Posażna panna/Część I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Bąkowski
Tytuł Posażna panna
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Wyleczywszy nogę, wybrał się znowu Kolski w drogę na Ganek. Sędzia siedział ciągle u Armanów lub spacerował z nimi; Cichocki czytał gazety, grał w bilard i karty lub z werandy kasyna przyglądał się górom, a Plichta oczekiwał listu od ojca... Trzeciego dnia po wyjściu Kolskiego w góry, poszedł Cichocki z Plichtą na spacer ku laskowi. Zdala zoczyli na ławeczce sędziego.
— Co on tu robi? spytał Plichta.
— Możesz się domyśleć: czeka na Armanów.
— Czy go podejrzywasz o... o pannę Adelę?... spytał Plichta, uważający się za jedynie wtajemniczonego w stan sercowy sędziego.
— Mój kochany, odrzekł spokojnie Cichocki, — czy myślisz, że dopiero wtedy miałem się dowiedzieć, aż przyjedzie, jak Narwalski, sam powiedzieć o zaręczynach?
— No... no... zawsze trzeba butelkę pierwej odkorkować, aby się dowiedzieć, co w niej siedzi...
— Ale człowiekowi można bez operacyi do serca zaglądnąć. Jak tylko zdecydował się Kazio iść do Morskiego Oka, zaraz pomyślałem: oho! to coś nadzwyczajnego! Potem parę obserwacyj wystarczyło mi do zbadania species facti.
Doszli do ławeczki sędziego i szli z nim razem. Po drodze mówił Plichta:
— Może spotkamy Władka. Miał trzeciego dnia wrócić z Ganku, dziś właśnie trzeci dzień.
— Czy mu się tylko wyprawa powiodła?
— Co? zwiodła? kogo zwiodła? — spytał gwałtownie sędzia, zbudzony z zamyślenia.
— Co pleciesz! Mówimy o Władku.
— Aha! i na nowo zamyślił się Spisowicz.
— Licho go włóczy po tych górach, mówił Cichocki. Ja raz byłem na próbę, zobaczyłem kawałek i mam dosyć. Góra jedna podobna do drugiej, a że jedna od drugiej parę stóp wyższa, lub że na jednej byli, a na drugiej nie byli jeszcze ludzie, to co mnie do tego?
— Jam mu także to mówił — potwierdził Plichta.
— Co mówił? kto mówił? — wpadł Spisowicz.
— Mówimy o Władku!
— Aha!
— Wiesz co Franiu — rzekł zwalniając kroku Plichta. — Już dosyć użyliśmy spaceru, możeby wrócić do kasyna?...
— Możeby partyę bilardu? — wiesz co, Józiu, wracajmy.
I z większą ochotą, niż na spacer, wrócili przyjaciele, zostawiając w lasku zamyślonego Spisowicza.
W tej chwili właśnie, o godzinę drogi od Zakopanego, z lasu nad Jaszczurówką, wysunęła się postać przewodnika, za nim nasz dzielny podróżnik Kolski i góral niosący bagaże. Kolski nabrał nowych sił, ujrzawszy zakład kąpielowy, usiadł na ławce pod łazienką i rzekł do górali:
— Idźcie naprzód i zanieście rzeczy do mego mieszkania. Powiedzcie panom, jeżeli ich w domu zastaniecie, że wrócę, skoro się wykąpię. Bywajcie zdrowi.
— Ostańcie z Bogiem!
Kolski wyciągnął nogi i wypoczywał błogo. Po półgodzinie powstał, a raczej chciał powstać, ale nogi nie chciały go słuchać. Oparł się jedną ręką o ławkę, drugą o toporek, dźwignął się z trudem i wszedł do łazienki.
Po kąpieli i podwieczorku uczuł się silniejszym. Poprawił toaletę i ruszył przez lasek do Zakopanego. W lasku już dobrze się ściemniło, ale Kolski szedł pewnym krokiem po dobrze znanych mu ścieżkach, aż po godzinnym marszu stanął. Coś za długo idę, pomyślał, czyżbym zbłądził? A nie, tu polanka — Giewont profilem obrócony? coś miękko!... do pioruna! — bagno!
Skręcił na prawo i rozmyśliwszy się, wszedł w drugi lasek. Tymczasem ściemniało się coraz bardziej i deszcz począł padać grubemi kroplami. Po godzinie stanął Kolski zdesperowany. Zbłądziłem, niema wątpliwości. Co tu robić? Ha! pójdę naprzód, raz się lasek skończyć musi i znajdę jeżeli nie Zakopane, to choć ludzi...
