Powieść o gadającym ptaku, śpiewającem drzewie i źródle złocistem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Powieść o gadającym ptaku, śpiewającem drzewie i źródle złocistem
Pochodzenie Powieści z 1001 nocy opracowane dla dzieci
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1928
Druk S. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Powieść o gadającym ptaku, śpiewającem drzewie i źródle złocistem.

Przed wielu, wielu laty żył w Persji sułtan zwany Hosrusza; miał ten sam, co Harun Alraszyd, kalif Bagdadu, zwyczaj, iż często wieczorem w przebraniu spacerował po ulicach swej stolicy z wielkim wezyrem i lubiał różne podczas takich spacerów przygody.
Pewnego razu, gdy tak z wezyrem swoim się przechadzał, zwróciły ich uwagę w jednym domu śmiechy kobiece w jednym z domów. Podeszli do tego domu i sułtan przez szparę w okiennicy spojrzał do wnętrza.
Siedziały tu przy stole, po wieczerzy trzy bardzo piękne kobiety i rozmawiały:
— Patrzcie — mówiła jedna — nasz czarny chlebek, który trzymam w ręku, smakował nam dziś bardzo dobrze, jednakże jabym chciała być żoną nadwornego piekarza, by módz jadać taki wspaniały chleb, jaki tylko samemu sułtanowi podają.
— No tobym wolała zostać już żoną nadwornego kucharza — odparła druga — ten by mi chyba najlepszych przysmaków już dostarczał. A ty kogo byś sobie wybrała za męża — rzekła zwracając się do najmłodszej:
— Ano, kiedy tak o życzeniach już mowa — odparła ta z miłym uśmiechem — to ja chciałabym zostać żoną sułtana.
Ubawił się sułtan ogromnie z tych życzeń.
— Proszę cię, przyprowadź mi je jutro do pałacu — rzekł do wezyra.
Nazajutrz wezyr stawił się z trzema siostrami przed sułtanem.
Sułtan zapytał je o jakich to życzeniach one wczoraj wieczorem rozmawiały. Wszystkie trzy dziewczęta zawstydzone były ogromnie. A najmłodsza rzuciła się do nóg sułtana i prosiła go o przebaczenie, że mogła takie niedorzeczne życzenie wyrazić.
Lecz sułtan; nic nie mówiąc, kazał przywołać nadwornego piekarza i zwracając się do najstarszej siostry rzekł:
— No, życzeniu twemu stanie się zadość. Oto twój przyszły małżonek.
Drugiej siostrze przedstawił nadwornego kucharza. Obie były zadowolone niezmiernie, a i kucharz i piekarz również ucieszeni byli z wyboru, gdyż sułtan obiecał dać im jeszcze posagi.
Wreszcie zwracając się do najmłodszej, która zapłoniona i zawstydzona stała, rzekł sułtan:
— Teraz na ciebie kolej. Otóż jeżeli taka wola twoja, zostaniesz żoną sułtana.
Oniemiała z radości dziewczyna, rzuciła się do nóg sułtanowi. Sułtan zaś kazał odrazu ogłosić wszędzie, iż żeni się dzisiaj, rozkazał urządzić uroczystości, a oprowadzając małżonkę swoją przyszłą po salonach pałacu, wszędzie ją urzędnikom swoim przedstawiał. I wszędzie rozlegały się okrzyki:
— Niech żyje Sułtan i jego nadobna małżonka.
I rzeczywiście nie omylono się; gdyż nowa małżonka sułtana odznaczała się urodą niezwykłą i trudno było w całem państwie o piękniejszą kobietę.
Minął już jakiś czas po ślubie i weselu, a sułtan zadowolony był z małżeństwa ogromnie, żona jego prócz zalet piękności, posiadała jeszcze niezwykle dobry charakter i serce.
Siostry jej starsze; z początku zadowolone były z obrotu swej sprawy, lecz po jakimś czasie zazdrość straszna poczęła ich gnić, jakim to prawem siostra ich tak wywyższoną została. Nie mogły ścierpieć w żaden sposób, że takim przypadkiem tylko stała się ona ich panią, a żoną sułtana. Postanowiły w jakikolwiek sposób szkodzić jej i opiniję u sułtana popsuć.
Zdarzyło się akurat, iż pewnego dnia żona sułtana, spotkawszy się ze swemi siostrami, objawiła im z niezmierną radością, iż miała dziś cudny sen: iż aniołowie z nieba zstąpili i położyli jej na łóżku dziecinę małą więc przypuszcza, że naprawdę w tych dniach Pan Bóg ją dzieckiem obdarzy.
Siostry jej postanowiły tedy pielęgnować jej tej nocy, a zarazem uplanowały skorzystać z tej sposobności, by jej u sułtana zaszkodzić.
I rzeczywiście tej nocy ujrzały na jej łóżku małą dziecinę.
Wtedy jedna z nich wzięła to dziecko, owinęła w prześcieradło i wyniosła, na łóżku zaś podłożono małe szczenię.
Nazajutrz, gdy żona sułtana przebudziła się ze strasznym strachem, zobaczyła, że na łóżku jej spoczywa małe szczenię. Gdy sułtan przyszedł i zobaczył jej zmartwienie spytał o powód tego, tedy opowiedziała mu całą sprawę.
