<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Wiosna! wiosna! Patrz, Żmijka, jakie inne słońce, patrz jak drzewa osnuły się zieloną mgłą, patrz jak trawka tryska z ziemi pachnącej. O, o... motyl! cytrynek, jaki śliczny! Prast! do nogi! Wara ci od motyla, co to znowu? Eh! zresztą możesz gonić dla uciechy, nie zgonisz nieboraku! On ma skrzydła, a ty tylko łapska! Dzwonek! oszalałeś, nie drzyj mi młodej trawy i zawilców pazurami. Widzisz go! Miałeś całą zimę na to, jeszcze mu się teraz zachciewa! Wiosna! Czy ty to rozumiesz, piesku? Wiosna, i taka bardzo wczesna! Ach wiosna i kwiaty! Patrz, jak tu niebiesko od przylaszczek, a tam biały kobierzec zawilców! Czekaj! trzeba narwać kwiatów.
Dada Turowa zdjęła strzelbę z pleców, odpięła patrontasz i zrzuciwszy z głowy czapkę urzędową, wskoczyła w kwiaty. Nogi jej w wysokich butach tonęły w gęstym kożuchu przylaszczek, które zwartą masą niebieskich i szafirowych gwiazdek utworzyły dokoła niej jakby falę błękitną. Rwała kwiaty całemi garściami. Pęki ich pachnące wiosną i świeżością przytulała do twarzy, całowała je, chłodząc niemi rozpaloną od wewnętrznej radości twarz, usta różowe i czoło białe jak marmur. Radowała się kwiatami, rzucała je na psy, które szalały dokoła niej, wpatrzone w nią, rozszczekane, wesoło jazgocące z wielkiej uciechy. Dada rozdokazywała się jak dziecko. Całe snopy kwiatów rzucała sobie na głowę, rozdętemi nozdrzami piła woń lasu. Psy jakby ją rozumiały, towarzyszyły jej wiernie w skokach i w bieganiu. Chwytały w pyski ten wiosenny pierwszy okwiat leśny i oddając poślinione kłaki kwiecia w jej ręce, wspinały się łapami na jej piersi, lizały ją po rękach. Podsunął się do niej stary Merdas. Głowę miał zwieszoną, wachlował smętnie ogonem puszystym, a gdy go który z młodych psów zaczepił, pokazywał zęby, jakby w zgryźliwym uśmiechu. Dada ujrzawszy go, spoważniała. Pochyliła się, ujęła łeb psa w obie dłonie i patrząc mu serdecznie w łzawe oczy, mówiła cichym głosem:
— Biedny, biedny, Merdas! Niema pana, co? niema pana starego? Pies niema z kim chodzić! za mną nie nadąży, za stare łapiny, co? za stare! I biegać nie potrafi już i skakać i kwiatami się cieszyć jak te oto bziki! Bieda, oj bieda psu, prawda? I tęskno i głupio jakoś! Pan był dobry jak ojciec, prawda? hołubił, kochał psa? Ale już pana niema, daleko stąd leży w tej wiosennej ziemi i tylko mu kwiaty nosimy i trawka rośnie na mogile. Oj bieda, bieda.
Dada całowała psa w czoło wyłysiałe ze starości i szeptała dalej, czując sama łzy pod powiekami.
— Prędko, za kilka dni już i ja stąd odejdę. Psy dostaną nowego pana. Tak! psy będą za mną tęskniły i ja będę tęskniła bardzo, bardzo. I za starym panem nie tylko Merdas tęskni, ale i ja tęsknię. Dobry był, kochany jak ojciec, poczciwy. Merdas stracił swego pana, a ja swego ojca, dawno, dawno, i jak?
Wtem podskoczyła ku niej Żmijka i nuż ją drapać po kurcie skórzanej, skowycząc i narzekając raźnie, jakby ją chciała odciągnąć od smutków i złych myśli. Dada podniosła głowę, klasnęła w dłonie i biegła przez dywany przylaszczek, goniąc się z psami i chwytając w przelocie gałęzie leszczyny, okryte złotawo-płowym osypem pierwszych basiek wiosennych, długich jak liszki i mszysztych.
