Powiastka o wietrze/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powiastka o wietrze |
Wydawca | Księgarnia Ludowa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | J. I. Kraszewski |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Chociszewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Witek bardzo się ucieszył, gdyż nachodził się niemało i był głodny. Napił się ze zdroju, najadł się, a wtedy dopiero rozwiązał mu się niespokojny języczek.
„Dla czego ojciec posłał nas obydwóch?“ mówił, nieśmiało, „mógł był tylko ciebie posłać a mnie zostawić w domu.“
Dorotka go zganiła: „Czyż nie mamy obydwaj jednakowo odsłużyć się dobroczyńcy, który nas obydwóch od głodu uratował? czyż nie mamy być posłuszni ojcu?“
Witek zamilknął, jadł daléj, aż po chwili zaczął znowu: „Ojcu samemu będzie tęskno w domu.“
Dorotka wiedziała, do czego Witek zmierza, a więc odrzekła: „Za to prędzéj dług odpłacimy, gdy razem służyć będziemy i wrócimy prędzéj do ojca.“ Było jéj jednak Witka żal, że musiał się puścić w taką daleką podróż, dla tego nazbierała dla niego najpiękniejszych jagód. Witek zjadł je z chęcią, a że już był czas, aby iść daléj, mówił: „Dosiu, ja się boję tego czarnego lasu! słyszysz, jak tam wiatr huczy!“
Dorotka go głaskała, a pocieszając, rzekła: „Nie bój się niczego, dopóki nam wiatr drogę ukazuje, nie zabłądzimy i w najczarniejszym lesie.“ I wzięła go łagodnie za rękę, weszła z nim na leśną ścieżynkę i długo, długo szli w milczeniu nie widząc człowieka, ani nie słysząc śpiewającego ptaszka, tylko wiatr huczał nad niemi, niby największa burza. Czem dalej, tém częściéj pękały gałęzie na drzewach, aż wreszcie zerwała się szalona burza, która silne dęby i sosny wyrywała z korzeniami.
Dzieci już ledwie mogły iść, nawet ustać było im trudno; Witek wołał i narzekał, ale Dorotka z powodu silnego huku nic nie słyszała. Idąc dalej, napotkali stós drzew wywróconych, które im zupełnie drogę zawaliły; przytem było ciemno, gdyż gasnące promyczki słoneczne nic już nie oświecały. Ścieżki nigdzie widać nie było. Wiatr się uciszał. Rzekła Dorotka: „Trzeba nam się, kochany Witku, puścić gęstwiną, a może znajdziemy ścieżkę.“ Gdy to Witek usłyszał, zaczął krzyczeć na całe gardło i chciał uciekać do domu i byłby pewnie puścił się w stronę ku domowi, gdyby naraz nie odezwał się łoskot, jak gdyby kto siekierą rąbał. „Tu są ludzie,“ zawołała z uciechą Dorotka, a Witek zaraz się obrócił i udając wielkiego zucha, krzyczał: „Hej! hej! jest tam kto?“
Odezwie się z lasu głos chrapliwy: „Przyjdźcie tylko bliżéj!“ i znowu usłyszały dzieci łoskot siekiery, ale zagłuszył go wnet nowy poświst wiatru, wychodzący z głębi lasu. Dorotka chwyciła Witka za rękę, tak iż czy chciał, czy nie chciał, iść musiał. Szli przez dziką puszczę, nieraz przebiegały obok nich leśne zwierzęta, huk siekiery ginął gdzieś w dali, na wołanie nikt nie odpowiadał. Ciemno było, gdy dzieci z gęstwiny przedarły się na wolne miejsce — ale tu nigdzie nie było widać człowieka, nawet wiatr nie zawiał. Co teraz czynić? gdzie się obrócić? Czy się położyć w lesie na ziemi?