Zmartwił się i sułtan bardzo, przewidując w tem jakieś czary, lecz wreszcie pocieszał ją, że przecież jeszcze dostaną i prawdziwą dziecinę.
Siostry zaś dziecko owinięte w prześcieradło wsadziły do kosza i puściły w nocy w ogrodzie sułtańskim na rzekę.
Drugi raz, tak samo siedziały przy siostrze i gdy Pan Bóg obdarzył ją w nocy dzieciną, podstawiły małe kocię, dziecko zaś puściły znów na wodę.
Tym razem sułtan rozsrożył się już więcej i wykrzykiwał:
— Cóż to żona moja ma mnie obdarzać samemi psami i kotami, to ładnych następców mieć będę i ładnie o mnie mówić będą.
Lecz potrafił go wezyr wielki ułaskawić, twierdząc, iż żona sułtana jest tak dobrą kobietą, iż trudno przypuścić, by używała tu jakichś czarów, prędzej przypuścić można, iż jest ofiarą niewinną.
Lecz gdy za trzecim razem siostry podłożyły kawałek drzewa, tak się już sułtan rozsierdził, że stanowczo skazał żonę swą na śmierć i nie chciał jej nawet oglądać.
Nie pomogły żadne błagania wezyra i innych dworzan, sułtan był niewzruszony.
Wreszcie zgodzi się karę śmierci zamienić na dożywotnie więzienie, w specjalnie budowanej na placu, zakratowanej kaplicy; przyczem każden muzułmanin przechodzący nakazane miał plunąć jej w twarz, pod groźbą, iż w przeciwnym razie sam uwięzionym zostanie.
Wiedziano dobrze, iż tego postanowienia sułtana nic już zmienić nie potrafi, więc zadawano tylko okrutnie biednej, nieszczęśliwej kobiety; siostry jej zaś tryumfowały, że udało im się siostrę z najwyższej chwały do najgorszego upodlenia strącić.
W ogrodach sułtana mieszkał jego ogrodnik, człowiek bardzo dawno już na służbie u sułtana będący. Miał żonę bardzo poczciwą i żyli sobie razem dobrze i szczęśliwie. Jedno tylko im brakowało, że nie mieli dzieci i dawno już myśleli o przygarnięciu do siebie jakich sierot, by w ten sposób brak własnych dzieci sobie wynagrodzić.
Pewngo razu ogrodnik idąc już do domu, zauważył na rzece przepływającej przez ogród sułtana jakiś duży przedmiot płynący. Przygarnął go do brzegu i ze zdumieniem ujrzał kosz, a w nim zawinięte dziecko.
Zaniósł je do domu i pokazał żonie. Oboje widzieli w tem jakieś zrządzenie Boskie i przygarnęli dziecinę do siebie.
W jakiś czas potem ogrodnik przyniósł drugiego chłopczyka. Przyjęli go również, jak i pierwszego. Za trzecim razem losy obdarzyły ich dziewczynką.
Dziwili się bardzo tym wypadkom, lecz wkrótce zapomnieli.
Dzieci chowały się w dobrym zdrowiu, wszystkie były bardzo ładne i zdradzały jakieś lepsze pochodzenie. Chłopców nazwano: starszego — Baman, młodszego — Perwis, dziewczynkę — Paryzada. Po wielu latach, kiedy starszy chłopiec dosięgnął już 20-go roku życia, stary ogrodnik zachorował i zmarł, a po niejakim czasie i żona jego, majątek zaś cały, który sobie po długiej służbie u sułtana zebrali, zostawili dzieciom swoim.
Dzieci długi czas opłakiwały śmierć swych przybranych rodziców, w końcu pogodziły się z losem i zaczęli sobie sami radzić. Nie było im to trudno, gdyż ogrodnik zostawił im dużo pieniędzy i ładny domek z ogrodem.
Bracia cały czas albo polowali, albo ćwiczyli się na przyszłych rycerzy. Siostra zaś przez ten czas oczekiwała ich w domu. Pewnego razu, gdy tak siedziała, oczekując ich, zajrzała do domu jakaś stara kobiecina i prosiła o chwilowy przytułek i strawę. Paryzada z wielką uprzejmością udzieliła jej wszystkiego i pytała się starej, jak się jej u nich podoba.
— Bardzo tu przyjemnie u was jest, ale brakuje wam trzech rzeczy: ptaka gadającego, drzewa grającego i źródła złocistego.
Zdumiała się ogromnie na takie słowa Paryzada i spytała gdzieby to takie cuda dostać można. Wówczas stara opowiedziała jej, iż należy się obrócić na Zachód i 19 dni ciągle jechać; zaś 20-go zatrzymać się i pierwszego spotkanego człowieka o drogę spytać, to on już resztę wskaże. Powiedziawszy to, kobieta znikła.
Gdy bracia powrócili, opowiedziała im Paryzada o tem wszystkiem. Widząc ogromną chęć siostry posiadać te cuda, postanowili bracia, że ją ogromnie lubili, po cuda te udać się.
Najpierw wyruszyć miał najstarszy brat. Lecz ponieważ droga była daleka i niebezpieczna, siostra błagała go, by zaniechał zamiaru, lecz nie dał się odwieść i wyruszył Baman; zostawił zaś siostrze nóż duży, który miał jej wskazać, co się z nim dzieje, więc jeżeli się pokryje krwią, to znaczy, że umarł, jeżeli rdzą, to go oczarowali, zaś jeżeli będzie czysty, to znaczy, że w zdrowiu zupełnem przeżywa.