Nagle Dada uniosła ramiona wgórę i patrząc na błękit nieba, zawołała radośnie:
— Gęsi, gęsi lecą! O, jaki klucz bogaty, jaki sznurowy. Na błota za Mchową Górę lecą. Hej Żmijka! hej Prast, na słonki, dziś wieczorem pójść! Ciąg okrutny! Na przechaliny pójdziemy, na polany, to będzie uciecha! Pamiętasz, Merdas. jak to pan mawiał:

Słonki lecącej chrzypienie
Wiosny szczere spojrzenie.

Albo tak:

Gdy jarząbek burczy na zacisznym lesie
To już i wiosenka pierwsze kwiaty niesie.

— Wszystko już wraca do puszczy na lato, a ja teraz odlecę w świat!
Dada zamyśliła się. Od śmierci starego Tura czuła w duszy stały i dziwny niepokój. Otworzyło się przed nią swobodne, nowe życie. Ale co z niem zrobi? Jak je zapełni? Będzie pracowała, lecz jaką sobie pracę obierze. W mieście? w szpitalu? Dada wstrząsnęła się. Nie, nie! Nie chce już być sanitarjuszką, toby jej przypominało tak straszne lata, chwile. Nie, za nic! za nic! Postanowiła zaraz po pierwszym kwietnia pojechać do Warszawy i szukać posady. Po ojcu Turze zostało trochę pieniędzy, które dawno oddał jej i dla niej przeznaczył. Przeczuwając śmierć swoją polecił jej sprzedać całe urządzenie gajówki i zdobyte za to pieniądze zabrać dla siebie i Wacława, gdy powróci. Dada uczyniła wedle jego woli, część rzeczy rozsprzedała z pomocą starej babki, odwiecznej służącej Tura, resztę zakupił nowy gajowy, który za tydzień miał objąć posadę. Starą babkę wynagrodziła o wiele suciej niż jej się należało i niż stary Tur dla niej przeznaczył. Sama czekała z upragnieniem daty wyjazdu, lękając się jej zarazem. Projekty spychały się w jej głowie, tak były różnorodne i takie ich mnóstwo. Ostatecznie postanowiła zostać nauczycielką. Posada biurowa przerażała ją. Dada czuła w sobie tyle życia i energji, że przy pracy zamkniętej w czterech ścianach biura nie mogła siebie wyobrazić. Jednakże uczucie swobody dodawało jej otuchy i było iskrą, budzącą w niej zapał do czynu, bodaj najtrudniejszego, aby móc spożytkować siły i werwę życiową. Straszliwa, męcząca nuda całej zimy zgnębiła ją tak bardzo, że teraz nie zdołała powstrzymać się od zbytniej wesołości. Po śmierci teścia, z którym przez dwa lata bytowania na Sarnach zżyła się i nawet pokochała starego, wesołość jej obecna raziła ją samą. Lecz energja jej, zdrowie, krew młoda i bujna, a przytem zawrotna ciekawość świata porywały ją w dal nieznaną i wymarzoną gdzie czekała na nią miłość Jerzego. Co teraz nastąpi? Czy ta miłość jego, już wyraźna i jej uczucia dadzą jej poznać szczęście prawdziwe i czy to możliwe, żeby ona była szczęśliwą? Nie chciała się nad tem zastanawiać. Upajała ją wiosna. Dada chwilami doznawała uczucia żalu przed pożegnaniem ukochanego boru, który wchłonął tyle jej myśli i tęsknot, gdzie spędzała najlepsze chwile obecnej swej egzystencji. Las był taki piękny w tej mgle seledynowej, taki bogaty w biel i błękit kobierców wiosennych! Jakże tu teraz wyjechać do miasta na bruk i w mury, kiedy tu tak cudownie, tak gwarno w społeczeństwie ptasiem i zwierzęcem? Dadą rozumiała, że to już były tylko sentymenty. Czekało na nią życie i praca. Pracy się już nie bała, była do niej przyzwyczajona, tylko przyszłość stała przed nią mglista i niepokoiła ją mocą nieznanej tajemnicy.