„O ten niegodziwy wiatr, gdzie on nas zapędził!“ zawołał Witek pełen złości, zaciskając pięści. Dorotka natomiast zdjęła chustkę z głowy, a trzymając ją za koniec, rzekła: „Dobry wietrzyku, zawiéj raz jeszcze i ukaż nam prawdziwą drogę.“
Wtem powstał wiatr, chustka wionęła, a Dorotka szła z nią wesoło niby z chorągiewką naprzeciw wiatru; niedługo ukazał się księżyc na niebie i ukazał dzieciom ścieżkę. Za górą las się skończył, a szerokie łąki się zaczęły. Niedaleko siedział staruszek, który miał siekierę i wiązkę gałęzi. Jego włosy i wąsy były wiatrem potargane, także suknia była podarta. Trząsł się od zimna i starości. Oczy miał chytre. Chrapliwym głosem pozdrowił dzieci: „Dobry wieczór, dzieci! Dokądże to tak późno?“
Dorotka pozdrowiła uprzejmie staruszka, zawiązała sobie chusteczkę na głowie i rzekła: „Jeteśmy w dalekiej podróży, a nie wiemy jak iść. Czy nie znacie, staruszku tego ojca który ma setkami synów a mimo to, żadnego? Do tego idziemy w służbę.“
„O tego to dobrze znam,“ zaśmiał się dziadowina; „łatwo go najdziecie, powiem wam drogę: idźcie tylko wciąż naprzeciw wiatru, tak pójdziecie jutro cały dzień, a na wieczór dopytacie się daléj.“
Staruszek wstał i zaczął iść daléj. Dorotka podziękowała, wzięła wiązkę gałęzi i niosła za dziadkiem. Zdawało jéj się, że z niego zimno wychodzi. Witek szedł w tyle i uważał, że za każdym krokiem starca wiatr się porusza i nań wieje. Zasunął tedy kapelusz na oczy, nic sobie z tego nie robiąc, że dziadek raz po raz nań zerkał i chytrze się uśmiechał.
Doszli do staréj chałupki, u któréj drzwi były popsute, okna powybijane, w dachu świeciły dziury a komin tak się nachylił, iż każdéj chwili można było się spodziewać upadku.
„Jeżeli nie macie gdzie przenocować,“ rzekł starowina, „zostańcie u mnie do rana; dam wam chętnie nocleg, tylko mi zapalcie ogień. Mnie przez cały dzień gaśnie na ognisku, to też mnie staremu zimno, że się aż trzęsę.“
„Chętnie zapalimy i podziękujemy wam, tylko pozwólcie, abyśmy się w waszéj chałupce przespali.“ Wnet Dorotka zamknęła drzwi i okna i zaczęła niecić ogień. Witek łamał drewka, lecz dziwna rzecz zdawało mu się, że ze staruszka zimny wiatr wychodzi, który przeszkadzał rozpaleniu się ognia. Siedm razy zgasnął ogień a siedm razy Dorotka cierpliwie nanieciła. Witek poglądał chmurnie na starca i złorzeczył wiatrowi. Wreszcie się rozgniewał, rzucił drewienka, położył się na swoje zawiniątko, zjadł chleba, i usnął; Dorotka zaś tak długo się męczyła, dopóki nie zapaliła ognia; potem powiedziała staruszkowi: dobra noc, zmówiła pacierz, pomodliła się za ojca a położywszy się, usnęła.
Gdy się dzieci rychło rano obudziły, nie ujrzały chałupki, zniknęła, jakby ją wiatr porwał, a oni obydwaj leżeli na wonnéj łące, ptaszki przy nich dzióbały okruszyny chleba, a tylko trochę popiołu i kilka kamieni leżało — wszystko zdawało im się, że tylko snem było.
Dziwiły się dzieci temu wszystkiemu, ale wnet pomodliły się, zjadły trochę chleba i wnet w dalszą udały się podróż. Wiatr wiał, ale nie tak ostro jak wczoraj. Dziś wiał od gór w dali, do których prowadziła droga samemi łąkami, gdzie mnóstwo było prześlicznych kwiatków, które wiatrem poruszane, skłaniały główki, jakoby na powitanie idących. Podróż była bardzo przyjemną. Gdzie niegdzie wyskoczyła żabka, albo sunęła jaszczurka, ale człowieka nigdzie nie było.