Dziewiętnaście dni jechał Baman, na 20-ty ujrzał przy drodze starego jakiegoś człeka, na Derwisza wyglądającego. Spytał go się, czy nie wie, gdzie się znajdują owe trzy cuda.
Wtedy Derwisz pokiwał głową i zaczął mu odradzać dalszej wycieczki, twierdząc, iż tylko nieszczęście go spotkać może, gdyż takich przejeżdżających były już setki, mimo to wszyscy poginęli. Przestrzegał go, lecz napróżno. Wreszcie wyjął z torby kamienną kartę i opowiedział, iż trzeba za nią jechać, a ona doprowadzi go do góry, przy której zsiędzie z konia i pójdzie dalej pieszo.
Gdy będziesz szedł pod górę, moc głosów będzie go wabić, by się odwrócił, lecz właściwie nie należy się odwracać, gdyż inaczej odrazu zamieni się w kamienną figurę.
Gdy dojdziesz zaś do samej góry, znajdziesz na wierzchołku dużą płytę kamienną, a na niej klatkę z ptakiem gadającem, a ten objaśni mu już, gdzie są pozostałe rzeczy.
Baman podziękował starcowi i rzucił kulę kamienną przed siebie. Tak jadąc za nią, dojechał do owej góry. Zsiadł z konia i zaczął iść pieszo pod górę, lecz jak tylko zaczął iść, wnet tysięczne głosy zaczęły go wabić, by się obejrzał, wreszcie nie wytrzymał, obejrzał się i momentalnie zamienionym został w kamienną figurę.
Tymczasem Paryzada oglądała codzień ów nóż, i z przerażeniem 20 go dnia ujrzała, iż nóż pokrył się cały rdzą.
— Biedny Baman — wykrzyknęła — musiał uledz jakiejś sile czarownej.
Ubolewali nad tem oboje z Perwisem ogromnie, wreszcie Perwis postanowił wyruszyć w ślady brata. Na odjezdnem rzekł do Paryzady:
— Kochana Paryzado, zostawiam ci tu ów naszyjnik, jako sprawdzanie pomyślności mojej podróży. Gdy kółka przesuwać się będą swobodnie, znaczy się, że jestem w jaknajlepszym zdrowiu. Jeśli zaś naszyjnik pęknie, znaczy, że mnie śmierć spotkała. Jeżeli znów kółka zatrzymają się na miejscu, tak, iż nie będzie ich można przesuwać, znaczyć to będzie, że mnie jakaś moc czarodziejska opanowała.
Perwis jechał pierwsze 19-e dni, nie spotykając nikogo. Dopiero w 20-ym dniu ujrzał siedzącego przy drodze starca, którego wypytywać się zaczął o drogę ku swym cudom.
Na to starzec odparł mu:
— Bój się Boga rycerzu, toć niedalej, jak 3 tygodnie temu, jechał tu rycerz podobny do ciebie — i nie wrócił. Widocznie tak, jak i z setkami rycerzy przed nim udających się miało miejsce — zginął.
— A to był brat mój — odparł Perwis — lecz to nie odwiedzie mnie od zamiaru i proszę powiedzieć mi, co mam czynić.
Tedy stary Derwisz dał mu te same wskazówki, co Bamanowi i wręczył mu kulę kamienną.
Udał się Perwis w dalszą drogę. Stanął pod górę, zaczął wchodzić na nią, lecz również nie wytrzymał tych wszystkich wołających głosów: O patrz, co za tobą idzie, a uważaj, bo cię wąż w kark ugryzie, i t. p., obejrzał się i został zamieniony w kamienną figurę, jakich przy drodze setki całe stały. Byli to ci wszyscy rycerze, którzy tak, jak Baman i Perwis — poginęli.
Paryzada zaś codzień przesuwała kółka w naszyjniku, lecz zawsze swobodnie to można było uczynić, i naszyjnik nie pękał, znaczy się, iż Perwis w zupełnym był zdrowiu. Dopiero 20-go dnia naraz kółka stanęły na miejscu.
— Ach Boże, Boże — wykrzyknęła Paryzada — więc Perwis również, jak Baman padł ofiarą jakiejś czarodziejskiej siły.
Od czasu wyjazdu Perwisa, Paryzada nie rozstawała się z perłami, które poruszane przez nią, lekko się toczyły. Dwudziestego dnia Paryzada poruszała niemi co chwila, chcąc się przekonać, czy Perwis żyje. Próba udawała się pomyślnie aż do wieczora.
Gdy słońce zaszło, perły zsunąć się już nie dały Paryzadę ogarnęła rozpacz, gdyż zrozumiała, że brat jej zginął.
Nazajutrz z samego rana siadła na swego białego konia, na którym zwykle jeździła na polowanie; ubrana była po męsku.
Zanim odjechała przywołała do siebie starego sługę któremu oddała klucze od domu i rzekła:
— Przechowaj starannie te klucze, aż do mego powrotu i czuwaj nad wszystkiem. Jeżeli druga pełnia księżyca nadejdzie, a mnie jeszcze nie będzie pomyśl, żem umarła i rozdziel mój majątek pomiędzy wierne sługi.