Wiatr wiosenny wpadł między konary i czuby drzew. Las rozgadał się. Zahuczały wirchy sosen chrzęstliwym szelestem. Nagie gałęzie drzew liściastych, zaledwo omglone pierwszą krasą wiosny, niosły w przestwór rozgwar potężnej, harmonijnej pieśni wyzwolenia. Tryumf był w tym szumie i jękliwe żałosne wołania. Chwilami bór zanosił się jakby spazmem szlochu i znowu cicha melancholja regularnego poszumu, tłuczenia się o siebie igłami i gałęźmi o wątłem jeszcze niemowlęcem pąkowiu. Z głębin leśnych, z głuchych ostępów, podszytych suchemi paprociami wiało surową wilgocią i chłodem. Stamtąd szły szumy ponure, jakby tam jeszcze przyczajona zima, konając, wysyłała na rzadszy las groźne swe zawodzenia i jęki. Ciemne odchłanie odpychały Dadę, przypominały jej zimę i nie wiedzieć przez jaką analogję uczuć i splot wrażeń nasunęły myśl o Wacku, myśl, która budziła w niej wstrząs bolesny. Ten nieszczęśnik, leżący tam gdzieś daleko, daleko w samotnej mogile, był dla niej zawsze wyrzutem z powodu, że stał się jej wybawicielem z męki pożycia z nim.
Dada nie lubiła czarnych przepaścistych kniei, wolała las, tchnący wiosną, ozłocony słońcem, podścielony bielą zawilców. Wolała, podniósłszy głowę patrzeć na napowietrzny taniec gałęzi, które wpadały z łoskotem w ramiona sosen i odrywając się od nich rozchwiane niosły swoje hejnały w górę ku płynącym hyżo obłokom. I znowu miłosne splatanie się konarów, i znowu szaławilska zabawa czubów, chrobot, weselne pohukiwanie lasu i trzepotanie się gałęzi. Wrzawa radosna! Tu i owdzie słychać wabienie się ptactwa leśnego, łopot skrzydeł, ćwierkanie i kwilenie, zanoszenie się w miłosnej ekstazie synogarlic i dzikich gołębi. Wysoko, hen, nad rozburzoną falą koron drzewnych widać czarne krzyżyki klucznego ptactwa, po długiej zimie wraca do rodzinnych pieleszy ochoczo, barwnie, czujnie, a gwarnie, żądne nowego życia, miłości i gniazda. Wszędzie w naturze gody wiosenne! I w duszy Dady rozbrzmiewa pieśń nowa i pomimo protestu wyrywa się niepomna przeżytych klęsk, nieposłuszna żadnym nakazom serca i woli, bo zrodzona w głębokich pokładach młodej duszy i płomiennych porywów młodości.
Ale Dada przezwycięża się w sobie. Musi wszakże obejść cały swój rewir, więc i Wielki Las. Rzuca przeto tęskne spojrzenie na kwieciste podścieliny wesołych połaci lasu i wchodzi w ciemne tunele poważnych, a mrocznych ostępów. Po mchach głębokich, w których nogi jej toną, jak w kożuchu, sunie cicho, czujnie, pochylając głowę przed nawisłemi brodami jodeł i olbrzymich świerków. Pomyka zwinnie, przeskakując zwalone pnie, przeciska się poprzez gąszcze i zatory leśnej drobnicy, tulącej się do drzew-kolosów. Weszła wreszcie na wąską mszystą drożynę, wydeptaną jej stopami i szła wytrwale, zatopiona w puszczy drzew jak mały żuczek ruchomy, a żwawy, rozglądając się, czy niema szkody i nasłuchując. Wchłaniała specyficzny zapach boru: ekstrakt zmieszanej woni zeszłorocznych grzybów, zakisły w mchach z mocnym aromatem żywicy i pleśnią nadgniłej trawy. W miejscach najzaciszniejszych uderzała w rozdęte chrapki Dady stęchłizna starych oparzelisk, lub zaleciał ją swąd zwierzęcy z porzuconych barłogów. Wtedy psy, idące tuż przy jej nodze, okazywały niepokój, lecz jedno słówko Dady umiejscowiało tresowanych faworytów i znowu szły cicho, posłuszne, węsząc tylko i łopocąc zaślinionemi waflami nozdrzy.
