Powszechne braterstwo/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Dyskusja rodzinna.

Małżeństwo Sylwana Stone, profesora przyrody, z Anną, córką p. Justice Carfaxa, ze znanej w hrabstwie rodziny — Carfaxów ze Spring Deans — zawarte było w szóstym dziesiątku lat. Chrzest Marcina, Cecylji i Blanki, syna i córek Sylwana i Anny Stone zapisano w księgach w Kensington w trzech następujących po sobie latach, jak gdyby ich narodzenie pozostawało w związku z jakąś prostoduszną osobistością. Później nie można już było nigdzie napotkać wzmianki o chrzcie któregoś z potomków, jak gdyoy ta prostoduszność spotkała się z oporem lub przeszkodami. W ósmym dziesiątku lat jednak zapisano w księdze urzędowej tego samego kościoła, akt zejścia „Anny z Carfaxów, małżonki Sylwana Stone“. W tem „z Carfaxów było dla wtajemniczonych więcej, niż to, co widziały oczy. Charakteryzowało to matkę Cecylji i Blanki, a w pewnej mierze również Cecylję i Blankę. Mówiło to o tem lotnem, zniewalającem spojrzeniu jej jasnych oczów, które, chociaż uznawane rodzinie za „oczy Carfaxówa“, rzeczywistości bynajmniej nie pochodziły od starego p. Justice Carfaxa. Były to natomiast oczy jego żony i niemało sprawiały one udręki człowiekowi o jego zdecydowanym charakterze. On sam wiedział zawsze co myśli i nie taił tego przed innymi; pamiętał, iż żona jego była osobą niepraktyczną, która nie miała swego zdania; legalne swe zyski przeznaczał na zabezpieczenie przyszłości swego potomstwa. Byłby niewątpliwie wytrącony z równowagi, gdyby się był doczekał tych czasów, w jakich żyły jego wnuczki. Podobnie, jak wielu zdolnych ludzi jego pokolenia, wytrawnych w rzeczach praktycznych, nie rozważał nigdy możliwości, że potomstwo tych, którzy, tak, jak on, odkładali pieniądze dzieci mogło nabyć cech dojutrkowania, ważenia za i przeciw, zaglądania w przyszłość. On, który przez całe swe życie był człowiekiem czynu, jak wzrastało powszechne poczucie, że czyn jest kompromitacją własną i że chociaż to, co się ma, nie jest właściwie tem, czego się pragnie, to jednak to czego się nie ma (o ile się cośkolwiek ma) byłoby równie złe. Nie miał nigdy świadomości samego siebie — nie było to w zwyczaju u jego pokolenia — a nie posiadając wiele wyobraźni, nie podejrzewał nigdy, te zachował te cechę dla swoich potomków wraz ze zdolnością zapewnienia sobie wygodnej egzystencji.
Z pośród wszystkich osób zgromadzonych tego popołudnia w gabinecie jego wnuczki, jedyną, której zdanie głęboko by wziął pod uwagę, był p. Purcey, ta parszywa owca. Nikt nie zostawił tych zdolności w spadku p. Purcey’owi, który zajmował się interesami od dwudziestego roku życia.
Nie jest rzeczą pewną, czy gość ten pozostał w gabinecie, podczas gdy wszyscy wyszli jedynie dlatego, że znalazł się nie w swojem otoczeniu, czy też było wprost poczucie, że im dłużej przebywał w świecie prawdziwie artystycznym, tem bardziej się stawał dystyngowanym. Prawdopodobnie to ostatnie, gdyż posiadanie obrazu Harpignies, dobrego okazu, który kupił przypadkowo, poczem przypadkowo dowiedział się o jego szczególnej wartości, stało się wydarzeniem w jego, wyróżniającem go z pośród przyjaciół, obraz zaś był prawdziwym typem krajobrazów z Akademji Królewskiej, obok wizerunków młodych kobiet w strojach z osiemnastego stulecia, jadących konno lub siedzących w szkockim ogrodzie. Wspólnik dosyć dużego banku, mieszkał w Wimkledon, skąd przyjeżdżał codziennie swym samochodem. Temu zawdzięczał znajomość z rodziną Dallisonów. Pewnego dnia bowiem, gdy polecił szoferowi, aby na niego czekał przy bramie Broad Walk, poszedł się przejść w dół Rotten Raw, jak to nieraz czynił w drodze powrotnej, zamierzając się kłaniać każdemu znajomemu. Wyprawa ta była dla niego nieco bezpłodną. Żadnej ze znaczniejszych osób nie spotkały jego oczy z pewnem też zniecierpliwieniem, pragnieniem rozrywki podszedł w Ogrodach Kensingtonu do starego jegomościa, karmiącego ptaki z papierowej torebki. Ponieważ na jego widok ptaki odleciały, zbliżył się do karmiciela, aby go przeprosić.