Stary sługa był tak przerażony, że nie był w stanie słowa przemówić, Paryzada tymczasem dawszy koniowi ostrogę, szybko odjechała.
Przez wiele dni, a nawet nocy była w drodze; dwudziestego dnia stawiła się u derwisza. Zsiadła z konia i pozdrowiwszy Derwisza, zapytała go, czy pozwoli jej odpocząć.
— Owszem — odrzekł Derwisz — siądźcie przy mnie i powiedzcie dokąd jechać chcecie.
— Dokąd jadę nie wiem jeszcze, mam nadzieję, że wy mi wskazać będziecie mogli, gdzie znajdę gadającego ptaka, śpiewające drzewo i źródło złociste.
— Pocóż chcecie znać drogę do tych cudów prowadzącą?
— Bo chcę je znaleźć i zabrać — odrzekła Paryzada z uśmiechem.
Derwisz zaczął się śmiać.
— Dlaczegóż śmiejecie się ze mnie?
— Pomimo stroju męskiego poznaję, że jesteście kobietą, i chcecie się podjąć wyprawy, która się tylu dzielnym młodzieńcom nie powiodła. Czyś nie słyszała o nieszczęściach, jakie spotykają tych, którzy chcą posiąść te cuda? Nie, dziecko, ja ci nie wskażę drogi do twego nieszczęścia. Powróć do domu i przestań myśleć o tem.
Paryzada jednak nie dała się odstraszyć i tak długo błagała staruszka, dopokąd jej nie wskazał drogi na górę.
Mówił jej o zwodniczych głosach, którym uwierzyć niebezpiecznie.
— Dobrze! — zawołała Paryzada, gdy Derwisz skończył. — Ale co czynić, by głosów tych nie słyszeć.
— Najlepiej, córko, radzę ci wrócić do domu, lecz jeśli nie chcesz, to pamiętaj, żebyś się nie odwracała.
— O, nie, drogi ojcze, zanadto pragnę ujrzeć te cuda, bym się miała cofać. Jeśli jesteście dla mnie tak dobrzy, to pozwólcie, bym wam trochę włosów ucięła.
Nie czekając odpowiedzi podeszła do starca, ucięła mu kilka loków i schowała do siebie.
Derwisz zapytał, co z tem robić zamyśla, odrzekła, że sobie bransoletkę uplecie i będzie zawsze na ręku nosiła.
Poczem tak się zaczęła mu przymilać, że w końcu wyjął srebrną kulę i objaśnił, jak ją ma użyć.
Słońce było jeszcze wysoko, gdy Paryzada stanęła u stóp góry. Zsiadła z konika, rozdzieliła włosy starca na dwie części i zatkała sobie niemi uszy, Zwolna wchodziła na górę. Słyszała wprawdzie rozmaite głosy, ale wyrazów nie rozróżniała.
— Wołaj, groź, wymyślaj, ale nic mi zrobić nie możesz, bo się nie obejrzę.
Nagle zatrzymała się; wzrok jej padł na dwa kamienie z napisem perskim: „Żegnaj mi bracie Perwisie, żegnaj mi Paryzado!“ brzmiał pierwszy napis, a drugi: „Jesteś tu także droga siostro Paryzado?“ Objęła oba kamienie i zawołała z płaczem:
— O bracia moi Bamanie i Perwisie.
Wtem usłyszała wyraźnie głosy braci:
— Czego płaczesz droga siostro? Jesteśmy tu, obejrzyj się tylko!
— Nie — zawołała — nie dam się oszukać, może przez to was, drodzy bracia, ocalę.
Odważnie szła w dalszą drogę, nie dając się nastraszyć, coraz głośniejszym i przeraźliwszym głosom.
Gdy doszła na szczyt góry, ujrzała tam na pięknie rzeźbionej podstawie z czarnego marmuru, śród czterech palm wysokich stojącą klatkę srebrną z ptakiem gadającym. Ptak krzyczał i groził piorunującym głosem, że trudno było uwierzyć, ażeby ten głos mógł się wydobyć z tak małego gardziołka. Nieustraszona Paryzada uchwyciła za kółko i podniosła klatkę w górę.
W tej chwili wszystkie głosy ucichły. Wyjęła włosy z uszu i przyjrzała się ptakowi wielkości szpaka o jasnem mądrem spojrzeniu.
— A co, szkaradny ptaku — rzekła — mam cię nareszcie! Nie puszczę cię więcej.
— Jestem twoim niewolnikiem — odrzekł ptak i już nim pozostanę. Może być, że ci się czem przysłużyć będę mógł — wiem o tobie coś takiego, o czem ty sama nie wiesz.
— Dobrze mój ptaku — mówiła uradowana Paryzada — jeżeli jesteś istotnie tak bardzo mi oddany, to wskaż mi drogę do złocistego źródła.
— Idź na prawo w las tą ścieżką, a zaraz je ujrzysz.
Paryzada zabrała ptaka i zaledwie uszła kilka kroków, stanęła zdumiona, na widok złocistego źródła.
Z cudnego białego kielicha marmurowego wytryskał słup promiennej wody, złożony z tysiąca mniejszych promyczków, jakgdyby piasek złoty unosił się w powietrzu a potem nie uroniwszy ani jednej kropelki, napowrót w marmurowy wielki kielich wpadał deszczem najpiękniejszych pereł.