Tak szły do samego południa, aż przyszły do lipy, pod którą płynął potok; tam usiadły, aby odpocząć i zjeść obiad. Dorotka nakrajała chleba, a gdy się Witek nasycił, zaczął znowu mądrować, gdyż tęskno mu było za domem i bał się służby u obcych ludzi.
„Dorotko,“ rzekł z płaczem, „ten obcy pan jest złym dobroczyńcą, jeżeli się spodziewa, abyśmy mu odpłacili, co nam dał.“
Dorotka łajała go łagodnie, mówiąc: „Czybyś chciał aby nasz ojczulek był taki zły i niewdzięczny, żeby nie chciał swemu dobroczyńcy się wypłacić?“
Witek zamilkł i gryzł skórkę od chleba, niedługo atoli zaczął na nowo: „Dosiu, ojciec przyrzekł panu, że zapłaci, skoro zgromadzi pieniędzy, ale gdy nie zgromadził, przeto nie potrzebuje zapłacić.“
„Ojciec nie zebrał pieniędzy, ale zebrał dla nas wiele dobrego pouczenia, że mamy żyć poczciwie, przeto pójdziemy spełnić swą powinność i odsłużyć się naszemu dobroczyńcy, jak umiemy.“ Tak zbijała Dorotka złe myśli Witka, ale gdy widziała, że mu łzy płyną po twarzy, uczuła żal nad nim; spojrzała na lipę, gdzie było gniazdo dzikich pszczół, a że pszczółek nie było w domu, przeto wzięła piękny plastr miodu i podała Witkowi. Ten jadł ze smakiem, a tymczasem zebrała Dorotka rzeczy do koszyka i chciała iść daléj. Witek zjadł miód, a potem chciał wrócić do domu.
„Dosiu,“ błagał „wróćmy się napowrót, gdyż inaczéj zabłądzimy! Dziś wieje wiatr zupełnie z innéj strony aniżeli wczoraj i prowadzi nas na błędną drogę!“
Dorotka objęła Witka za szyję i tak mu prawiła: „Czy nam się podoba lub nie, my musim iść daléj naprzeciw wiatru. Przyrzecz mi, że przestaniesz narzekać.“
I nie czekając na jego przyrzeczenie, pocałowała go i wiodła go daléj za rękę. Szli długo, długo łąkami i byli już blizko gór, gdy mrok zaczął zapadać. Potem mgła ich otoczyła, że ani na krok przed sobą nic nie widzieli, a wiatr ucichnął zupełnie. Witek się zaczął lękać, gdyż przed nimi huczało — a nie był to wiatr, lecz zapewne bystra rzeka tak szumiała. Łatwo do niéj wpaść mogli, gdyż szli jak niewidomi. Witek drżał na całém ciele, serce biło mu mocno, a naraz taki go strach ogarnął, że już chciał uciekać, i pewnie byłby niezawodnie się puścił z powrotem, gdyby w blizkości nie odezwał się dźwięk w pobliżu, jak gdyby kosa trawę kosiła. „Są tu ludzie?“ zawołała Dorotka, a Witek zaraz przystanął, nastroił minę zuchowatą i krzyknął: „Hej, jest tam kto?“
Usłyszeli potem brzęk kosy, a niedługo odezwał się głos chrapliwy: „Tylko bliżéj, bliżéj!“
Dorotka wzięła odważnie Witka za rękę, tak że chcąc nie chcąc iść musiał, choć gęsta mgła była naokół. Brzęk kosy niknął gdzieś w dali, a na wołanie nikt nie odpowiadał. Naraz uczuły dzieci, że weszły we wodę.
