<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Edward Zebrzydowski prosto z pensjonatu wpadł do mieszkania Krongoldów. Lokaj, widząc jego wzburzenie cofnął się zdziwiony. War rzucił przez zęby:
— Czy pan w domu?
— Jaśnie pan baron jest w banku.
— A panna Róża?
— Jaśnie wielmożna panna baronówna pojechała do magazynów.
Mina lokaja, pełna godności, zirytowała Zebrzydowskiego. Zatrzymał na końcu ust złośliwe słowa: „pojechała po pierścionek“. Nie wypowiedział ich, wzruszył tylko ramionami i rzekł sucho:
— Poczekam na powrót baronówny.
Lokaj skłonił się i otworzył drzwi salonu.
— Jaśnie Wielmożna baronówna rozkazała zatrzymać jaśnie pana na obiad, o ile jaśnie pan przyjdzie przed powrotem jaśnie wielmożnej.
Edward obrzucił go wzrokiem wyniosłym.
— Jaśniujesz baronównie tak, jakby ci za to dopłacała podwójnie.
Zebrzydowski wszedł do wspaniałego salonu, skąd widać było amfiladę salonów, gabinetów i strojny buduar złocący się z daleka, istotnie jak ananasowy owoc, soczysty w lite materje, połyskujący atłasami. Edward stanął na progu tej złotej groty, wciągnął w nozdrza zapach perfum, dobrze mu znanych i cofnął się niechętnie.
— Tu zapadł wyrok na mnie — zgrzytnął ze złością.
Oglądał obrazy, rzeźby, bezmyślnie, czuł w głowie jakiś tłok, który mu dokuczał nieznośnie, jakby w skroniach tkwiły mu dwa ćwieki, nie mógł ich wyrwać, bo nie miał sił. Błądził po salonie wielkim i przeładowanym bogatemi meblami, że aż przygniatał mnóstwem ornamentacji, rzeźb, bronzów, kryształami żyrandoli i innych drobiazgów.
— Barok! Oni tu są wszyscy w stylu barokowym. Co ja tu robię? Czy to moje ramy? Co ja im powiem? Po co mnie tu djabli przynieśli? Czy po rodowy klejnot Krongoldów, który w postaci pierścionka kupuje się właśnie w tej chwili u Mankielewicza? I to ja tu czekam na jaśnie wielmożną baronównę, ja, Zebrzydowski?
Uczuł ściśnienie gardła dziwnie przykre. Zdławił go nagły przypływ upokorzenia, krew zalała mu policzki.
Wtem ujrzał tuż przed sobą wielki wazon z rozkwitłą tuberozą, poznał go: przed paru dniami przysłał go pannie Róży. Wtulił płonącą twarz w białe kielichy kwiatów. Subtelny zapach owionął go i przypomniał Teresę Pobożynę. To ona! biały wonny kwiat! Jakże on ją pożegnał? Wypadł jak warjat! Ach ten Strzełecki z tą wieścią nagłą o jego zaręczynach. Skąd, co? przecie się nie oświadczył jeszcze nawet. To sprawa Krongoldów, prowokacja! A on teraz czeka na co? Żeby przedwczesną pogłoskę potwierdzić i uprawomocnić?
Zanurzył znowu czoło rozpalone w kwiecistych gronach tuberozy.
Nie oświadczył się formalnie, to prawda, ale tak zabrnął, że nie miał innego wyjścia. Panna Róża zwracała się do niego często z pieszczotliwą nazwą Wah, bo tak wymawiała zawsze literę r, co czarowało papę Krongolda. — „Ach ta Rózia, ona stworzona na arystokratkę!“ — mówił papa z promiennym uśmiechem.
Zebrzydowski przypomniał sobie błyski oczów Róży, gdy na niego patrzyła, drżenie jej ust szkarłatnych i czuł, że to wspomnienie przenika go dreszczem zmysłowym.
— To jest jednak ponętna panna — myślał. — Et, gwizdnąć na wszystkie względy i dać się porwać tej złotej i purpurowei fali! Cóż za rozkosze z taką kobietą. Róża Saronu! Córa Izraela! No, więc wielkie rzeczy!