Paryzada przyglądała się ze zdumieniem temu bajecznemu widokowi i pytała ptaka, jakim sposobem przenieść ma to źródło do swego ogrodu.
— Napełnij flaszeczkę wodą z tego źródła i przenieś do swego ogrodu, a wytryśnie tam wielkie źródło złociste.
— A teraz powiedz mi, gdzie się znajduje śpiewające drzewo?
— Zanieś mnie na lewo w zarośla — odrzekł ptak.
Paryzada poszła wskazaną drogą i w samym środku lasu ujrzała grube drzewo. Z każdego listka wydobywał się tak dźwięczny ton, jakby tysiące fletów połączone było w jedną harmonję. I znowu zapytała ptaka:
— Jakże ja potrafię przenieść to drzewo do mojego ogrodu?
Ptak odrzekł:
— Urwij gałązkę i zasadź ją w swoim ogrodzie a wyrośnie z niej olbrzymie drzewo.
— A teraz mój ptaszku, powiedz mi w jaki sposób odczarować zamienionych w kamienie braci moich i innych bohaterów, którzy cię chcieli posiąść?
A gdy ptak nie spieszył się z odpowiedzią, rzekła rozkazującym tonem:
— Czy nie wiesz, żeś moim niewolnikiem, i że życie twoje spoczywa w moim ręku?
— Będę ci posłuszny — odrzekł ptak — pomimo, że sam przez to stracę nadzieję uratowania się kiedykolwiek.
Podstawa mojej klatki jest wewnątrz wydrążona, a w niej znajduje się urna napełniona wodą. Pokropisz nią kamienie, a przybiorą natychmiast dawną postać.
— A dlaczego wolności nie będziesz mógł odzyskać; gdy ja wykonam to, o czem mówisz.
— Bo ja muszę na tym marmurowym kamieniu czekać wybawienia, a gdy go stłuczesz, bo chcesz się dostać do urny, musisz to uczynić, przeto nadzieja moja przepadła.
Nie zważając na mowę ptaka, Paryzada pośpieszyła nazad tą samą drogą, którą przyszła i przystanąwszy między palmami, wyciągnęła miecz i rękojeścią uderzyła tak mocno w klatkę, że podstawa marmurowa rozprysła się w kawałki.
Idąc dalej rzuciła kilka kropel wody na pierwszy spotkany kamień. Po chwili zamiast kamienia stanął przed nią uzbrojony młodzieniec jeszcze na wpół senny. Paryzada pobiegła dalej i każdy kamień, noszący perski napis kropiła. Perwis pierwszy odzyskał przytomność i rzekł:
— Więc to rzeczywiście ty jesteś naprawdę. Patrz, siostrzyczko, radość mnie ogłuszyła.
— Czy to sen, czy rzeczywistość? — zawołał Baman.
Paryzada opowiedziała im, co ich spotkało.
Nie chcieli wierzyć, że były czary dopiero, gdy zaczęła kropić wszystkie kamienie, przekonali się, że to prawda. Wkrótce cała góra zaludniła się młodszymi i starszymi bohaterami, przywróconymi do życia.
Bracia chcieli potrzymać klatkę, ale Paryzada odrzekła, że ten ptak jest jej niewolnikiem.
Wówczas jeden z nieznajomych młodzieńców się odezwał, że nie tylko ten ptak, lecz i oni wszyscy są jej niewolnikami.
Pożegnali się z sobą wszyscy i rozeszli się w różne strony.
Nad ranem doszli do domu Derwisza, lecz go nie zastali. Natomiast za chatą był jego grób z napisem „Dość długo żyłem“.
Co miały znaczyć te słowa, czy, że już syt był życia, czy też zadanie swoje spełnił teraz, gdy go się nikt więcej o drogę do gadającego ptaka pytać nie będzie.
Po przybyciu do domu, zasadzili gałąź śpiewającego drzewa i natychmiast cudna odezwała się melodja.
Na samym środku ogrodu, kazała Paryzada ustawić artyście wspaniały kielich i wylała weń zawartość flaszeczki i natychmiast wytrysnęło źródło złociste.
Klatkę z ptakiem gadającym powiesiła Paryzada w oknie salonu na ogród wychodzącego.
Zaczął tak pięknie śpiewać, że żaden artysta podobnego głosu nie odda, ani żaden poeta takiej piosenki nie ułoży.
Baman, Perwis i Paryzada byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Wielu ludzi przybywało z dalekich stron oglądać te cuda, a że ogród był dla wszystkich przystępny, przeto zawsze się ktoś w nim znajdował.
Gdy się już oswoili ze swojemi cudami, zaczęli braterstwo wychodzić na polowania. Otóż, gdy pewnego dnia gonili za lwem, zapędzili się w dalekie gęstwiny. Z przeciwnej strony nadjeżdżał orszak łowiecki, pośród którego jechał na pysznym rumaku sam sułtan Horusza.
Haman i Perwis zeskoczyli z koni i obyczajem tamtejszym czołem uderzyli o ziemię.
Król zapytał się ich kim są, a gdy odrzekli, że są synami nadzorcy ogrodów, kazał im powstać.
