Potop (Sienkiewicz)/Tom IV/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potop |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1888 |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Była blisko północ, gdy pan Andrzej opowiedział się pierwszym strażom książęcym, ale w całym obozie Bogusława nikt nie spał. Bitwa mogła nastąpić lada chwila, więc przygotowywano się do niej gorliwie. Wojska książęce zajmowały sam Janów, panowały nad gościńcem z Sokółki, którego pilnowała artylerya, przez biegłych elektorskich obsługiwana. Armat tam było trzy tylko, ale prochów i kul dostatek. Z obu stron Janowa, między brzeźniakami, kazał Bogusław usypać szańczyki, na nich zaś ustawić organki i piechotę. Jazda zajmowała sam Janów, gościniec za armatami, oraz przerwy między szańcami. Pozycya dość była obronna i ze świeżym ludem, można się było długo i krwawo w niej bronić, lecz nowego żołnierza było tylko ośmset piechoty pod Kyritzem, reszta tak znużona, iż ledwie na nogach stała. Prócz tego, wycie tatarskie słyszano w Suchowolu na północ, zatem z tyłu Bogusławowych szyków, skutkiem czego szerzył się pewien postrach między żołnierstwem. Bogusław musiał wysłać w tę stronę wszystką lekką jazdę, która uszedłszy pół mili, nie śmiała ani wracać nazad, ani iść dalej, z obawy jakowej zasadzki w lasach.
Bogusław, jakkolwiek febra w połączeniu z silną gorączką dokuczała mu więcej, niż kiedykolwiek, sam wszystkiem zawiadywał, że zaś na koniu z trudnością mógł usiedzieć, kazał się więc czterem drabantom nosić w otwartej lektyce. Tak zwiedził gościniec, brzeźniaki i wracał właśnie do Janowa, gdy dano mu znać, iż wysłaniec książęcy się zbliża.
Było to już w ulicy. Bogusław nie mógł poznać Kmicica z powodu ciemnej nocy i dlatego, że pan Andrzej przez zbytek ostrożności ze strony oficerów przedniej straży, miał głowę zasłoniętą workiem, w którym tylko otwór na usta był przecięty.
Jednakże dostrzegł książe worek, gdyż Kmicic zlazłszy z konia, stał tuż obok, więc kazał go zdjąć natychmiast.
— Tu już Janów — rzekł — i niema z czego czynić tajemnicy.
Poczem zwrócił się w ciemności do pana Andrzeja:
— Od pana Sapiehy?
— Tak jest.
— A co tam pan Sakowicz porabia?
— Pan Oskierka go podejmuje.
— Czemużeście glejtu zażądali, skoro Sakowicza macie? Zbyt ostrożny pan Sapieha i niech patrzy, aby nie przemądrował.
— To nie moja rzecz! — odparł Kmicic.
— Ale widzę, że pan poseł niezbyt mowny.
— Pismo przywiozłem, a w mojej prywatnej sprawie w kwaterze przemówię.
— To jest i prywatka?
— Znajdzie się prośba do waszej ks. mości.
— Rad będę nie odmówić. Teraz proszę za sobą. Siadaj waść na koń. Prosiłbym do lektyki, ale zaciasno.
Ruszyli. Książe w lektyce, a Kmicic obok konno. I w ciemnościach spoglądali jeden na drugiego, nie mogąc twarzy swych wzajemnie dojrzeć. Po chwili książe, mimo futer, trząść się zaczął, tak, że aż zębami klapał. Wreszcie rzekł:
— Licho mnie napadło… żeby nie to… brr!… innebym kondycye postawił…
Kmicic nie odrzekł nic i tylko oczami chciał przebić ciemność, wśród której głowa i twarz książęca rysowały się w niewyraźnych szarych i białawych zarysach. Na dźwięk Bogusławowego głosu i na widok jego postaci, wszystkie dawne urazy, stara nienawiść i paląca chęć zemsty, wezbrały tak w jego sercu, iż zmieniły się prawie w szał… Ręka mimowoli szukała miecza, który mu odjęto, ale za pasem miał buławę o żelaznej głowie, swój znak pułkownikowski, więc dyabeł począł mu zaraz wichrzyć w mózgu i szeptać:
— Krzyknij mu w ucho, ktoś jest i rozbij łeb w drzazgi… Noc ciemna… wydostaniesz się… Kiemlicze z tobą. Zdrajcę zgładzisz, za krzywdy zapłacisz… Uratujesz Oleńkę, Sorokę… Bij! bij!…
Kmicic zbliżył się jeszcze bliżej do lektyki i drżącą ręką począł wyciągać z zapasa buzdygan.