Zebrzydowski utkwił wzrok w dużym portrecie panny Róży. Drgnął. Podobizna ta robiła na nim zawsze ogromne wrażenie. Wśród mnóstwa rozsypanych róż ponsowych i ciemno-żółtych, półklęczała śliczna sylwetka kobieca w purpurowych przezroczych gazach, które niby mgłą ognistą owiewały plecy smukłe, biust i ramiona, reszta postaci tonęła w różach. Włosy czarne, rozdzielone nad czołem, spięte były z tyłu głowy złotym grzebieniem i luźno opadały na kark w swobodnych puklach. Pochylona nad pękiem róż, które trzymała w ręku, zwracała się twarzą do widza, ukazując prześliczne zarysy półprofilu. Usta rozkosznie roześmiane i oczy marzące, słodkie, w których migotały iskry wesela, lecz jakby za chmurką tęsknoty. Te oczy właśnie, ocienione rzęsą czarną, artysta rozjaśnił, nie wyglądały na czarne, jakie miała panna Róża, był w nich jakby błękit pogodny jakby toń szafiru morza, były przeto słodsze w wyrazie, łagodniejsze i bardziej urocze. Te oczy, ich wyraz i te usta ślicznie złożone, pełne powabu kobiecego, zmysłowości i zarazem niewinne, czarowały zawsze Wara przypomnieniem. Majaczyło mu się coś cudownego, jakiś sen-bajka! Ten portret to nie była podobizna panny Róży, to była wizja jakiejś fantazji prześnionej, czy przeżytej, którą War jednak upajał się ciągle. Stał długo przed portretem zapatrzony.
— Jeśli ożenię się z Różą, portret ten zawieszę obok swego łóżka, patrząc w te oczy i na te usta zawsze zapomnę, że to Krongoldówna.
— Czy ożenię się?
Odwrócił się i przeszedł salon parę razy krokiem nerwowym. Stanęła mu w oczach twarz Strzełeckiego ironiczna, gdy mu składał życzenia.
— Bohater! On by tego napewno nie zrobił. Katon! patrjota! Stracił fortunę, więc bierze się do pracy. Bardzo piękny przykład dla mnie, tylko, że mnie jakoś nie wzruszył. A ona? Pani Teresa? No cóż! płacze za mężem i tęskni i wzdycha! Co komu po kobiecie wzdychającej wiecznie do swego męża? Nudne i bezcelowe!
War rozmyślał dalej z goryczą:
— Chociaż zawsze jest śliczna. Co w tej kobiecie tak wabi? Przecie uroda nie wyjątkowa, przystojna, więcej nic, ale urok, urok niesłychany. Gdybym z nią przebywał często, weźmie mnie znowu na własność! Wtedy panna Róża kaput! Kocham tę Terenię i basta! nie pomogą tu żadne rozumowania, ani wzdychania za mężem. Dziś bym ją rozwiódł, gdyby tylko chciała. Ha! może i rozwód już zbyteczny, może już wolna, tylko sama o tem nie wie?
Edward poczuł przypływ krwi do serca, gorący i radosny prąd wywołał silny dreszcz rozkoszy.
— Mieć Terenię swoją! — podszedł znowu do białej tuberozy i wtulił usta w wonne kieliszki kwiatów.
— Terenia! Ona ma takie same ciało jak te kwiaty, to jej obraz.
Edward usiadł do fortepianu. Z pod palców nerwowych Wara wybiegła melodja słodka, preludjum Chopina. Grał z przymkniętemi oczami, marząc o Tereni. Nagle zbudził się jak z pół snu. Rzucił kilka ostrych, fałszywych akordów.
Targnął nim gwałtowny wstrząs, zerwał się jak pchnięty i prędko wyszedł z salonu.
W hallu lokaj zastąpił mu drogę.
— Jaśnie pan odchodzi? Jaśnie wielmożna baronówna kazała...
— Idź precz!
Na schodach War odetchnął.
— Lol miał rację, ta złota klatka nie dla mnie.
Wyszedł na ulicę i ochłonąwszy szedł długi czas, nie wiedząc, dokąd i gdzie. Przeleciał przez mózg projekt pójścia do Tereni, mignęła pokusa Uchani i nagle dawny nałóg zatrzymał go na miejscu, olśnił radosną błyskawicą.
— Jadę do Paryża! Życia, ruchu, świata! ach świata!