„Obawiam się, że wystraszyłem pańskie ptaki“, rzekł.
Starzec, ubrany w szary garnitur, wydający silną woń torfu spojrzał na niego, nic nie odpowiadając. „ Obawiam się, że pańskie ptaki zobaczyły, że się zbliżam“, odezwał się znów p. Purcey.
„W tych czasach, rzekł nieznajomy starzec, ptaki boją się ludzi“.
Szare, przenikliwe oczy p. Purcey’a spostrzegły odrazu, iż ma do czynienia z charakterem, który należałoby opanować.
„A tak!“ rzekł; widzę, te pan ma na mylił dzisiejsze czasy. Ślicznie. Ha, ha!
Starzec odpowiedział: „Uczucie strachu jest nieodłączne od pierwotnego stanu bratobójczego współzawodnictwa.
Zdanie to wskazało p. Purcey, Ze musi się mieć na ostrożności.
„Stary jegomość“, pomyślał, „jest wzruszony. Widocznie on sani dobrze tu się nie czuje“. Zastanowił się więc, czy powrócić czemprędzej do swego samochodu, czy też pozostać, na wypadek, gdyby jego pomoc okazała się potrzebna. Będąc człowiekiem uczynnym, wierzącym w swą zdolność doprowadzania rzeczy do należytego porządku, zauważywszy przytem pewną delikatność — „coś raczej dystyngowanego“, jak to później wyraził — w twarzy i w całej postaci starego pana, zdecydował się sprawdzić, czy nie mógłby oddać jakiej usługi. Szli obok siebie, przyczem p. Purcey przyglądał się z boku swemu nowemu przyjacielowi, kierując kroki w stronę, w której kazał szoferowi na siebie czekać.
„Pan zdaje się bardzo lubi ptaki“, odezwał si< ostrożnie.
„Ptaki są naszymi braćmi“.
Odpowiedź była tego rodzaju, że raczej utwierdziła p. Purcey’a w jego osądzie danego przypadku.
„Mam tu swój samochód“, rzekł. Może pan pozwoli się podwieść.
Nowy sędziwy znajomy zdawał się nie słyszeć; usta jego poruszały się, jak gdyby rozwijał dalej jakąś swoją myśl.
„W dzisiejszych czasach“, usłyszał p. Purcey jego słowa, „zbiorowiska ludzkie znane są jako miejsca rozpusty. Wyrażenie więc moje było raczej przykre dla tego pięknego ptaka“.
P. Purcey dotknął pospiesznie jego ramienia.
„Mam tutaj swój samochód“, powiedział. „Może pan zechce z niego skorzystać!“
Opowiadając zaś później tę przygodę, mówił:
„Stary jegomość wiedział dosyć dokładnie, gdzie mieszka; ale niech mnie piorun trzaśnię, jeśli wierzyłem, iż zauważył, że wsadziłem go do samochodu — miałem Damyera A. I. Oto, w jaki sposób zawarłem znajomość z tymi Dallisonami. On jest literatem jak wiadomo, ona zaś maluje — raczej nowa szkoła — podziwia;Harpignies’a. Otóż wchodząc do samochodu, zobaczyłem w ogrodzie Dalllsonów. Oczywiście sam tam nie wszedłem. Powiedziałem jedynie: „Spotkałem tego sędziwego pana na przechadzce. Przywiozłem go w swym samochodzie“. Kimże innym, mógłby ten stary jegomość być, jak nie jej rodzonym ojcem! Byli mi nadzwyczaj wdzięczni. Rozkoszni ludzie, tylko, jakby to powiedzieć bardzo — fin de siècle — tak jak wszyscy ci profesorowie, to artystyczne bydło — zdają się raczej znać ludzi postępowych, i cały ten rodzaj kukułek, gadających wiecznie o biednych i o towarzystwach, o nowych religjach i różnych tym podobnych rzeczach.