— Tu gdzieś blisko leżą samury w barłogach, czuj duch! Niema nas! — szepnęła Dada do nastroszonych psów, drżących od ochoty zapuszczenia się w te tajnie ponętnej kniei. W niektórych zagłuszach było prawie mroczno. W korytarzach natłoczonych ścianami drzewnych potęg panowała cisza przygniatająca. W górze zbite korony sosen, jodeł, świerków tworzyły sklepione tunele o zwisających sufitach jak wielkie, ciemne, poszarpane sztandary. Chłodno tu było i groźnie. Wtem załomotało coś, trzask gałęzi i jakieś poruszenie powietrza rozrywające ciszę. Psy skoczyły jak sparzone jednym susem na mchy.
— Zagraj! Żmijka! Dzwonek, Szastl do nogi! — zawołała Dada zdławionym głosem. — Nie rusz! Waruj! Cicho jak makiem siał! Przy nodze! O tak! A, nicponie! Nie widzicie, że to biedne wychudzone przez zimę warchlaki „takroczne“ jak mawiał ojciec Tur. Ani mi się waż jeden z drugim! Iść cicho i ani mru mru. Uszy wam się trzęsą do uciechy, a w ślepiach ognie? O, wierzę, pohuiaćby dobrze ochota i apetycik jest, ale waaraa! — Nie wolno płoszyć zwierzyny! Czy pieski tego nie rozumieją, że nie zawsze radaby dusza do raju? O, niemądre psy! Tyle nauk zjadły i takie durne! No, wracamy do domu. Dalej! raźno w drogę!
Dada przyspieszyła kroku, a psy znerwowane, ale uśmierzone sunęły za nią cicho z wywieszonemi językami. Były zziajane poprzedniemi harcami, a teraz męką trzymania się na wodzy, których to pęt zerwać nie mogły, ale, ach, jakie czuły do tego pragnienie! Wkrótce Dada dosięgła znowu weselszych ostępów boru, ożywiła się i idąc prędko rwała gęste, choć wątłe kwieciny wiosenne. Sforce swojej udzieliła także nieco większej swobody. W pełnym swym rynsztunku myśliwskim Dada wyglądała zuchowato i niesłychanie młodzieńczo. Przy kurcie skórzanej, rozchylonej na piersiach, błękitniał pęk przylaszczek, drugi zatknęła za pas patrontasza, a ogromną ich więź trzymała w ręku. Z poza ramion sterczała lufa strzelby. Idąc i nawet rwąc kwiaty, Dada nie pominęła żadnego szczegółu w lesie. Wprawnem okiem widziała wszystko, czujna i pilna. W pewnem miejscu wśród gąszczy zaczęła oglądać uważnie jakąś drzewinę, na której widniał kawałek odartej kory. Po krótkiem badaniu uśmiechnęła się:
— Sarniuk czemchał się tu różkami, już go swędzą. Wiosna, hej! Żeby to znaleść rogi jelenie, wzięłabym na pamiątkę sobie. Jakie to były cudne te misy rogów łosia, które w zimie zawiozłam na nadleśnictwo.
Poszła dalej i znowu stanęła.
— Co to za ślady? Cichooo psy! Aha, to odyniec walił tędy. Wycinek! Jak to się pcha, gdzie największe gęstwiny. Gdzieś jest niedaleko, bo psy jak podminowane. Waaruj! Ani kroku!
Dada odpięła nagle od pasa smyczę i całą sforkę przywiązawszy za obroże, prowadziła przy sobie.
— Nie można was już, pieski zabierać do lasu, za dużo rozkosznych pokus! No, ale ze mną już niedługo, więc jeszcze pochodzimy razem. Ja was przypilnuję, ale jakby zobaczył leśniczy, miałabym awanturę za moją miłość dla was. Poczciwe! Jak to idą posłusznie, a w oczy patrzą! Zaraz psy się najedzą i będą spały. A po zachodzie na słonki! Kropnę ze dwie!