Błyskawica zgasła jak gaśnie iskra piorunowa. Nagły mrok, brak tchu, zimny bolesny dreszcz.
— Za co pojadę?... teraz?
War doznał wrażenia, że obmacują go jakieś zimne lepkie macki. Ale to było tylko uczucie niemożliwości.
— Nie mogę, nie mogę! — rzucił głośno.
Ktoś się za nim obejrzał. War uprzytomnił sobie, że w ananasowym buduarze projekt wspólnej podróży do Francji i Włoch był już ustalony. Czekano tylko jego oświadczyn formalnych.
— Jestem ogromnie głupi! — wygarnął sobie komplement i wsiadł do auta. Za chwilę w małym saloniku na Wilczej siedział na przeciw matki swojej i wuja, hrabiego Augusta.
Pani Beata Zebrzydowska wystrojona i uczesana modnie, siedziała w głębokim fotelu z załamanemi rękami. Patrzyła na syna z wyrazem bolesnym. W oczach jej dużych, czarnych, bezmyślnych, a połyskliwych jak granaty wetknięte w twarz niby dwie broszki, malowało się tylko bezdenne zdumienie. Brwi czarne, wzniesione wysoko, zanurzały się w loki jasno-złociste, ondulowane starannie, spływające na białe czoło. Cała postać tej pani była pretensjonalna, znamionująca wielkie rozmiłowanie się w sobie samej, przytem dumę i pychę niezwykłą. W wyrazie ust było zniechęcenie, graniczące z rozpaczliwą jakąś ironją.
Hrabia August łysy i wygolony, o rysach klasycznych, ale już zwiędłych, utkwił duże bławe, żartobliwe źrenice w twarzy Wara i żując nieustannie wargami patrzał na młodzieńca drwiąco, kręcił głową i stukał palec o palec na swoich piersiach, na których trzymał pod samą brodą splecione dłonie.
War położył ramiona na oparciu fotela i patrzał na oboje obojętnie, a zimno. Milczenie trwało długo, wreszcie War przemówił pierwszy.
— A gdyby było tak? Jestem jak wobec inkwizycji. Czego właściwie odemnie chcecie?
— Czy ty pamiętasz jak się nazywasz? — padły słowa ostre z ust pani Zebrzydowskiej.
— Co to ma do rzeczy? Nazwisko przy pustej kieszeni im wspanialej brzmi, tem głupiej wygląda.
— No, no! War, przesadzasz! Nazwisko Krongold nawet przy jego miljonach brzmi jednakże nie tęgo, uważasz, zanadto nowocześnie! Usłyszana dziś wiadomość zelektryzowała mnie w znaczeniu ujemnem, właśnie z powodu tego nazwiska.
— Ależ to mezaljans, to absurd! — wykrzyknęła pani Zebrzydowska — to niecna intryga i podłość tych, tych, żydów względem ciebie.
— Pardon! Jeśli kto tu winien, to chyba ja, nie oni?
— Oni ciebie złapali, to bezczelne! Zebrzydowski na Hłowatynie i Derbyszczach ożeniony z mademoiselle Krongold, to absurd!
— Jeśliby na Hłowatynie i Derbyszczach, to istotnie absurd! Ale zresztą nie popełnię nic nowego, takie fakty były, są i będą. Miljony Krongolda postawią nas znowu we właściwe ramy.
— O, o, o... pardon! — krzyknął hrabia August, wznosząc ramiona w górę. — Postawią ciebie w pozłacanym szychu, ale nie w złotych ramach. I czy ty się w te ramy zmieścisz, War? Czy ty się z tem obliczyłeś?
— Z niczem się nie obliczałem. Wiem tylko, że żyć tak jak teraz dłużej nie potrafię. Ożenię się, kupię ogromne dobra, mamie oddam Pochleby.
— Dziękuję za hojny dar — sarknęła.
Hrabia August zaśmiał się rechoczącym głosem.
— W dodatku dasz matce synową Rojzę.
— Ona ma na imię Róża.
— Po żydowsku Rojza... i wnuka, jakiegoś Abrahamka, albo Izaaka, bo ci miljonerzy lubią historyczne imiona. Jakaż ona jest ta Róża, słyszałem, że piękna, jak Salome?
