je pierwej w jakiś surdut. Zdobywszy czynem tym wdzięczność sędziego, wrócił do kart, mówiąc:
— Podobnie zatkałem raz otwór w budce strażniczej w San Francisco, gdzie byłem poborcą cłowym. Kto daje karty?
— Pułkownik, słowo honoru!
— Ja dopiero dawałem.
— Major daje — rozstrzygnął konsyliarz.
Gdy czwórka dalej grała, reszta turystów ułożyła się w ubraniach na siennikach. Kolski posmarował stopy świecą łojową mrucząc: Ani mowy o Ganku! wracam z nimi do Zakopanego — muszę drugi raz osobno się wybrać na Ganek... noga otarta zupełnie.
Sędzia stał długo niezdecydowany.
— Nigdy w życiu nie spałem w ubraniu — mówił do siebie; zimno bo zimno, ale mam zarzutkę, dwa paltoty, pled i koc, to musi być ciepło pod niemi, choć się rozbierę.
I prędko począł się rozbierać.
Major, rozdawszy karty, kręcił papierosa. Widząc rozbierającego się turystę, przemówił:
— Kładź się pan w ubraniu. Z górskiem powietrzem niema co żartować; w nocy może być parę stopni mrozu, a tu deska od deski, jak druty w klatce...
— Pójdę za pańską radą.
— Dyrektor karty daje, słowo honoru.
— Konsyliarz dopiero dawał, pułkownik daje.
Sen, zdaje się, należy do najrzadszych gości w schronisku tatrzańskiem. Turyści kręcili się na siennikach, ale w akustycznej budowli każde słowo, krok, stuknięcie budziło echo nawet w przeciwległym końcu, odpędzając sen z oczu. Wiatr dął coraz silniej, aż powoli zaczęły jęczeć i trzeszczeć grube belki schroniska. Zdaleka ozwały się grzmoty, a góry powtórzyły je stokrotnem echem. Burza zawyła całą piersią, ulewa szumiała nad głowami, wicher wyrywał z dachu tu i owdzie po parę gontów, wiązania trzeszczały, grzmoty i pioruny tworzyły istną kanonadę, którą echo wzmacniało i przedłużało; tuż słychać było szum bałwanów bezdennego jeziora.
Była to jedna z burz, jakie tylko w górach się trafiają.
Nietylko sędzia krył się z trwogą pod derkę, bo nawet pułkownik i major poczęli przypuszczać możliwość wywrócenia schroniska do jeziora.
— Trzebaby kazać się w beczkę zaszpuntować — rzekł konsyliarz — byłoby ciszej i możnaby w razie wywrócenia domu pływać po wodzie, jak w arce.
Kolski ściągnął pocichu derkę z sąsiedniego niezajętego jeszcze siennika i pomnożył nią swoje okrycie.
— Oho! — ozwał się Cichocki — zaczyna coś kapać! to się nazywa oryginalność, spać w kapeluszu! — i włożył rzeczywiście miękki kapelusz na głowę, a reszta poszła za jego przykładem.
— Majorze — rzekł konsyliarz do łysego brodacza — wdziej kapelusz. Człowiek z nieprzykrytą głową, to tak, jak niezakorkowana butelka. Brr! zimno!...
— Proszę tam być ciszej! my nie możemy usnąć! — odezwał się głos z za ściany.
— To zupełnie tak jak i my! — odpowiedział spokojnie Plichta, rozdając karty i okrywając się kocem jakby togą.
— To nie do wytrzymania — pomyślał sędzia. — Schronisko się chwieje, lada chwila będziemy w wodzie! Boże!... — i biedny sędzia siadł na sienniku, jak skazaniec, oczekujący stracenia — i biedna Adelcia także w tym nieszczęśliwym domu!!!
Jakby magnetycznie myślą o Adelci wywołał jej głos: z pod podłogi dały się słyszeć śmiechy, a wśród nich rozróżnił sędzia natychmiast srebrny jej głosik...
— Niepojmują biedne grozy położenia — pomyślał. — Panowie! — rzekł głośno — wyjdźmy ztąd, schronisko się chwieje.
— Dziękuję wyjść teraz z pod dachu! — odparł spokojnie konsyliarz. — Wiatrby mię zdmuchnął, jak zerwaną etykietę z butelki.
— Okropne! zostać źle, wyjść jeszcze gorzej! Biedna Adelcia.
Sędzia, choć dygotał ze strachu i zimna, martwił się jednak więcej o Adelcię niż o siebie.
— Kaziu, szepnął mu Kolski, jeżeli ci zimno, to ukradnij derkę z najbliższego siennika...