— Jak widzę, lubicie polowanie — rzekł sułtan.
— Kto zamyśla, tak, jak my oddać się na usługi króla swego i ojczyzny, ten i polowaniem, jako dobrem przygotowaniem wojennem nie pogardza.
Sułtan odrzekł, że chciałby zobaczyć sam ich zręczność w polowaniu na dzikie zwierzęta.
Skoro więc Baman spostrzegł lwa, strzała jego przeszyła powietrze, a wymierzona była tak celnie, że przez grzbiet do serca się dostała.
Perwis zaś zeskoczył z konia, na widok niedźwiedzia i szedł ku niemu. Niedźwiedź na tylnych stanął łapach i chciał go objąć, gdy Perwis szybko miecz swój wyciągnął i przeszył mu piersi na wylot. Tak więc lew i niedźwiedź jednocześnie padli z rąk zwinnych młodzieńców. Sułtan zdumiony ich odwagą, pochwałami ich obsypał. Tymczasem wysunęły się z lasu lwica z jednej, niedźwiedzica z drugiej strony.
— Zamieńmy się bracie! — zawołał Perwis — i swym skrwawionym mieczem uderzył na lwicę, wpakowawszy w rozdrażnioną ku sobie paszczę ostrze aż po same płuca, tak, że martwa u nóg jego padła; również niedźwiedzica strzałą Bamana przeszyta legła trupem.
— Po raz pierwszy w życiu widzę tyle odwagi — zawołał sułtan — ale zakazuję wam młodzi bohaterowie na podobne narażać się walki. Upewniam was, że więcej, niż na polowaniu, zależy mi na waszem życiu, które narażacie na poważne niebezpieczeństwo. Musicie mi w wojnie oddać dzielne usługi. Zapraszam was tedy do zamku, gdzie was dostojnikom państwa przedstawię.
Baman i Perwis podziękowali uniżenie za to zaproszenie, wymawiając się, że w żaden sposób przyjąć go nie mogą.
— I dlaczegóż to? — spytał sułtan zdziwiony.
— Panie — odrzekł Baman — mamy siostrę, która, jest wprawdzie młodsza od nas, ale o wiele mędrsza i rozumniejsza; dlatego też postanowiliśmy radzić się jej w każdej takiej sprawie, któraby jakiś wpływ istotny na życie nasze mieć mogła. Pozwól, byśmy się jej zapytali czy powinniśmy się na dwór twój udać.
Ta miłość i zgoda w rodzeństwie podobała się sułtanowi, zezwolił więc, by rady siostry zasięgnąć, a jeśli zechcą, jutro o tymże samym czasie, w lesie z nim spotkać się mogą. To powiedziawszy, pożegnał ich i pojechał do domu. Wieczorem opowiadali wprawdzie siostrze o spotkaniu z sułtanem, o szczęśliwem polowaniu, zdając sprawę z wszelkich wydarzeń dnia, ale o tem, że sułtanowi do zamku towarzyszyć mieli, zapomnieli całkowicie. Nazajutrz stawili się na polowanie, wkrótce i sułtan ze swoim orszakiem nadciągnął. Spytał ich natychmiast, czy mówili z siostrą, a oni zawstydzeni, spojrzeli po sobie, lecz rzekli szczerze pomimo zakłopotania, że zapomnieli o tem.
— No, to przynajmniej dziś pamiętajcie o tem — odezwał się sułtan z łagodnym uśmiechem — i jutro znów się tu stawcie.
Nazajutrz, gdy sułtan ich spotkał, okazało się, że obaj bracia znów o tem zapomnieli. Sułtan bez najmniejszego zniecierpliwienia odezwał się tylko:
— A to widzę, będzie trzeba wam ucho nakłuć trochę, byście w przyszłości pamiętali lepiej. Wolę jednak dać wam inny znak dla przypomnienia.
I przy tych słowach każdemu z nich trzy małe kule pod suknie włożył.
— Gdy dziś wieczorem odepniecie pasy wasze — zauważył — kule potoczą się na podłogę, wówczas pomyślcie o waszem przyrzeczeniu.
I rzeczywiście dopiero przy rozbieraniu się i odjęciu pasa przez Bamana, gdy trzy kule potoczyły się na podłogę, przypomnieli sobie o danem przyrzeczeniu. Baman pobiegł więc do pokoju siostry i powiedział jej o zaproszeniu.
— O drodzy bracia — zawołała Paryzada — lękam się, ze to już koniec naszego wspólnego pożycia. Spytajmy ptaka o radę.
I znów zgromadzili się wszyscy w górnej sali, gdzie ptak zazwyczaj w swoim domku noc spędzał.
— Powiedz nam ptaku — rzekła Paryzada — czy bracia moi mają przyjąć zaprosiny sułtana?
— Naturalnie! — odpowiada ptak. — Powinni iść z sułtanem i następnie zaprosić go do siebie. Sułtan powinien tu być koniecznie.
Paryzada wyraziła ptakowi swoje obawy, by sułtan nie zabrał jej braci do swojej służby, a w takim razie nie mogliby już żyć tak szczęśliwie jak obecnie.
— Przeciwnie! — odrzekł ptak. — Róbcie to, co wam każę. Idźcie do sułtana, a przy pożegnaniu zaproście go do siebie.