— Czy to prawda, że oni nie są jeszcze ochrzczeni? — spytała matka.
— Wiem napewno, że nie — odrzekł hrabia.
— To okropne! to potworne!
War spojrzał na matkę przez zmrużone powieki.
— Mama jej ma to za złe? Ja sądzę, że to właśnie stawia ją w lepszem świetle. Cóż warta jest kobieta, która zmienia religję, jak kapelusz odpowiednio do danego stroju. Skoro jest przywiązana do swego wyznania i ma zasady...
— Więc niech nie wychodzi za katolika, jeśli ma zasady, bo każdy katolik zawsze od niej zażąda chrztu.
— Ja nie zażądam, co mnie to może obchodzić!
— Ma się rozumieć! — odrzekł hrabia z udaną, komiczną powagą. Co to szkodzi jednemu Zebrzydowskiemu wziąć ślub w synagodze? Fju! Bardzo oryginalnie!
— Ślub będzie w kościele.
— A któż go wam udzieli? I zresztą ona byłaby wtedy bez ślubu.
— A cóż mnie to obchodzi? Weźmiemy ślub cywilny i obejdzie się bez hałasu.
— War, tyś oszalał!
— Nie, tylko zbankrutowałem.
— Nie jesteś przecie zrujnowany doszczętnie.
— O, o, tak! spadłem z wyżyn hłowatyńsko-derbyszczowskich, połamałem nogi, ręce, żebra, potłukłem łeb.
— Fi! War, jesteś wulgarny.
— Naturalnie, bo jestem goły, ale żyję, tylko że mi takie życie nie smakuje. Szukam innego.
— Może ten twój Krongold przez swoje stosunki, miljony i wpływy postara się odzyskać dla ciebie Hłowatyn i Derbyszcze — jęknęła pani Zebrzydowska.
Edward i hrabia parsknęli śmiechem.
— Polityka mamy jest rozbrajająca.
— Może dać za warunek Krongoldom odzyskanie kresów. Ha, ha! To zabawne! — rechotał hrabia August. A potem, gdy czyn tak politycznie doniosły stałby się faktem, wtedy dałbyś drapaka od mademoiselle Rojzy.
— Tak, to zakończenie à la comte Mohyński — rzucił War przez zęby.
Hrabia nasrożył się.
— Pan Zebrzydowski może będzie łaskaw oszczędzać mojego nazwiska.
— Ja zaś proszę pana Mohyńskiego nie przekręcać imienia mojej narzeczonej.
Zaległa cisza, hrabia trochę sapał, pani Zebrzydowska załamała ręce boleśnie.
— Ach, War, tyle nieszczęść, takie straty, ruiny, nędza, tyle, tyle kataklizmów, a ty jeszcze z tem swojem małżeństwem tak bardzo infortuné, dobijasz mnie. Jestem nieszczęśliwa, wszystkiego sobie odmawiam. Siedzę w tej dziurze jak w łupinie, nie mam często na lożę do teatru. U Hersego mam długi, u fryzjera także, w perfumerji, to, to straszne! Chciałabym koniecznie pojechać do Rzymu. Już szósty wielki tydzień spędzam w kraju, a Wielkanoc bez mszy papieskiej. Ach Boże! jakichże czasów się doczekałam! Przecież w Wiedniu nie byłam już także od wybuchu tej barbarzyńskiej wojny.
— He, he, prawdopodobnie z tej to właśnie przyczyny Wiedeń tak zepsiał — śmiał się hrabia.
— Ach! ímbecile Auguste! Zacznie się teraz wiosenny karnawał, nie mam tualet odpowiednich, i... i... za co kupię? Nędza!
— Chcę właśnie przez ożenienie się z panną Różą wszystko to mamie wrócić.
— Na Pochlebach? Masz widzę humor do żartów, ale ja go nie posiadam, niestety.
— Słusznie! — z powagą rzekł hrabia — bo o ciebie, Beti, nie stara się żaden Krongold, jak dotąd.
Pani Zebrzydowska zerwała się z fotela.
— Jesteś bez serca! U nikogo nie mam współczucia, u nikogo! Gdyby Jędrzej żył...