— Bij! — szeptał dyabeł. — Ojczyźnie się przysłużysz…
Kmicic wyciągnął już buławę i ścisnął za rękojeść, jakby ją chciał rozgnieść w dłoni.
— Raz, dwa, trzy!… — szepnął dyabeł.
Lecz w tej chwili koń jego, czy to, że uderzył zdrzami w hełm drabanta, czy przestraszył się, dość, że zarył nagle kopytami w ziemię, potem potknął się silnie; Kmicic poderwał go cuglami. Przez ten czas lektyka oddaliła się o kilkanaście kroków.
A junakowi włos stanął dębem na głowie.
— Matko Najświętsza, trzymaj mi rękę! — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Matko Najświętsza, ratuj! Jam tu poseł, ja od hetmana przyjeżdżam, a chcę jako zbój nocny mordować.… Jam szlachcic, jam sługa twój… Nie wódźże na pokuszenie!
— A czegoto waść marudzisz? — ozwał się przerywany przez febrę głos Bogusława
— Jestem już!
— Słyszysz waść… kury po zapłociach pieją… Trzeba się śpieszyć, bom też chory i odpocznienia potrzebuję.
Kmicic zasadził buzdygan za pas i jechał dalej wpobliżu lektyki. Jednakże nie mógł odzyskać spokoju. Rozumiał, że tylko zimną krwią i panowaniem nad sobą zdoła uwolnić Sorokę; dlatego układał sobie z góry, jakiemi słowy ma przemówić do księcia, aby go skłonić i przekonać. Przysięgał więc sobie, że tylko Sorokę mieć będzie na uwadze, że o niczem innem ani wspomni, a zwłaszcza o Oleńce.
I czuł, jak w ciemności gorące rumieńce oblewają mu twarz, na myśl, że może sam książe wspomni o niej, a może wspomni coś takiego, czego nie będzie mógł pan Andrzej przetrzymać, ani wysłuchać.
— Niechże jej nie tyka, — mówił sobie w duszy — niech jej nie tyka, bo w tem jego śmierć i moja.… Niech nad sobą samym ma miłosierdzie, jeżeli mu sromu nie starczy…
I cierpiał okrutnie pan Andrzej; w piersiach nie stawało mu powietrza, a gardło tak miał ściśnięte, iż bał się, że gdy przyjdzie mówić, słowa nie zdoła z siebie wydobyć.
W tym ucisku dusznym począł litanią odmawiać.
Po chwili przyszła nań ulga, uspokoił się znacznie i owa niby obręcz żelazna, która gniotła mu krtań, sfolżała.
Tymczasem przyjechali do książęcej kwatery. Drabanci postawili lektykę; dwóch rękodajnych dworzan wzięło księcia pod ramiona; on zaś zwrócił się do Kmicica i szczękając ciągle zębami, rzekł:
— Proszę za sobą.… Paroksysm zaraz minie.… Będziem się mogli rozmówić.
Jakoż po chwili znaleźli się obaj w osobnej komnacie, w której na kominie żarzyły się kupy węgli i gorąco było nieznośne. Tam ułożono księcia Bogusława na długiem polowem krześle, okryto futrami i przyniesiono światło. Zaczem dworzanie oddalili się, książe zaś przechylił w tył głowę, przymknął oczy i tak pozostał czas jakiś nieruchomy.
Wreszcie rzekł:
— Zaraz… niech odpocznę…
Kmicic patrzył na niego. Książe nie zmienił się wiele, jeno febra ściągnęła mu twarz. Ubielony był, jak zwykle i na jagodach pomalowany barwiczką, ale właśnie dlatego, gdy leżał tak z zamkniętemi oczyma i z głową przechyloną, podobny był trochę do trupa, albo woskowej figury.
Pan Andrzej stał przed nim w świetle świecznika. Książęce powieki poczęły się otwierać leniwie, nagle otworzyły się zupełnie i jakoby płomień przeleciał mu przez twarz. Lecz trwało to przez oka mgnienie, poczem znów zamknął oczy.
— Jeśliś jest duch, nie boję się ciebie, — rzekł — ale przepadnij!