Fala nowego przypływu wspomnień omroczyła jasną twarz Dady.
— W Dawidówce co to się działo na wiosnę! Zych przyjeżdżał zawsze z uniwersytetu na ciągi słonek. Cóż to była za radość! A przedtem liczne zjazdy na toki głuszców. Nocne wyprawy do kniei, budki myśliwskie, skakanie pod takt „pieśni“ głuszca, z ojcem, z Zychem.
Dada zakrztusiła się jakoś szczególnie. Rzuciła głową w tył, czapkę zsunęła z czoła i spojrzała w niebo.
— Ha! było kiedyś wszystko! Było, ale to już nie wróci.
Przytuliła do twarzy przylaszczki, ukryła w nich ciche łzy, które z błękitu jej oczów spadły w błękit wiosennych kwiatów. W tem psy znowu zajazgotały, szarpnąwszy smycze. Ogromny zając wyrwał się opodal z za krzaka i gnał stuliwszy uszy, że jeno migały siwe skoki.
— Ma tu gdzieś legowisko. Starka! Marczaki już są dawno. Hej, co ich teraz na polach! Cicho, bęcwały obrzydłe! wiecie, że was nie puszczę, poco daremnie mi tu jazgotać?
W przylaskach na skrajach łąk śmignęło przed Dadą stadko saren. Pomknęły polotne na stalowych nogach, jeno suche łebki na wyciągniętych szyjach mignęły w gąszczu i błysnęły białe talerze. Ale sfora trzymana mocno nie próbowała się nawet wyrywać, jeno stęknęły pieski obrazą i zgrozą na niepojęte porządki ludzkie, które krzywdzą rodzaj psi, wystawiając je na zbyt trudne do zniesienia pokusy. Zagraj i Żmijka najzajadliwsze kłusowniki spojrzały na Dadę z wyrzutem i żalem. Ugłaskała je nadzieją bliskiego obiadu. Zbliżało się południe, gdy młoda kobieta stanęła na polanie, gdzie była gajówka. Pospuszczane ze smyczy psy skoczyły na podwórze, ujadając wesoło i jęły się gzić z łańcuchowemi brytanami. Do Dady przymaszerował poważnie chowany żóraw, zakwilił i jął ocierać dziób o jej krótką spódniczkę. Pogłaskała jedwabną szyję ptaka.
— Żórcio tęskni? O, o, biedaku, pewno, że ci tu nie bardzo, kiedy tam pod chmurami twoi wracają już i kruczą. Chciałoby się ptakowi do nich, co? A dlaczego był słaby, dlaczego rzucili go swoi przed wędrówką w świat? Biedny. Żórcio! żal po niewczasie! Trzeba być silnym, aby żyć tak, jak oni tam! Gdy lecą, to się żaden z klucza nie wysunie. Dlatego mają moc. A Żóruś sobie leniuszek, słabiutki. No, bez melancholji, wyciągnij Żórusiu szyję do mnie po królewsku i maszerujmy do domu na obiad. Ot, tak za mną, ot tak.
Dada rozesmiana patrzyła na komiczne ruchy ptaka, który wyciągnął długie nogi i szyję w marszu pośpiesznym i kwilił przytem cichą skargę na swoje niedołęstwo.
Wtem Dada usłyszała pisk i skomlenie radosne psów. Podniosła oczy i zatrzymała się jak wryta z głuchym okrzykiem. Zbliżał się do niej Jerzy Strzełecki. Psy obskakiwały go, naszczekując z uciechą, a on głaskał je i patrzał na Dadę. Był z głową odkrytą. Podbiegła i wyciągnęła do niego obie ręce. Powitali się krótko z uczuciem. Podnosząc głowę od jej rąk Jerzy, rzekł:
— Jesteśmy na tem miejscu, gdzie w jesieni pani mnie znalazła i zabrała. Dziś ja panią tu spotykam, by zabrać.