— Toby napewno Hłowatyn, Derbyszcze i kapitały były nietknięte — śmiał się hrabia. — Jakżeby bolszewicy mieli odwagę Jędrzeja Zebrzydowskiego ograbić? He, he! Najlepszy dowód, że zostawili Pochleby, jako jego majątek rodowy. Nawet dla nieżyjącego mieli względy. He! Tylko zdaje mi się, że gdyby Jędrzej żył, Pochleby miałyby inną fizjonomję, no i kapitały nie uciekłyby tak gracko przed jego sprytem do Rosji. Te zaś, co zostały, nie zapadłyby na suchoty galopujące, na które tak gwałtownie robią klapę. Wtedy zapewne i mademoiselle Rojz... Róża nie miałaby szans na synową. — Ach wtedy i loża do teatru byłaby, bodaj parterową, i fryzjer i Herse i Wiedeń, nie byłby skrzywdzony, nieborak, tak ciężko, że aż bokami robić, na wzór dynastji Habsburgów, i w wielkim tygodniu nie patrzałoby się może na stosy pluszowych jajek warszawskich. Chociaż to ostatnie to przegalopowałem. Jędrzej, Alleluja lubił śpiewać tylko u siebie. Nie uznawał cudzych ceremonji nawet papieskich. To był patryjota szczery.
— Tak, ojciec! Ba! ojciec — rzekł War tonem, który mówił wszystko, było w nim i uwielbienie i uznanie najwyższe i wzruszenie. Lecz po chwili rzekł innym tonem:
— Ale ojciec by także nie czarował, żeby teraz na wszystko wystarczało, tak, jak wystarczało przedtem.
— Ojciec twój? — zawołał hrabia. — On by zaraz objął jakąś dużą administrację, czy wziąłby dzierżawę, czy rozwinąłby jakieś przedsiębiorstwo, wszystko na dużą skalę z nakładem pracy kolosalnym i kolosalną wydajnością. On by rąk nie założył i nie stękał jak góra przed urodzeniem myszy... krongoldowskiej. On by się jął pracy i czynu. Ho, ho! On by i ciebie, War, zaprzągł do młyna swoich działań. Jędrzej! Ha! Chciałbym go teraz widzieć. No, ale to był człowiek przedwojenny!
— A wuj dobrodziej? — spytał War lekko drwiącym tonem.
— Ja? Ja jestem inwalida, obdartus z ziemi kresowej, tylko w mniejszym stopniu niż wy. Na starość osiadłem na fartuchu żony i tam, w Małopolsce biedę klepię, ale klepię!
— A ciocia Oktawa nie narzeka?
— Cioci Oktawy wszędzie pełno! Pracuje społecznie, wszędzie jest i wszystko umie. Teraz zakłada jakieś stowarzyszenie....
— Zuch ciocia kalendarz! Ale, ale widziałem dziś panią Teresę Pobożynę.
— Panią Terenię? Co mówisz? — zawołał hrabia rozpromieniony. — Gdzie, kiedy?
— Dziś rano. Jest w Warszawie. Robi starania w celu odszukania męża. O Pobogu ani słychu. Może zginął?
— Niech Bóg broni! Taki człowiek wspaniały! Ee, znajdzie się, pewno w niewoli siedzi. A ona jakże, gdzie mieszka?
— W pensjonacie jakiejś pani Palickiej.
— Toż Renata Orliczówna za Palickim. On zginął. Mieli Kunaków na kresach. Śliczna osoba! wcielenie Fornariny. No, ale mówże mi o Pobożynie. Cukierek! Zmieniła się co? Coś rumienisz się, War.
Hrabia poklepał kuzyna po ramieniu, zajrzał mu filuternie w oczy.
— Rumienisz się, hę? Czy już ten szampanik dla ciebie wyszumiał, straciłeś apetycik? Zdaje się, że nie. He, he!
— Niech wuj nie żartuje, pani Teresa dla mnie święta.
— Wierzę! Ale chętnie ściągnąłbyś ją z ołtarza, gdyby św. Roman pozwolił? Hę? Św. Roman zawieruszył się, ale ona zawsze na ołtarzu. Prawda? Tak mi się zdaje. Można składać hekatomby, obstawiać kwiatami, uwielbień, będzie czarować uśmiechem, wabić, ale zdjąć jej z ołtarza ani rusz! Tak, tak! To niebezpieczny gatunek! Muszę ją odwiedzić. Jaki adres?