Już było zupełnie ciemno, wreszcie ani na krok przed siebie nic dojrzeć niepodobna. Po omacku szedł Kolski naprzód, potykając się o pnie, zgubił kapelusz w gałęziach, szedł jednak ciągle naprzód, jak mu się zdawało w prostej linii, lecz końca lasku nie widać! Rzucił toporek, ciążący mu ołowiem, wyrzucił z kieszeni uzbierane minerały, aż znalazł się w gęstwinie niskich, kolących świerczków, gdzie nogi odmówiły mu już stanowczo służby. Zrozpaczony siadł na jakimś mokrym pniu i otuliwszy się kożuszkiem i szalikiem, drżąc od zimna i wilgoci, postanowił oczekiwać brzasku i lepszej przyszłości.
Kiedy Plichta przybył z towarzyszem przed kasyno, zastał na werandzie tylko pułkownika, zawołanego miłośnika taroka i preferansa. W całem kasynie nie było zresztą nikogo, bo piękna pogoda wywabiła wszystkich na świeże powietrze.
Pułkownik zatem powitał Plichtę z niezmierną radością, spodziewając się w nim znaleść partnera.
Plichta nie kazał się prosić, namówił i Cichockiego, a pułkownik zawoławszy: Avanti! przystawił krzesła do zielonego stolika. Pułkownik, który cały dzień przeklinał piękną pogodę, pozbawiającą go partnerów, chciał okazać swą wdzięczność dla Plichty i Cichockiego, wyrywających go z objęć nudów, kazał zatem podać butelkę wina. Plichta kazał dać drugą, a Cichocki uważał za rzecz honoru postawić potem trzecią butelczynę — zatem nic dziwnego, że wieczorem wracali nasi przyjaciele w mocno podnieconych humorach, nie zważając na gęsto padający deszcz i potężne błoto. Plichta był rozmownym i zwierzającym się, zaklinał zatem towarzysza, aby nie zdradził się przed Spisowiczem, że się dorozumiewa jego uczuć ku pannie Adeli, inaczej spłoszy przyjaciela i przeszkodzi sprawie bliskiej pomyślnego końca.
— Zaszpuntuj tajemnicę na dnie serca! — zakończył konsyliarz, ugrzązłszy w błocie i szukając drogi pośród ciemności. Przypomniał sobie pierwszą nocną wizytę u Armanów i śmiał się z niej długo, macając płoty i ściany, aby odnaleść swe mieszkanie.
— Mnie się zdaje, że trzeba skręcić — rzekł Cichocki — nasz dom więcej na lewo od drogi.
— Ha! możemy i skręcić, jeżeli ci to przyjemność sprawi — odrzekł ochoczo Plichta.
— Ładna mi przyjemność błąkać się w ciemności po błocie! Czekajmy lepiej, ktoś idzie z latarnią, zapytamy go o drogę, lub przynajmniej skorzystamy z jego światła.
Zbliżył się wysoki mężczyzna z latarką. Cichocki przepraszając, prosił go o oświetlenie miejscowości dla odszukania mieszkania. Nieznajomy poświecił zbłąkanym z nadzwyczajną uprzejmością, aż przy pożegnaniu zapytał:
— A! to dom Kobziarza! Czy panowie z Kolskim mieszkacie?
— Tak jest.
— A! To mamy przyjemność znać się już ze sobą! Jestem Ramski, inżynier; Kolski przedstawił mię panom przy przyjeździe.
— Rzeczywiście! Ale wówczas było tak ciemno, jak dzisiaj, więc prawdopodobnie i za dnia nie poznalibyśmy pana. Serdeczne dzięki. Kolski spodziewał się kilka razy pana.
— Winien mu jestem dawno wizytę, niestety, tak mi brak czasu! Musiałem jeździć z damami; urządzałem zabawę ludową, parę zabaw tańcujących, koncert, teatr amatorski... doprawdy, że nie mam chwili spoczynku. Właśnie w niedzielę urządzam na budowę kościoła wielki koncert z zabawą tańcującą... spodziewam się, że panowie nie zapomną się stawić. Proszę panów bardzo. Boję się, aby damom nie brakło danserów. Dobranoc panom. A za dwa tygodnie przygotowuję loteryę fantową, a na trzecią niedzielę kiermasz; jeżeli zaś czasu starczy, wycieczkę ogólną na czwartą...
Tak papląc, zniknął ugrzeczniony inżynier.
Źle mu się przysłużył wesoły konsyliarz, bo w toku opowiadania inżyniera począł drażnić psa, ujadającego zza płotu, naśladując szczekanie. Pies począł mocniej szczekać i zbudził inne, które mu z sąsiedztwa głośnem szczekaniem odpowiedziały. Powoli rosło szczekanie, aż w końcu wszystkie psy zakopańskie od stóp Giewontu po Nosal wybiegły zdumione ze swych legowisk, ujadając i szczerząc zęby do oganiającego się parasolem inżyniera.