— Mnie?
— Tak. Jutro rano wyjeżdżamy.
— Ależ ja muszę tu dobyć do...
— Żadnego muszę, pani Dado! Czy mogę tak nazywać jak pisywałem?
— Ależ tak, tak. Tylko przecie pan wie, że ja...
— Mam formalne zwolnienie dla pani, otrzymane z biura leśnictwa.
— Od pierwszego?
— Nie, od tej chwili. Wszak pani tylko zastępowała teścia.
— Nadleśnictwo zawiadomione? — spytała drżąc na całem ciele.
— Naturalnie, stamtąd jadę. Wszystko w porządku. Nadleśniczy nie ma dla pani dostatecznych słów uznania. Dziś przyjeżdża na Sarny, bo chce, abyśmy zapolowali na słonki, a w nocy jedziemy na głuszce. Jutro pani zda remanent i wyjeżdżamy.
— Dokąd?
— Do Uchań. Oto list pani Teresy.
Dada przeczytała list chciwie. Rumieńce okryły jej policzki, z oczów trysnęły łzy.
— Jacy wy wszyscy jesteście dobrzy, jacy kochani!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jerzy Strzełecki siedząc na wielkim pniu obok Dady, naprzeciw domku gajówki, słuchał jej opowiadania.
— Stało się to przez złość ludzką. Przeczuwałam, że musi nastąpić ta chwila i pomału przygotowywałam ojca do ciosu. Daleki był jednak do uwierzenia w prawdę. Przed dwoma tygodniami byłam, jak codzień na obchodzie leśnym, zaszłam do leśniczówki, meldując o ścięciu dwóch dębczaków na granicy naszego rewiru i wskazałam, dokąd ślad prowadzi. Leśniczy z gajowymi, między którymi był Zięba, pojechali na miejsce kradzieży. Musiałam wskazać im to miejsce, jechałam z nimi. Potem oni podążyli za śladem, ja zaś wracałam do domu. Były pierwsze roztopy, drogę miałam ciężką. Na roistach pod Mchową Górą, skacząc po kępach, zapadłam się w bagienku. Zmęczyłam się bardzo. Szłam wolno, odpoczywając po drodze. Na łączce, blisko już gajówki rwałam sobie pierwsze kaczeńce i ot z wielkiej radości, że to już wiosna, śpiewałam sobie coś głośno. Nagle usłyszawszy szelest, obejrzałam się. W odległości kilku kroków przedemną stał Zięba. Ukośną drogą zdążył mnie zaskoczyć. Był straszny i powiedział rzecz straszną i już nie wiem dokładnie jak to się stało, ale zerwałam strzelbę w mgnieniu oka, jak na widok wilka. On patrzał na mnie jak zwierz, podbiegł, wyrwał mi strzelbę z rąk, odrzucił i chwycił mnie wpół. Uderzyłam go w twarz, zaczęłam szamotać się gwałtownie. On coś bełkotał. Okropny był! Jak to trwało długo, nie wiem, dość, że wyśliznęłam się z tych plugawych uścisków, dopadłam do strzelby i wymierzyłam lufę na niego, odwiódłszy kurek błyskawicznie. Zaskrzeczał śmiechem i szedł do mnie ponury, patrząc z podełba i sycząc przez zęby bezczelne słowa. Ja cofałam się z bronią wymierzoną na niego. Na szczęście byłam na brzegu brzeźniaka, tam równo i sucho. Cofałam się dość prędko z palcem na cynglu. Widział to doskonale. Zawołałam do niego, że gdy się zbliży, wystrzelę bez wahania. Gdy się nieco oddaliłam, on szedł wolno, patrząc wciąż na mnie, wtedy trzymając jedną ręką strzelbę, wymierzoną do niego, drugą podniosłam trąbkę do ust. Zatrąbiłam krótki, gwałtowny alarm. Szłam dalej. W parę minut powstał harmider, wrzawa i szczek naszych psów, wypadły z lasu jak szalone. Wystarczył im mój widok, zresztą nie cierpiały Zięby. Rzuciły się na niego z zajadłością jak