Hrabia notował adres, a War rzekł:
— Był tam i Strzelecki, Jerzy, wie wuj, z Nowosiółek. Był u mnie wczoraj w Bristolu o protekcję. Ph! U mnie o protekcję?! Mnie nie zastał, lecz posadę znalazł dziś, rządcy, proszę sobie wyobrazić.
— Ależ czemuż do mnie się nie udał, dałbym mu w Małopolsce świetną administrację! To solidny człowiek, wyborny rolnik, pracownik!
— Krąż został niestracony. Dieu de misericorde, dlaczego nas tylko tak skrzywdziłeś? — jęknęła nagle pani Zebrzydowska płaczliwym głosem z kąta kanapy.
Edward spojrzał na nią zdziwiony, ale hrabia August machnął ręką z lekceważeniem.
— Zwykła historja! Zawsze tylko my. Cała inwazja bolszewicka przedsięwzięta była tylko w celu zabrania Zebrzydowskim Hłowatyna i Derbyszcz. Naturalnie! No, ale mów mi dalej o Strzełeckim. Więc rządcą? Co znowu! za krótko szukał posady. Trzeba go wstrzymać.
— War, pójdź do banku i odbierz dla mnie ten procencik. Wstyd odbierać taką tam sumkę. Ach Boże! Muszę jutro wybrać sobie parę tualet na święta, kostjum na wentę. Ach, mam tyle na głowie, a tu jeszcze te twoje głupie projekty. Niedość, że cierpię na niedostatek, jeszcze takie zmartwienie! Ach War, tyś bez serca! Ja się ciebie wyrzeknę, jeśli się ożenisz z tą bankierówną. To za wiele na moje nerwy, to bezczelne! Niecny żart jakiś. Jakto? pan na Hłowatynie i Derbyszczach. Och... och mam migrenę, jestem chora! — jęknęła.
Nagle wyciągnęła ramiona z patosem i zatrzęsła groźnie rękoma nad głową Wara. Na palcach błysnęły cenne pierścienie.
— Wyrzeknę się ciebie, War, jeśli mi zrobisz taki wstyd! Wyrzeknę, parole d‘honneur! Wydziedzi... cz...
Umilkła, ujrzawszy uśmiech szyderczy na ustach syna.
— He, he! brawo! brawo! Wybornie obmyślona zemsta! — pękał ze śmiechu hrabia August.
Usiadł na kanapce i aż zatoczył się z nadmiernego wesela.
— Brawo, brawo! Beti, używaj! Wydziedziczę! co za słowo! En effet monstre! He! he! he! No, War, nie spadasz z krzesła, chłopcze? he, he, he!
— Przewidziałem tę scenę ze wszystkiemi szczegółami — odrzekł obojętnie.
Pani Zebrzydowska ściskała palcami głowę i jęczała cicho.
— Mam migrenę! Ty się tylko umiesz śmiać, Auguste! Na Święconem u hrabiny Tachelskiej nie będę mogła być, bo nie mam tualety, na codzień chodzę oberwana. To okropne!
Edward spojrzał przelotnie na strojną tualetę matki i nagle przypomniał sobie skromną, ciemną wełnianą, nie nową już suknię pani Teresy. Usłyszał znowu słowa matki:
— A Krąż został niestracony, tylko my tacy skrzywdzeni, tacy obdarci. Głupie Pochleby i-rien de plus!
War spuścił oczy, zrobiło mu się dziwnie przykro. Wstał i zaczął się żegnać. Hrabia Mohyński wyszedł z nim do przedpokoju.
— Dokąd idziesz, War?
— Do Krongoldów — odrzekł głucho.
— War!
— Tak, wuju, bo lękam się, że wkrótce mama nie będzie miała na tualety sezonowe, nie tylko na Wiedeń i Rzym. A ja, ja sam nie potrafię z Pochlebów mamę i siebie zaspokoić.
— Daj pokój, War! Nie znasz matki? Wybacz mój drogi, ale to przecież lala, była i jest. Porcelanowa lala. Nic więcej, Ach, ach! nie rozgoryczaj się i radzę ci iść do pani Teresy.
— Czy to ratunek dla mnie, wuju?