„O niegodziwy wiatr, gdzie nas to zapędził!“ zaczął znowu Witek wyrzekać. Dorotka natomiast zdjęła z głowy chustkę, uchwyciła za koniec i rzekła: „Dobry wietrzyku zawiéj raz jeszcze i ukaż nam prawdziwą drogę!“
I oto wiatr zawiał, chustka wionęła, a Dosia szła z nią wesoło. Niedługo wyszli z wody, a gdy wiatr rozwiał mgłę, i księżyc zaświecił na niebie, zobaczyli ścieżkę. Wkrótce przyszli nad brzeg wielkiéj rzeki, za którą się wznosiły wysokie, szare góry. Na rzece nie było widać ani łódki, ani mostu, ani człowieka. Dorotka nic się nie bała, tylko szła daléj nad rzeką, aż niedługo ujrzała łódkę, a niedaleko siedziała na kamieniu staruszka, mając obok siebie kosę i snopek trawy. Jéj odzież i włosy były wiatrem potargane, trzęsła się od starości i zimna, ale oczy miała bystre. „Dobry wieczór, dzieci, a gdzież to tak późno, gdzie?“ zawołała.
„Jesteśmy w dalekiéj podroży,“ odpowiedziała Dorotka, „szukamy ojca, który ma setkami synów a mimo to żadnego, gdyż chcemy do niego wstąpić w służbę. Czybyście, babuniu, nie mogli nam pokazać drogi ku niemu?“
„Mogę, mogę,“ odrzekła, „znam dobrze drogę. Najprzód przeprawicie się przez rzekę, potem wciąż naprzeciw wiatru, a na wieczór dopytacie się daléj.“ Potem zaczęła odwięzywać łódkę. Dorotka podjęła snopek trawy i położyła na łodzi, a potem prosiła, aby jéj wolno było z Witkiem wsiąść do łódki. Babinka pozwoliła, dała każdemu wiosło, a potem weszli samotrzeć do łodzi. Z początku było dobrze, ale niedługo zaczęła się staruszka kurczyć od zimna, a ile razy ręką machnęła, wnet budził się wiatr, który burzył wodę. Gdy dzieci trochę naprzód dowiosłowały, wnet wiatr ich spędzał napowrót. Bałwany biły tak silnie, jakoby chciały łódź pochłonąć. Nalało się i wody wiele do łódki. Wtedy Witek ze strachu rzucił wiosło i zaczął wylewać wodę kapeluszem. Dorotka wzięła obydwa wiosła i zaczęła tak silnie i zręcznie wiosłować, że doprowadziła szczęśliwie łódkę na brzeg przeciwny.
Tu ujrzeli chałupkę, która miała drzwi zupełnie popsute, zamiast okien były dziury, strzecha była przywiązana powrozem, a komin podparty belką.
„Nuże dzieci,“ rzekła babulka, „jeżeli nie macie gdzie przenocować, zostańcie u mnie do rana; chętnie dam wam nocleg, jeżeli mi nasypiecie pierzynę; dziś przez cały dzień wiatr mi pierze zabiera, a ja biedna staruszka drżę od zimna.“
„Chętnie nasypiemy i jeszcze podziękujemy, tylko pozwólcie, abym się przespali,“ odpowie Dorotka, a wnet zamknąwszy drzwi na kołek, zaczęła sypać pierze z dziurawego miecha w dziurawą pierzynę. Witek trzymał pierzynę, ale dziwna rzecz, jemu zdawało się, że staruszka umyślnie pierze rozpędza, bo niechno rękami machnęła i dmuchnęła, wnet pierze latało po całéj izbie. Dorotka siedm razy je zbierała. W końcu sprzykrzyło się to Witkowi, rzucił więc pierzynę na ziemię, spojrzał gniewnie na babinkę, zjadł kawałek chleba i usnął na swym węzełku. Dosia nie naśladowała jego przykładu, lecz wzięła igłę z nitką i zaszyła pierzynę. Potem powiedziała staruszce dobra noc, zmówiła pacierz, pomodliła się za ojca i dopiero spać się położyła.