wściekłe. Strzelił do nich raz, drugi, trzeci, na szczęście nie trafił, bo już sam robił odwrót w poszarpanej odzieży i pokaleczony. Odwołałam psy, bojąc się o nie i jednym pędem znalazłam się ot tam, na brzegu naszej polany, gdzie spotkałam ojca biedaka. Chorym będąc, wlókł się pomału na moje spotkanie. Mówił, że karmił właśnie psy na podwórku, gdy usłyszał alarm. Puścił psy i poszczuł. Podobno i tego nie było potrzeba, bo sfora cała jak opętana pognała na głos trąbki, na ratunek. Opowiedziałam ojcu napaść. Wzburzył się i przejął tym niesłychanie, musiałam go uspokajać. Zaraz też parobczak pobiegł z listem do leśniczówki, ale zanim leśniczy nadjechał, stało się to nieszczęście. Zięba powrócił. Nie wiem, w jakich zamiarach, czyżby tylko w tym zbrodniczym? Wyszłam właśnie przed wieczorem z psami na porębę, tam oto zaraz za tym pagórkiem, żeby sprawdzić ilość pozostałego po zimowej zwózce drzewa. Patrzę, drepce prędko z górki do mnie babulka i przerażona macha na mnie ręką. Dopadłam. Co się stało? A ona tylko bez tchu woła:
— Ojciec! Zięba! Zięba! Biegłam jak na skrzydłach. Ojciec stał w drzwiach domu, oczy miał błędne, straszne. Trzymał duży, okuty kij, którym machał w powietrzu. Memlał coś charczącym głosem, że nie mogłam zrozumieć. Zięby już nie było. Ojciec nareszcie krzyknął jakimś rykiem:
— Nie żyje Wacek! Nie żyje! On mówił, Zięba. Nie żyje!
Chwycił się za piersi, jęknął, zachwiał się. Podtrzymałam go, ale leciał mi przez ręce. Coś mówił, patrzał na mnie. Och, te oczy, te oczy! Raz jeszcze szept świszczący, potworny w bólu, który widocznie darł mu serce i rozszarpywał je.
— Nie żyje! dawno, dawno, Wacek...
Coś krzyknął, czego ani ja, ani babulka nie zrozumiałyśmy i zwisł nam w ramionach. Dowlokłyśmy go do izby, stęknął: Jezus... i wszystko się skończyło. — Tak jak przepowiadał, tak się stało. Nie przeżył ciosu swego. Jedynym świadkiem rzuconej mu w oczy prawdy, była babulka. Opowiedziała mnie i leśniczemu tę bezczelną napaść Zięby i te jego zabójcze słowa. Mam sobie za wyrzut gorzki, żem nie potrafiła usposobić ojca tak, by ta wieść nie była obuchem. Chociaż nieraz dziwiłam się, że mógł wierzyć w powrót Wacława. Ostrożnie, ale stale zmierzałam do tego, by zbudzić w nim zwątpienie. Wierzył święcie w powrót, a jednak Zięba wiarę tę zabił w nim odrazu i śmiertelnie. Ten Zięba był męczarnią całej zimy dla mnie i ojca. Mnie prześladował inaczej, ojca zaś ciągle truł tem, co starego najbardziej bolało.
— Może wiedział o zgonie Wacława? — spytał Jerzy.
— Nie wiem! ja z nim o tem nigdy nie rozmawiałam, o przykrościach zaś, doznawanych od tego okropnego człowieka, nie mówiłam nikomu. Wiem, że w nadleśnictwie miałabym pomoc i że Zięba straciłby posadę. Nie chciałam być przyczyną tego.
— Co sie z nim stało?
— Z Ziębą? Usunięto go zupełnie z tutejszych lasów. Nie wiem, gdzie jest. Zapewniono mnie, że Zięby mogę się nie obawiać. Jednakże od tej pory chodzę po lesie z psami, poprostu nerwowo nie mogę się bez nich ruszyć. Dalsze rewiry przejął na siebie leśniczy do pierwszego kwietnia, ale ponieważ pensję do tego czasu ojciec wybrał, zatem postanowiłam i obiecałam dotrwać na stanowisku.