— Moralnie tak. I ja chciałbym, uważasz, tego... zobaczyć się ze Strzełeckim.
Edward był już w drzwiach. Nagle odwrócił się, popatrzał mocno w oczy wuja i rzekł nieśmiało.
— Niech mi wuj wyrobi tę administrację w Małopolsce, o której mówił, że dla Strzeleckiego.
Zapadła cisza, patrzyli sobie w oczy i hrabia nie zdołał ukryć nie tylko wyrazu oczów, w których zabłysło mnóstwo iskier żartobliwych i szyderczych, lecz nie potrafił nawet powstrzymać nagłej swej wesołości. Z ust jego drgających od niezwalczonej fali szalonego śmiechu wypadło parsknięcie krótkie, lecz dosadne i rozbrzmiało gamą niepowstrzymaną po całej klatce schodowej.
— Ha! ha! ha! ha! ha!
Edward zbiegał ze schodów ogromnemi susami.
— War! Drogi! War! — wołał opamiętawszy się hrabia August.
Ale na dole tylko trzasnęły drzwi. I to była niema odpowiedź Wara na niemą odpowiedź hrabiego Augusta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zebrzydowski pojechał do Krongoldów, ale już ze schodów zawrócił i wolnym krokiem niezdecydowany szedł przed siebie, aż znalazł się w Alejach Ujazdowskich. Minął Aleje, wszedł do Łazienek, błądził w nich długo, przystając czasem po kilka minut przy jakimś szczególe mało interesującym. Błądził w parku, czując, że mu się w głowie kręci, że jest jak dziecko, które samo nie wie, czego chce i do czego dąży. Rozmarzał go zapach wiosny, wchłaniał w piersi aromat ziemi i pierwszej zieleniejącej trawy, ale i to go drażniło. Gdyby to był park hłowatyński, to co innego, ale jakieś tam Łazienki warszawskie! Co się tam teraz dzieje w parku, w zwierzyńcu, w akwarjum? I pomyśleć, że tam już nigdy, nigdy...
War omało że nie zapłakał, jęknęło mu w piersi, ale zdusił w sobie tę słabość uczuć i uciekł z parku. Rozmarzał się niepotrzebnie, poco ubolewać nad rzeczą straconą, tak jak ubolewa matka? Przypomniał sobie wuja Mohyńskiego i zgrzytnął zębami. Jak to się on śmiał z jego propozycji, jak się serdecznie śmiał! Więc pierwszy raz wyraził chęć pracy i wyśmiano go. Cóż byłoby tak dziwnego i tak śmiesznego, gdyby on zaczął pracować? Skoro Jerzy Strzełecki, dąży do tego, skoro mógł pracować jego ojciec własny, a nawet jak zapewniał Mohyński, ojciec jego w obecnych warunkach poszukałby sobie posady administratora.
Dlaczegóż tedy on?...
Bez słowa zachęty od razu wyśmiano go tylko, więcej nic! Czyż oni go sami nie rzucają do kieszeni Krongolda?
— Ach, skończyć z tą męką, z tą niepewnością!
Edward zajęty swojemi myślami szedł wolno, nie widząc, że ten i ów kłaniał mu się na ulicy i że patrzano na niego ze zdziwieniem. Pewno wszyscy myślą, że on jest teraz u narzeczonej, a on tymczasem wałęsa się po ulicach. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w Bristolu. Uczuł głód, nie jadł dziś obiadu. Szedł właśnie do restauracji, gdy zbliżył się do niego portjer z listem w ręku.
— Było do pana kilka telefonów, a potem przyjechał sam pan baron Krongold z baronówną. Pytali o pana, ale powiedziałem, że cały dzień pana nie było, wtedy kazali...
Edward sięgnął po list obojętnie.
— Był tu także jakiś pan nieznajomy i ten list zostawił dla pana.
War rozerwał kopertę. List od pani Teresy. Uczuł ogień we krwi. W prostych, serdecznych słowach Terenia zapraszała go na wieczór do pensjonatu pani Palickiej. Podpisane: Pobożyna, Palicka, Strzełecki.
War odczuł ciepło i szczerość tego listu, ale odrazu usta mu się skrzywiły ironicznie.