Gdy nazajutrz rano spotkali się z sułtanem na polowaniu, pierwszem zapytaniem, jakie im uczynił, było:
— No i cóż, panowie o krótkiej pamięci, czyście znów zapomnieli o waszem przyrzeczeniu?
Baman i Perwis odrzekli, że są gotowi mu towarzyszyć. Sułtan kazał im jechać przy swoim boku. Gdy ciągnęli ulicami, przechodnie pozdrawiali urodziwych młodzieńców, a niejeden mówił:
— Synowie sułtana właśnieby w tym byli wieku, gdyby wszystkie dzieci jego nie były w psy i koty poprzemieniane.
Sułtan oprowadzał ich po swoim zamku, zasiadł z nimi przy jednym stole, rozmawiał o różnych rzeczach i dziwił się ich gruntownym wiadomościom. Przed odejściem obaj bracia rzucili się do nóg sułtana, dziękując mu za wyświadczoną łaskę.
— Idźcie w pokoju — rzekł im — ale wrócicie tu wkrótce. Będziecie zawsze pożądanymi moimi gośćmi.
Ośmielony zaproszeniem tem Baman zwrócił się do sułtana z prośbą o łaskawe odwiedzenie ich skromnej chatki, gdy w czasie polowania koło niej wypadnie droga, jakkolwiek niegodna ona tak dostojnego podejmować gościa.
— Słyszałem — odparł sułtan — że mieszkacie w nędznej jakiejś chatce, lecz to bynajmniej wcale nie przeszkadza, że stawię się tam osobiście, by się o tem przekonać i zarazem poznać siostrę waszą, o której tyle dobrego opowiadacie. Czekajcie więc na mnie pojutrze w tym lesie, w tem samem miejscu, w którem was po raz pierwszy w czasie polowania spotkałem.
Baman i Perwis raz jeszcze podziękowali za wszystkie wyświadczone im łaski i powrócili do domu. Paryzada zmieszała się bardzo, usłyszawszy, że sułtan tak rychło już przyjechać przyrzekł. Zakłopotana pobiegła spytać się ptaka, który nieraz udzielał jej dobrych rad, czemby przyjąć tak dostojnego gościa.
— Przecież masz kucharza — rzekł ptak — który zna dobrze swoją sztukę. Otóż przedewszystkiem trzeba podać sułtanowi salaterkę ogórków nadzianych perłami.
— O takiej potrawie — zawołała Paryzada — nigdy w życiu nie słyszałam. Ciekawam kto może perły łykać!
— Każdy kto ma zdrowy żołądek — zawołał figlarnie ptak.
— Ale zkądże wziąć tyle pereł? — zapytała Paryzada.
— Masz pereł dużo — odparł ptak. — Idź tylko jutro rano przed wschodem słońca do ogrodu, a gdy w główną wejdziesz aleję, każ przy pierwszem drzewie na prawo kopać, a pereł znajdziesz poddostatkiem.
Paryzada wykonała polecenie i podczas kopania przy wskazanem drzewie znalazła tam złotą szkatułkę. Gdy ją do swego pokoju przyniosła, zapytała ptaka, jak się otwiera.
— Przyciśnij palcem wyrzeźbioną z jednej strony różę — odpowiedział.
Przycisnęła — otworzyło się wieko i oto szkatułka była pełna najpiękniejszych pereł. Przywołała braci, którzy nic a nic o tem jeszcze nie wiedzieli. Zdumieli na widok tak wielkiego skarbu, a więcej ich jeszcze zdziwił opis potrawy, która miała być przyrządzona dla sułtana.
Kucharz dowiedziawszy się o tem, łamał ręce, wołając:
— Niejedną już w życiu przysposabiałem potrawę, ale o czemś podobnem nigdy nie słyszałem!
— Nic nie szkodzi — rzekła Paryzada — staraj się tylko dobrze to przyrządzić i perłami nadziać.
Tego samego dnia dom i ogród przyozdobiono na przyjęcie dostojnego gościa.
Nazajutrz rano Baman i Perwis wyjechali do lasu by w oznaczonem stawić się miejscu.
Wkrótce sułtan ze swoim orszakiem nadjechał i zwracając się do obu braci, powiedział:
— Jeśli chcecie w waszym domku dać mi schronienie, doprowadźcie mnie do niego. Jestem na dziś waszym gościem.
Paryzada, w najpiękniejszym stroju swoim, stała przed domem w wierzbowej alei. Gdy sułtan zsiadał z konia i prowadzony przez braci po schodach wstępował, rzuciła się przed nim na ziemię, witając go zwyczajem tamecznym. Sułtan podniósł ją szybko, podziwiając cudną jej urodę. Nareszcie rzekł:
— Jesteś godną braci twoich siostrą. Widok twój, szlachetna dziewico, przywodzi mi na pamięć obraz niemal zapomniany i przenosi mnie mimowolnie do dawnych czasów, gdy znacznie czułem się szczęśliwszy, niż teraz. I zaznajomienie się z wami, dzielni, odważni młodzieńcy, również jest sercu mojemu miłe i drogie — dodał, do Bamana i Perwisa zwracając mowę. — Pragnę przepędzić z wami dzień dzisiejszy bardzo wesoło.