— Przyjechałem z pismem od hetmana — odpowiedział Kmicic.
Bogusław wzdrygnął się nieznacznie, jakoby się chciał z mar otrząsnąć; następnie popatrzył na Kmicica i ozwał się:
— Chybiłem waćpana?…
— Nie ze wszystkiem — odpowiedział ponuro pan Andrzej, ukazując palcem na bliznę.
— To już drugi!… — mruknął nawpół do siebie książe.
I głośno dodał:
— Gdzie jest pismo?
— Jest — odrzekł Kmicic, podając list.
Bogusław począł czytać, a gdy skończył, dziwne światła błysnęły mu w oczach.
— Dobrze! — wyrzekł — dość marudztwa!… Jutro bitwa… I rad jestem, bo jutro febry nie mam.
— I u nas porówno radzi — odparł Kmicic.
Nastała chwila milczenia, w czasie której dwóch tych nieubłaganych wrogów mierzyło się oczyma z pewną straszliwą ciekawością.
Książe pierwszy począł rozmowę:
— Zgaduję, że to waść mnie tak dojeżdżał z Tatary?.…
— Ja…
— A żeśto nie bał się tu przyjechać?.…
Kmicic nie odrzekł nic.
— Chybaś na pokrewieństwo przez Kiszków liczył… Bo to mamy ze sobą rachunki… Mogę cię, panie kawalerze, kazać ze skóry obedrzeć.
— Możesz, wasza ks. mość.
— Przyjechałeś z glejtem, prawda… Rozumiem teraz, dlaczego pan Sapieha go żądał!… Aleś na życie moje nastawał.… Tam Sakowicz zatrzymany; wszelako… pan wojewoda nie ma prawa do Sakowicza, a ja do ciebie mam… kuzynie…
— Przyjechałem z prośbą do waszej książęcej mości.…
— Proszę! Możesz liczyć, że dla ciebie wszystko uczynię… Jakażto prośba?
— Jest tu schwytany żołnierz, jeden z tych, którzy mi pomagali waszę książęcą mość porwać. Ja dawałem rozkazy, on działał jako ślepe instrumentum. Tego żołnierza zechciej wasza ks. mość na wolność wypuścić.
Bogusław pomyślał chwilę.
— Panie kawalerze, — rzekł — namyślam się, czyś lepszy żołnierz, czy też bezczelniejszy suplikant…
— Ja tego człowieka darmo od waszej ks. mości nie chcę.
— A co mi za niego dajesz?
— Samego siebie.
— Proszę, takiżto miles praeciosus?… Hojnie płacisz, ale bacz, by ci starczyło, boć jeszcze pewnie kogoś chciałbyś ode mnie wykupić…
Kmicic posunął się o krok bliżej i pobladł tak straszliwie, iż książe mimowoli spojrzał na drzwi i mimo całej swej odwagi zmienił przedmiot rozmowy.
— Pan Sapieha na takowy układ nie przystanie — rzekł. — Radbym cię miał, alem słowem książęcem za bezpieczeństwo twoje zaręczył.
— Przez tego żołnierza odpiszę panu hetmanowi, żem dobrowolnie został.
— A on zażąda, bym cię wbrew twej woli odesłał. Zbyt znaczne oddałeś mu posługi… I Sakowicza mi nie puści, a Sakowicza więcej cenię, niż ciebie.…
— To uwolnij wasza ks. mość i tak tego żołnierza, a ja się na parol stawię, gdzie rozkażesz.
— Jutro może mi legnąć przyjdzie. Nic mi po układach na pojutrze…
— Błagam waszę książęcą mość! Za tego człowieka ja…
— Co ty?
— Zemsty poniecham.
— Widzisz, panie Kmicic, siła razy chodziłem na niedźwiedzia z oszczepem, nie dlatego, żem musiał, ale z ochoty. Lubię, gdy mi jakowe niebezpieczeństwo grozi, bo mi się życie mniej kuczy. Owóż i twoję zemstę jako uciechę sobie zostawuję, ile że ci przyznać muszę, żeś z takowych niedźwiedzi, coto same strzelca szukają.