— Robota wujaszka — rzekł prawie głośno i wszedł do restauracji. — Jeść! jeść!
Portjer poszedł do telefonu.
Zebrzydowski pił koniak, jadł zakąski i myślą był przy Tereni. Obiecywał sobie, że zaraz po obiedzie pójdzie do pensjonatu. Zapragnął ciepła rodzinnego, ciszy, spokoju i oczu Tereni.
Zabrał się właśnie z apetytem do jakiejś imponującej porcji mięsa, gdy we drzwiach zjawiła się panna Róża z ojcem. Był zdumiony. Powstał zły. Klął w duszy jak dragon. Powitał Krongoldów dość sucho.
— Jaki ich tu djabeł przyniósł, czego u czarta chcą?
Panna Róża odczuła chłód, gdy całował jej rękę, lecz nie okazała tego. Usiadła obok, mówiąc z uśmiechem:
— Chciałam panu zrobić niespodziankę, gdy pan przyjdzie tu na obiad, no i trzeba zdarzenia, że pana już zastaliśmy.
— Przeczucie i przeznaczenie — wygłosił Krongold sentencjonalnie, biorąc do rąk kartę z jadłospisem. Panna Róża szczebiotała z wdziękiem, ale była nieco melancholijna. Zagadywała Edwarda, patrzyła mu w oczy, gdy mówił, marząco i tęsknie. Robiła wszystkie miny, układała twarz, nadawała wyraz oczom taki, jaki lubił War, co dawno odgadła i co już stosowała z wprawą artystyczną. Rozmawiali sami z sobą. Krongold jadł sumiennie, pił umiarkowanie i rozglądał się po sali z wielce zadowoloną miną. Rozdał kilka ukłonów na salę i wogóle promieniał. Gdy nareszcie wchłonął nieprawdopodobną ilość potraw, przeprosił Wara i córkę, że ich na chwilę opuści dla znajomego, do którego miał interes. War został z Różą sam na sam przy lodach, owocach i winie. Oczy panny przepalały Wara jak płomienie, usta jej obiecywały, nęciły. Trwało to dość długo. Krongold ciągle załatwiał interesy. Po paru godzinach powrócił do stolika, proponując teatr. Okazało się, że już za późno. Panna Róża z tęsknem spojrzeniem spytała Wara, czy nie lepiej spędzić wieczór w złotym buduarku. Będzie mu grała na fortepianie, zaśpiewa, urządzą sobie wieczór dla siebie.
War, który w głowie miał różową łunę i wszystko go zachwycało, przyznał jej rację odrazu. Wyszli oboje, bo papa załatwiał rachunek.
— Ja was dogonię, poczekajcie w naszem aucie, jeden moment.
Ale gdy Krongold wyszedł do westibulu, podbiegł do niego piccolo z dowcipną miną.
— Sprowadzić jaśnie panu baronowi limuzynę? bo młodzi jaśnie państwo odjechali Cadillac‘iem za miasto na spacer.
— Tak, tak, ja wiem! Ale ja pójdę piechotą. Trzeba się przejść dla zdrowia! Masz tu kochanku.
Wyszedł i mełł w zębach miłe słowa:
— Młodzi jaśnie państwo! Jaśnie państwo Zebrzydowscy! O, mądra Róża, bardzo mądra!
Piccolo podsunął się do drugiego kolegi i szepnął chytrze:
— Morowo płaci, jak mu pojaśniować. A tamci zgasili elektrykę w Cadillac‘u, widziałeś?
— Co miałem nie widzieć, ona zgasiła — odburknął kolega. — A mnie pana Zebrzydowskiego żal.
— Co mu tam będzie za krzywda? Fiu!
— Zawsze co nasz jaśnie pan prawdziwy, choć i obdarty, to nie tamte sztuczne miljardery.
— To właśnie dobrze, że nasz zabierze miljardy. Zebrzydowski hojny, przy nim to się każdy pożywi, żeby tylko miał z czego dawać. Ho, ho!
Jerzy Strzełecki wrócił do stołowego pokoju od telefonu i rzekł krótko do obecnych:
— Bristol odpowiedział, że po obiedzie z Krongoldami Zebrzydowski i panna Róża pojechali autem na spacer.
— Tego owego... Basta! — stęknął hrabia August.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.