Tymczasem daleko w lesie drzemał na pniu skostniały a do nitki przemoczony Kolski. Nagle zbudził go głos psa. Nadstawił uszy turysta. Wyraźnie pies wyje... psy wyją... Wstał z trudnością z miejsca i nadsłuchiwał. Szczekanie i wycie psów zbliżało się, rosło, aż wreszcie tuż o kilkadziesiąt kroków począł się odzywać jakiś kundys. Były to psy rozbudzone przez wesołego konsyliarza, ratujące podróżnika od nocowania pod gołem, płaczącem niebem.
Ostatkiem sił rzucił się Kolski w stronę, z której go szczekanie dolatywało, przedarł się przez świerczki i znalazł się w ciemności, ale na równinie, na której przeciwległym końcu ujrzał błyszczące tu i owdzie okienka.
— Nareszcie! — zawołał uradowany, ruszył naprzód, i wkrótce rozpoznał drogę.


∗             ∗

Gdy konsyliarz wszedł do izby, siedział sędzia zadumany, wpatrując się melancholicznie w płomień świecy.
— Dobry wieczór Kaziu! — zawołał Plichta — nie śpisz jeszcze? Władek nie wrócił?
— Nie. Ale wrócili jego górale i mówili, że został w kąpieli w Jaszczurówce.
— No, to wróci dzisiaj. Pewnie poszedł jeść, skoro go dotąd niema... przecież nie utopił się w basenie?
— Nie wiem — odparł obojętnie sędzia.
— Skądże masz tak smutną minę?
— Za tydzień kończy się mój urlop... — rzekł ponuro sędzia.
— Ale w niedzielę będziesz na zabawie?
— Będę.
— Będziesz tańczyć?
— Nie.
— Jakto nie? przecież niegdyś tyleśmy się razem natańcowali.
— Nie mogę tańczyć, bo mi się zaraz w głowie kręci.
— To tańcz choć kadryla!
— Hm! może. Co te psy tak szczekają?
— Obudziłem je trochę, aby się nie rozsypiały i dobrze pilnowały przed złodziejami.
Położył się Plichta, zapalił papierosa, a widząc, że Cichocki już śpi, spytał cicho przyjaciela:
— Kaziu! skoro za tydzień jedziesz, to musisz przedtem skończyć z panną Adelą?...
— Trudno.
— Dlaczego?
— Hm! rzecz ważna… nie można nagle...
W tej chwili stuknęło coś w sieni i ozwał się głos płaczliwy:
— Otwórzcie!… nie mam siły poruszyć klamką...
Zerwał się konsyliarz, poznawszy głos Kolskiego i otwarł drzwi czemprędzej.
— Jak ty wyglądasz! — zawołał, ujrzawszy sponiewieranego i drżącego podróżnika. — Bój się Boga!… czy spadłeś?… cały podrapany... siadajno!
Kolski padł na stołek i przemówił:
— Jeść… zapalcie… zimno mi!…
Sędzia zląkł się naprawdę widokiem przyjaciela, wyskoczył z łóżka, nie bacząc, że bosą nogą dotyka ziemi i zawołał na Plichtę:
— Rozbierz go, on chory! Zgotuję herbatę.
— Podaj koniak i warz herbatę.
Konsyliarz rozebrał Kolskiego, położył na łóżku, oblepił mu twarz i ręce plastrami angielskiemi, wlał w niego dwa kieliszki koniaku i okrył wszystkiemi paltotami i pledami sędziego. Sędzia podał herbatę, do której konsyliarz dolał sporą dozę araku. Oplastrowany podróżnik padł na poduszki pokrzepiony nieco i przemówił:
— Zbłądziłem w lesie… nie mogłem trafić… zziąbłem… odrapałem się…
— To też wyglądasz, jakbyś wprost ze szczytu Ganku stoczył się aż tutaj. I po licha tam wyszedłeś?
— Nie wyszedłem... nie znaleźliśmy drogi.
Konsyliarz tupnął gniewnie, zdmuchnął świecę i położył się spać.
W niedzielę koło godziny szóstej wieczorem poczęły góralskie ekwipaże zwozić postrojone damy na koncert, a zwłaszcza na mającą po nim nastąpić zabawę z tańcami.
Z każdej fury wyskakiwał najprzód mężczyzna, badał zaniepokojonem okiem teren pełny niezaschłego jeszcze błota, spoglądał kłopotliwie na swe obuwie, potem na schody wiodące do sali, kłaniał się znajomym na werandzie, namyślał się chwilę, czyby bryka nie wyjechała na schody, wreszcie, uznając myśl tę za niewykonalną, wkładał głowę pod płótno okrywające brykę, i po dłuższej konferencyi z ukrytemi w głębi damami wołał furmana. Ten, przybrawszy postawę kolosu Rodyjskiego, wyciąga ręce ku budzie i rzecze: Nie frasujcie się ino! już ja je cisto wyniese! Potem odchylało się płótno, zjawiała się zarumieniona główka kobieca, za nią dwie rączki, które objęły za szyję furmana — ten obejmował jej kibić — przez chwilę płynęła w powietrzu sukienka — z pod niej wyglądała nóżka szukająca napróżno gruntu — i furman stawiał miły balast na kamieniu, wyglądającym jak wyspa z pośrodka błota, lub odstawiał go w kilku krokach aż do schodów werandy.