— Wasza ks. mość, — rzekł Kmicic — za małe miłosierdzie często Bóg wielkie grzechy odpuszcza. Nikt z nas nie wie, kiedy mu przed sądem Chrystusowym stanąć przyjdzie…
— Dosyć! — przerwał książe. — Ja też sobie psalmy mimo febry komponuję, żeby jakowąś zasługę mieć przed Panem, a potrzebowałbymli predykanta, tobym swego zawołał… Waść nie umiesz prosić dość pokornie i na manowce leziesz.… Ja ci sam podam sposób: uderz jutro w bitwie na pana Sapiehę, a ja jutrze tego gemajna wypuszczę i tobie winy przebaczę.… Zdradziłeś Radziwiłłów, zdradźże Sapiehę…
— Ostatnieli to słowo waszej ks. mości?… Na wszystko święte zaklinam waszę ks. mość…
— Nie! Dyabli cię biorą, dobrze!… I na twarzy się mienisz.… Nie przychodź jeno zablisko, bo, chociaż ludzi mi wstyd wołać… ale patrz tu! Zbytniś rezolut!
To rzekłszy Bogusław, ukazał zpod futra, którem był okryty, lufę pistoletu i począł patrzeć iskrzącemi oczyma w oczy Kmicica.
— Wasza ks. mość! — zakrzyknął Kmicic, składając wprawdzie ręce jak do prośby, ale z twarzą przez gniew zmienioną.
— To prosisz, a grozisz?… — rzekł Bogusław — kark zginasz, a dyabeł ci zza kołnierza zęby do mnie szczerzy?… To pycha ci z ócz błyska, a w gębie grzmi jak w chmurze? Czołem do radziwiłłowskich nóg przy prośbie, mopanku!… Łbem o podłogę bić! wówczas ci odpowiem!…
Twarz pana Andrzeja blada była jak chusta, ręką pociągnął po mokrem czole, po oczach, po twarzy i odrzekł tak przerywanym głosem, jak gdyby febra, na którą cierpiał książe, nagle rzuciła się na niego.
— Jeżeli wasza książęca mość tego starego żołnierza mi wypuści… to… ja… waszej ks. mości… paść do… nóg… gotów…
Zadowolenie błysnęło w Bogusławowych oczach. Wroga upokorzył, dumny kark zgiął. Lepszego pokarmu nie mógł dać zemście i nienawiści.
Kmicic stał zaś przed nim z włosem zjeżonym w czuprynie, dygocący na całem ciele. Twarz jego, nawet w spokoju do głowy jastrzębiej podobna, przypominała tem bardziej drapieżnego i rozwścieczonego ptaka. Nie zgadłeś, czy za chwilę rzuci się do nóg, czy do piersi książęcej…
A Bogusław, nie spuszczając go z oka, rzekł:
— Przy świadkach! przy ludziach!
I zwrócił się ku drzwiom:
— Bywaj!
Przez otwarte drzwi weszło kilkunastu dworzan, Polaków i cudzoziemców. Za nimi poczęli wchodzić oficerowie.
— Mości panowie! — rzekł książe — oto pan Kmicic, chorąży orszański i poseł od pana Sapiehy, ma mnie o łaskę prosić i chce wszystkich waszmościów mieć za świadków!…
Kmicic zatoczył się jak pijany, jęknął i padł do nóg Bogusławowych.
A książe wyciągnął je umyślnie, tak, że koniec jego rajtarskiego buta dotykał czoła rycerza.
Wszyscy patrzeli w milczeniu zdumieni słynnem nazwiskiem, jak i tem, że ów, który je nosił, był teraz posłem od pana Sapiehy. Wszyscy rozumieli też, że dzieje się coś nadzwyczajnego.
Tymczasem książe wstał i nie rzekłszy ni słowa, przeszedł do przyległej komnaty, kiwnął tylko na dwóch dworzan, żeby szli za nim.
Kmicic podniósł się. W twarzy jego nie było już gniewu ni drapieżności, tylko nieczułość i obojętność. Zdawało się, iż nie zeznaje wcale, co się z nim dzieje i że energia jego złamała się zupełnie.
Upłynęło pół godziny, godzina. Za oknem słychać było tętent kopyt końskich i miarowe kroki żołnierzy, on siedział ciągle, jakby kamienny.
Nagle otworzyły się drzwi do przysionka. Wszedł oficer, dawny znajomy Kmicica z Birż i ośmiu żołnierzy, czterech z muszkietami, czterech bez strzelb, tylko przy szablach.
— Mości pułkowniku, powstań waszmość! — rzekł grzecznie oficer.
Kmicic popatrzył na niego błędnie.
— Głowbicz… — rzekł, poznając oficera.