Sędzia wzdrygnął się na słowo: ukradnij! ale po namyśle — wyciągnął po cichu rękę...
W tem zagrzmiało straszliwie — wicher zdmuchnął świecę — ciemność zaległa poddasze — sędzia schował się z głową pod derkę.
— Słowo honoru, ciemno.
— Macie zapałki?
— Są, ale zamokły, corpo di Baccho!
— Ha! to kładźmy się spać.
I po omacku pokładli się partnerzy na siennikach. Ktoś długo szeleścił, aż wreszcie się odezwał:
— Gdzie u licha mój koc? przecież go wiatr nie zabrał, jak mi się to raz zdarzyło na okręcie »Pacyfic«, kiedy byłem sternikiem...
— Proszę tam się raz uciszyć! — ozwał się gniewny głos z za ściany.
— Łatwo panu być cicho, jak pan masz czem się przykryć. Gdzież u djabła ta derka?
— Panie! na nogę mi wlazłeś, słowo honoru!
— To ciekawe! kiedy prowadziłem spedycyę kwasu azotowego...
— Kładź się spać dyrektorze i nie przeszkadzaj nam per Baccho!
Uciszyło się. Teraz dopiero słychać mowę rozkiełzanej natury... biedni podróżni kręcili się na łożach, oczekując niecierpliwie ranka....
Właśnie zaczęli zasypiać, kiedy na nowo obudziło się życie w schronisku; górale poczęli biegać, palić w kuchni, drwa rąbać — wszyscy powstali co żywo na nogi — ranek zawitał.
Bon giorno! rzekł pułkownik.
— Co też pułkownika skusiło opuszczać spokojne kasyno? spytał Plichta, porządkując toaletę.
— Dyrektor, uważasz pan, przyjechał jako ajent hamburskiej fabryki higienicznych parasoli i pantofli, ale w drodze zawiązał z jakimś Węgrem spółkę eksportu papryki i kukurydzy i w tym interesie jadąc na Węgry, namówił mnie i majora, abyśmy z nim zobaczyli Szmeks. W ten sposób zawadziliśmy po drodze o Morskie Oko.
Ze wschodem słońca wybiegli wszyscy na werandę. Sędzia z przerażeniem zobaczył, że góry przez noc przykryły się śniegiem. Rozkołysane jezioro uspokajało zwolna swe fale, a prześliczny krajobraz i dobra przekąska przywróciły humory gościom.
— Jakżeż panie noc przepędziły? dowiadywał się otulony sędzia.
— Było nas czternaście na dziewięciu łóżkach, odpowiedziała panna Adela. Tylko panowie budziliście nas czasami, tupiąc nogami nad powałą, z czego się pokazuje, żeśmy się powinny raz wyemancypować z pod męskiej opieki i same podróżować.
— Kobieta jest dziś prawie zupełnie wyemancypowaną, objaśnił sędzia, bo oprócz tego, że nie może sprawować opieki i być świadkiem testamentowym —
— I nie może być mężem, wpadł Cichocki, a sędzia nie dokończył zdania. Cóż Władku? Idziesz na Ganek?
— Innym razem... nogi mam otarte!
Plichta zerwał się nagle z ławy. Porwał sędziego pod ramię i odprowadziwszy go na bok, szepnął mu w ucho:
— Kaziu! mam myśl, mam genialną myśl!
— Jaką? spytał zmaltretowany podróżnik, stawiając kołnierz od paletota.
— Mam, mam — czyn bohaterski!
— Eee...
— Słuchaj! pójdę się kąpać do jeziora... udam, że się topię — ty rzucisz się, w ubraniu, jak lew i uratujesz mi życie! Pojmujesz?
— Nie mam ochoty zaziębić się, odpowiedział sędzia. I tobie nie radzę kąpać się w tak niskiej temperaturze.
— Zaiste! ty nie jesteś materyałem na Rolanda, lub Bayarda, rzekł uroczyście Plichta i wrócił do towarzystwa.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Powszechnie używany termin dla oznaczenia ciepłej wełnianej odzieży spodniej; od nazwiska prof. Jaegera, który wymyślił formułę dla wyrobu określonego rodzaju wełnianej bielizny.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Mowa o obecnie istniejącym niebieskim szlaku z Kuźnic do Morskiego Oka.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Właściwie: Corpo di Bacco. Dosłownie oznacza: „ciało Bachusa“, boga wina w rzymskiej mitologii; odpowiednika greckiego Dionizosa. Wyrażenie może być przetłumaczone jako: „Na Jowisza!“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Bąkowski.