— Trwała tu droga pani aż za długo i tak dzielnie, tak pracowicie. Nadleśniczy mówił mi o pani ze wzruszeniem, ma dla pani szacunek i podziw.
Dada pokraśniała z radości.
— On był dla mnie jak ojciec i oni wszyscy leśniczowie i moi koledzy gajowi — uśmiechnęła się — dawali mi dużo dowodów serdecznej życzliwości, poparcia, służyli radą, bardzo często pomocą. Zacni i kochani ludzie, nie zapomnę o nich nigdy.
Jerzy ujął rękę Dady i podniósł ją do ust. Ucałował gorąco.
— Jestem jednakże szczęśliwy, że mogę panią wyrwać stąd, że mogę panią zabrać do innego życia.
Dada patrzyła w jego oczy chmurką błękitną. Na czole białem zarysowała się pionowa zmarszczka myśli.
— Ale jakie ono będzie to moje życie? Boję się patrzeć w przyszłość. Dawniej miałam tyle cudnych marzeń, snów, nic się nie ziściło, nic! wszystko na opak.
— Pani Dado, nie wolno tak mówić, mając w sobie tyle młodości, piękna, uroku. Niech mi pani nie wyrywa ręki! Chcę ją mieć i mieć panią nareszcie, przy sobie i...
Młoda kobieta zerwała się z miejsca. Zatrzepotała jakoś dziwnie jedną dłonią około swej twarzy, druga ręka była uwięziona w silnym uścisku Jerzego.
— Nie, nie! nic nie mówmy o przyszłości, ona mię niepokoi!
Jerzy wstał.
— Pani Dado!
Ale ona cała w ogniach, zapytała nagle zupełnie innym głosem:
— Czy nadleśniczy wie, że Wacław nie żyje?
Strzelecki zsunął brwi, cień padł mu na twarz.
— Wie odemnie.
— Czy poznał pana?
Tak, przypomniałem mu się, poznał z trudem rannego pacjenta pani. Był bardzo uprzejmy. Ale odczułem, że stanowisko moje wobec pani trochę go zastanawia. On uważał się tu poniekąd za opiekuna pani. Mówił mi, że domyślał się, iż Wacław zginął i los pani obchodził go żywo.
— Tak, zacny człowiek, był dla mnie bardzo dobry — szepnęła Dada. — Ale ten stary purytanin — zawahała się.
Jerzy zrozumiał.
— Właśnie nastąpiła taka jedna chwila, że uważałem za stosowne pokazać mu list pani Teresy Pobożyny, zapraszający panią do Uchań. To zrobiło doskonałe wrażenie.
W oczach Dady błysnęła radość, rozpromieniła się cała jak zorza.
— Dziękuję panu. Pan jest najzacniejszy z ludzi i kochany.
Nagłym ruchem objęła rękoma Jerzego za szyję i gorące usta przycisnęła do jego twarzy.
— Odnalazłam w panu jakby mego brata Zycha. —
Pod żarem jej ust, Jerzy zapłonął, chciał ją zamknąć w ramionach, nagle zadrżał, ostygł.
— Brata?? Pani Dado!
W jego głosie było tyle wyrazu, że młoda kobieta zmieszała się. Odsunęła się i spłoszonym wzrokiem, patrząc w jego wymowne, chmurne źrenice, odrzekła prędko, przycisnąwszy palce do skroni:
— Tymczasem tak! tymczasem! Bo widzi pan! Nie tu! gdzie byłam z tym, z tym nieszczęsnym! Och, nie tu! Ja sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Taki strach! i szczęście i męka. Ale ja, ja, pana, serdecznie kocham, tylko...
Wtem psy zerwały się z hałasem. Dada krzyknęła w podnieceniu:
— Pan nadleśniczy jedzie!
Pędem pobiegła naprzód w stronę domu. Jerzy szedł za nią i patrzał na nią przez jakieś purpurowe łuny, które nagle rozpaliły się w jego źrenicach.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.