— Mam rozkaz — odparł Głowbicz — związać waszej mości ręce i wyprowadzić za Janów. Na czas to wiązanie, później odjedziesz wasza mość wolno… Dlatego proszę waszej mości nie stawiać oporu…
— Wiąż! — odrzekł Kmicic.
I pozwolił się bez oporu skrępować. Ale nóg mu nie wiązano. Oficer wyprowadził go z komnaty i wiódł piechotą przez Janów. Zaczem szli jeszcze z godzinę. Po drodze przyłączyło się kilku jezdnych. Kmicic słyszał, że rozmawiają popolsku, Polacy bowiem, którzy jeszcze służyli u Bogusława, znali wszyscy nazwisko Kmicica i dlatego najciekawsi byli, co się z nim stanie. Orszak minął brzeźniak i znalazł się w pustem polu, na którem ujrzał pan Andrzej oddział lekkiej polskiej chorągwi Bogusławowej.
Żołnierze stali szeregiem w kwadrat, w środku był majdan, na nim dwóch tylko piechurów, trzymających konie, ubrane w szleje i kilkunastu ludzi z pochodniami.
Przy ich blasku, ujrzał pan Andrzej pal świeżo zaostrzony, leżący poziomo i przymocowany drugim końcem do grubego pnia drzewa.
Kmicica mimowoli dreszcze przeszły.
— To dla mnie, — pomyślał — końmi mnie każe na pal nawlec… Dla zemsty — Sakowicza poświęca!
Lecz mylił się, pal przeznaczony był przedewszystkiem dla Soroki.
Przy migocących płomykach dojrzał pan Andrzej samego Sorokę; stary żołnierz siedział tuż obok pnia na zydlu, bez czapki i ze skrępowanemi rękoma, pilnowany przez czterech żołnierzy. Jakiś człek ubrany w półkożuszek bez rękawów, podawał mu w tej chwili gorzałkę w płaskim kubku, którą Soroka pił dość chciwie. Wypiwszy, splunął, a że w tej właśnie chwili postawiono Kmicica między dwoma konnymi w pierwszym szeregu, więc żołnierzysko dojrzał go, zerwał się z zydla i wyprostował się, jakby na paradzie wojskowej.
Przez chwilę patrzyli na się obaj. Soroka twarz miał dość spokojną i zrezygnowaną, poruszał tylko szczękami, jak gdyby żuł.
— Soroka!… — jęknął wreszcie Kmicic.
— Wedle rozkazu! — odpowiedział żołnierz.
I znowu nastało milczenie. Cóż mieli mówić w takiej chwili? Wtem oprawca, który podawał poprzednio Soroce wódkę, zbliżył się do niego.
— No, stary, — rzekł — czas na cię!
— A prosto nawłóczcie!
— Nie bój się.
Soroka nie bał się, ale gdy uczuł na sobie ramię oprawcy, począł sapać szybko i głośno, nareszcie rzekł:
— Gorzałki jeszcze…
— Niema!
Nagle jeden z żołnierzy wysunął się z szeregu i podał blaszankę.
— Jest. Dajcie mu!
— Do ordynku! — zakomenderował Głowbicz.
Jednakże człek w kożuszku przechylił manierkę do ust Soroki, on zaś pił obficie, a wypiwszy odetchnął głęboko.
— Ot! — rzekł — żołnierski los, za trzydzieści lat służby… Nu, czas, to czas!
Drugi oprawca zbliżył się i poczęto go rozbierać.
Nastała chwila ciszy.
Pochodnie drżały w rękach trzymających je ludzi. Wszystkim uczyniło się straszno.
Wtem pomruk zerwał się wśród otaczających majdan szeregów i stawał się coraz głośniejszy. Żołnierz nie kat. Sam zadaje śmierć, lecz widoku męki nie lubi.
— Milczeć! — krzyknął Głowbicz.
Pomruk zmienił się w gwar głośny, w którym brzmiały pojedyncze słowa: „dyabli!” „pioruny!” „pogańska służba!...”.
Nagle Kmicic krzyknął tak, jakby jego samego na pal nawłóczono:
— Stój!!
Oprawcy wstrzymali się mimowoli. Wszystkie oczy zwróciły się na Kmicica.