Tak, jednę po drugiej, wyładowano kilkadziesiąt bryk. Sala napełniła się po brzegi, brak miejsca dla kilku rzędów sprzedanych krzeseł, termometr idzie gwałtownie w górę, ale wesołość panuje ogólna. Na estradzie pojawił się kudłaty muzyk, nastała cisza. Po chwili pojawia się dama z gigantycznym bukietem, wprowadzona przez p. Ramskiego. Wybucha burza oklasków, dama kłania się, krząka — śpiewa. Po śpiewie znowu oklaski, potem produkuje się zerwany tenor i artysta na trąbie, znowu oklaski, znowu inna dama rzuca się na klawisze — Ramski wypada z sali do restauracyi i zamawia stoły dla pań, sędzia spocony stawia kołnierz, aby uniknąć zaziębienia z przeciągu, mogącego powstać przy otwarciu drzwi — nareszcie wśród burzliwych oklasków przenoszą się goście do restauracyjnej sali, pozwalając przez czas kolacyi opróżnić koncertową salę z krzeseł i przygotować ją do tanów.
Sędzia zagrzany przez Plichtę, zdobył się na odwagę prosić pannę Adelę do kadryla. Właśnie otrzymał łaskawą odpowiedź, gdy do sali restauracyjnej doleciał głos walca.
— Już grają! już grają! słychać w restauracyi i wszyscy z miejsc się podnoszą.
U wejścia do sali zabawy policyant odbiera bilety. Obok stoi komitet, wśród niego Lolo Arman, z dumą poglądający na kokardę u klapy tużurka.
Panie tymczasem stoją gromadnie w garderobie, każda boi się wejść pierwsza na salę. Wreszcie ktoś drzwi otwiera, z sali wypada Ramski, angażuje damę, porywa ją — wchodzą i inne — muzyka kończy w tej chwili walca.
Nastąpiła polka. Sędzia z zazdrością patrzał na danserów tańczących z panną Adelą, ale sam nie miał odwagi puścić się w wirowy taniec.
Nareszcie z odgłosem kadryla podał sędzia ramię pannie Adeli.
— Jak się ma pan Kolski? zapomniałam dotąd spytać o niego!
— Lepiej. Marzy ciągle o nowej próbie wdarcia się na Ganek. Ha! każdy uprzyjemnia sobie życie jak może!
— Czemu pan tak ciężko westchnął?
— Ach! pani! za parę dni kończy się mój urlop...
— Więc panu żal teraz opuszczać Zakopane?
— Zakopane?... nie! ale towarzystwo tutejsze... tak miłe...
— Rond! — krzyknął Ramski. Pary utworzyły koło i rozmowa się przerwała.
Już z pół godziny trwała szósta figura, aż wreszcie Ramski zawołał na muzykę:
— Galop!
Sędzia struchlał. Panna Adela wsparła się już na jego ramieniu, on ją objął, rumieniec oblekł mu twarz, z trwogą zmieszaną z radosnem jakiemś uczuciem puścił się po sali. Jej warkocz spadł w wirze na jego ramię, jakby wiążąc go z piękną tancerką, on zapomniał o świecie, tańczył i tańczył, aż mu cała sala w głowie wirować poczęła. Odstawił Adelcię do Armanów i padł obok niej na krzesło. Zamknąwszy oczy, marzył, że w jej objęciach płynie gdzieś w dal szczęśliwy... wtem ktoś poklepał go po ramieniu.
— Emancypujesz się Kaziu — rzekł mu Cichocki, gdyż on to był. — Podziwiałem cię. Tylko tak dalej, a jeszcze wyrobisz się na człowieka.
Nastąpił mazur. Sędzia rzucił się jak lew wpośród pary i tańczył do upadłego, aż pot kroplami z czoła mu spływał.
Zajrzał i konsyliarz do sali.
— Dzielnie! dzielnie — zawołał z progu. — Z życiem panowie! — i poszedł do zielonego stolika.
Nareszcie świece zbliżyły się do końca swego życia. Arman stojący ciągle przy żonie zakomenderował stanowczo odwrót. Sędzia ochłonął z szału, zabezpieczył się więc starannie przeciw zaziębieniu i podał ramię pannie Adeli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Bąkowski.