— Dworek wasz bardzo mi się podoba — zauważył sułtan. — A teraz pokażcie mi, proszę, wasz ogród, który zapewne piękniejszy jest od moich ogrodów, gdyż ojciec wasz był mistrzem w tym zawodzie i niemało trudu i starania dołożył na jego utrzymanie.
I rzeczywiście na pierwszy rzut oka ogród zachwycił sułtana; najbardziej zaś zastanowiła go ognista jasność na końcu szpaleru świecąca.
— Muszę się zbliska temu przypatrzeć — rzekł sułtan.
Rodzeństwo postępowało za nim i orszak także w pewnem oddaleniu. Gdy weszli do szpaleru, sułtan zatrzymał się nagle, nasłuchując z boku — Jakież to głosy nas dochodzą, niby tysiącznych fletów dźwięki? — zapytał.
— To śpiewające drzewo sułtańskie — odpowiedział Perwis.
— Podejdźmy najpierw ku niemu — zawołał sułtan. — Ileż tu macie pięknych i cudownych rzeczy!
Słodka melodja, unosząca się z liści śpiewającego drzewa w doskonałej zgodzie tonów, zachwyciła sułtana i cały orszak jego do najwyższego stopnia. W milczeniu zwrócili swe kroki ku złocistemu źródłu. Przepyszny widok tej osobliwości w nowy ich podziw wprawił, zewsząd odezwały się okrzyki radosnego zdumienia.
Sułtan, zwracając się do Paryzady i jej braci, rzekł:
— Powiedźcie mi, jakim sposobem doszliście do takich nieocenionych skarbów? Przyznaję, że nic podobnego nie widziałem w całym świecie.
— Królu mój i panie — odrzekł Baman — zawdzięczamy cudowne te skarby mądrości i bohaterskiej odwadze naszej siostry. A teraz radzibyśmy pokazać trzecią i największą osobliwość, jaką posiadamy.
— Jakto? macie jeszcze większą od tych dwóch osobliwość, kiedy one już przechodzą moje oczekiwanie i pojęcie. Czy coś cudowniejszego jeszcze istnieć może!...
Paryzada wprowadziła wówczas sułtana do skrzydła dworu, gdzie gadający ptak wisiał w oknie salonu. Zdaleka posłyszał sułtan śpiew i szczebiotanie najróżnorodniejszego ptactwa. Wszystkim jednak przewodniczył głos gadającego ptaka, do którego zbliżył się sułtan. Na jego widok ptak przerwał rozpoczętą piosenkę i zanucił nową, w której zaznaczył, że króla wśród bezsennej nocy dręczyły bóle rozpaczy, o czem nikt na świecie nie wiedział. Wkrótce jeszcze większe cierpienia nawiedzić mają króla, lecz król nie powinien upaść na duchu, gdyż i jemu zabłyśnie lepsza przyszłość.
Sułtan zdziwiony ręką potarł czoło.
— Cóż to takiego? Kto mógł przeniknąć nawskroś moje serce? Komu są sny moje wiadome?
Posłucham cię jednak głosie wieszczy i spróbuję mieć nadzieję i wierzyć w lepszą przyszłość, ale ją spełnij.
I z temi słowy wszedł do domu, gdzie w altanie był już nakryty stół dla Sułtana, Paryzady, Hamana i Perwisa. W ślicznych donicach i wazonach woniejące i najrzadsze kwitły krzewy, a gadający ptak z rozkazu Paryzady postawiony został na drugim stole, by jak zwykle z rąk swojej pani dostać pożywienie.
Sułtan siadł z dwoma młodzieńcami i ich siostrą do stołu; ogórki podano nasamprzód. Sułtan wziął ogórek i chciał go pokrajać na mizerję, lecz jakże się zdziwił, gdy po rozkrajaniu posypały się perły.
— Cóż to ma znaczyć? — rzekł sułtan — ogórki napełnione perłami? O ile wiem, perły z trudnością strawić się dały przy moim słabym żołądku.
Rodzeństwo nie umiało na razie wytłómaczyć królowi tej zagadki, lecz ptak je wyręczył i odrzekł:
— Łzy niewinne wylane zamieniają się w perły. To są łzy twojej małżonki ukaranej niewinnie. Zazdrosne jej siostry wrzuciły twe dziatki do wody, lecz wierny sługa wyratował je i wychował. Wszystkie jeszcze są przy życiu:
— Co ty mówisz? Więc moje dzieci żyją? — zawołał sułtan. — Powiedz mi, błagam się, gdzie się znajdują?
— Czy ci własne serce tego nie powiada? — zapytał ptak.
Sułtan tknięty przeczuciem objął wzrokiem siedzące w niemem zdumieniu rodzeństwo. Otworzył ramiona, wołając:
— O tak? serce moje mi mówi, że to wy jesteście mojemi dziećmi.
I w objęciach uszczęśliwionego ojca spoczęły odnalezione jego dzieci, które sułtan następnie swemu orszakowi przedstawił. Gdy sułtan z pierwszego wrażenia ochłonął, najpierwszą jego czynnością było uwolnienie ciągle jeszcze zamkniętej żony, zamiast której siostry zamurowane zostały.
Po kilku więc dniach nastąpił uroczysty wjazd żony wraz z mężem do miasta i na zamek, a lud witał ją wśród radosnych okrzyków.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bracia Grimm.