— Żołnierze! — krzyknął pan Andrzej. — Książe Bogusław zdrajca przeciw królowi i Rzeczypospolitej! Was otoczono i jutro w pień wycięci będziecie! Zdrajcy służycie! Przeciw ojczyźnie służycie! Ale kto służbę porzuci, zdrajcę porzuci, temu przebaczenie królewskie, przebaczenie hetmańskie!.… Wybierajcie! Śmierć i hańba, albo nagroda jutro! Lafę wypłacę i dukat na głowę, dwa na głowę!… Wybierać!! Nie wam, godnym żołnierzom, zdrajcy służyć! Niech żyje król! Niech żyje hetman wielki litewski!
Gwar przeszedł w huk. Szeregi złamały się.
Kilkanaście głosów krzyknęło:
— Niech żyje król!
— Dość służby!
— Na pohibel zdrajcy!
— Stać! stać! — wrzeszczały inne głosy.
— Jutro wam w hańbie umierać! — ryczał Kmicic.
— Tatarzy w Suchowolu!
— Książe zdrajca!
— Przeciw królowi wojujem!
— Bij!
— Do księcia!
— Stój!
W zamieszaniu jakaś szabla przecięła powrozy, krępujące ręce Kmicica. Ten zaś skoczył w tej chwili na jednego z owych koni, które Sorokę na pal naciągnąć miały i krzyknął już z konia:
— Za mną do hetmana!
— Idę! — wrzasnął Głowbicz. — Niech żyje król!
— Niech żyje! — odpowiedziało pięćdziesiąt głosów i pięćdziesiąt szabel błysnęło jednocześnie.
— Na koń Sorokę! — zakomenderował znowu Kmicic.
Byli tacy, którzy opierać się chcieli, lecz na widok gołych szabel umilkli. Jeden wszelako zawrócił konia i znikł po chwili z oczu. Pochodnie zgasły. Ciemność ogarnęła wszystkich.
— Za mną! — rozległ się głos Kmicica.
I kłąb ludzi bezładny ruszył z miejsca, potem wyciągnął się w długiego węża.
Ujechawszy dwie lub trzy staje, trafili na straże piechurów, których większe masy zajmowały brzeźniak, leżący z lewej strony.
— Kto idzie? — ozwały się głosy.
— Głowbicz z podjazdem!
— Hasło?
— Trąby!
— Przechodź!
I przejechali, nie śpiesząc się zbytnio; następnie puścili się rysią.
— Soroka! — rzekł Kmicic.
— Wedle rozkazu! — ozwał się obok głos wachmistrza.
Kmicic nie mówił nic więcej, tylko wyciągnąwszy rękę, wsparł dłoń na głowie wachmistrza — jakby się chciał przekonać, czy jedzie obok.
Żołnierz przycisnął w milczeniu tę dłoń do ust.
Wtem ozwał się Głowbicz z drugiego boku.
— Wasza miłość! dawnom to chciał uczynić, co teraz czynię.
— Nie pożałujecie!
— Całe życie będę waszej miłości wdzięczny!
— Słuchaj Głowbicz, czemuto książe was wysłał, nie cudzoziemski regiment, na egzekucyą?
— Bo chciał waszę miłość przy Polakach pohańbić. Obcy żołnierz nie zna waszej miłości.
— A mnie nic nie miało się stać?
— Waszej miłości miałem rozkaz powrozy rozciąć. Gdyby zaś wasza miłość porwała się do obrony Soroki, mieliśmy ją przed księcia dostawić po ukaranie.
— Więc i Sakowicza chciał poświęcić — mruknął Kmicic.
Tymczasem w Janowie, książe Bogusław, zmorzon febrą i dziennym trudem, spać już poszedł. Ze snu głębokiego rozbudził go rejwach przed kwaterą i pukanie do drzwi.
— Wasza ks. mość! wasza ks. mość! — wołało kilka głosów.
— Śpi! nie budzić! — odpowiadali paziowie.
Lecz książe siadł na łożu i krzyknął:
— Światła!
Wniesiono światło, jednocześnie z niem wszedł oficer służbowy.
— Wasza ks. mość! — rzekł — poseł sapieżyński pobuntował głowbiczową chorągiew i odprowadził ją do hetmana.
Nastała chwila ciszy.
— Bić w kotły i w bębny, — ozwał się wreszcie Bogusław — niech wojsko w szyku staje!
Oficer wyszedł, książe pozostał sam.
— To straszny człek! — rzekł po chwili do siebie.
I uczuł, że chwyta go nowy paroksyzm febry.