Pomimo, że od tej pory odwiedził ich niejednokrotnie, Dallisonowie nie pozbawili go nigdy cnotliwego poczucia spełnienia dobrego czynu — nie powiedzieli mu nigdy, iż przywiózł do domu, nie lunatyka, jak sobie to wyobrażał, lecz poprostu filozofa.
Gdy wchodząc tego popołudnia, do gabinetu Bianki, spotkał p. Stone’a, doznał jednak pewnego spokojnego wstrząśnienia pomimo bowiem, iż widział się już z nim po spotkaniu w ogrodach Kensingtonu i wiedział, że pisze książkę, miał ciągłe uczucie, że nie jest to tego rodzaju starzec, jakich się zwykle spotyka. Zaczął mu zaraz opowiadać o powieszeniu mordercy Sboreditcha, według sprawozdań wieczornych pism. Sposób w jaki p. Stonę przyjął tę wiadomość potwierdził jeszcze oryginalność jego poglądów. Po rozejściu się wszystkich gości z wyjątkiem państwa Stefanowstwa Dallison i panny Dallison „tej prześlicznej dziewczyny“, oraz młodego człowieka „który wiecznie był do niej przyczepiony“ — podszedł, do pani domu na chwilę spokojnej gawędy. Stała, słuchając go, doskonale wychowana, ze zwykłą odrobiną szyderstwa w swym uśmiechu, który w oczach p. Purcey’a czynił z niej „wielce uderzającą kobietę, lecz raczej — — „W tem miejscu musiałby się zatrzymać, gdyż opisanie ukrytego rozdźwięku, psującego nieco jej urodę, wymagałoby lepszego, niż on psychologa. Czy jakieś zbyt silne połączenie dwu krwi, czy nieodpowiednie otoczenie, czy wreszcie coś innego — napiętnowało ją do pewnego stopnia. Ci, którzy znali Blankę Dallison lepiej, niż p. Purcey, zbyt dobrze nawet, wiedzieli o tej zmiennej wyniosłej duszy przenikającej tę, której uroda bez niej byłaby niezaprzeczoną.
Była nieco wyższa od Cecylji, figurę miała jakby pełniejszą i bardziej kształtną, włosy ciemniejsze, oczy, również ciemniejsze i głębiej osadzone, kości policzkowe bardziej wystające, cerę o wiele żywszą. Duch czasu, rozdźwięk, musiał rządzić, w chwili, gdy dziecku tak żywemu i smagłemu dano na chrzcie imię Blanki.
P. Purcey jednakże nie należał do rzędu tych którzyby pozwolili, aby najlżejszy choćby cień zakłócał ich przyjemność. Była ona „wielce uderzającą kobietą“, istniały też, dzięki Harpigniesowi pewne między nimi węzły.
„Nie możemy się jakoś z ojcem pani porozumieć“ rzekł. „Nasze światopoglądy nie mogą się jakoś uzgodnić.
„Doprawdy“, szepnęła Blanka; „byłabym przypuszczała, że udało się panom porozumieć“.
„Jest on dla mnie może cokolwiek za — hm — nę, zanadto z pisma świętego“, powiedział Purcey, możliwie delikatnie.
„Czyśmy panu nigdy nie mówili“, łagodnie odparła Blanka, „iż ojciec mój przed swą chorobą był znanym człowiekiem nauki?“
„Ależ“! odpowiedział p. Purcey nieco zakłopotany; „oczywiście. Wie pani, że ze wszystkich pani obrazów „Cień“ wydaje mi się najbardziej uderzający. Jest w nim coś, co człowieka podnosi. Wszakże to oryginał był tu u pani na Boże Narodzenie — powabna dziewczyna — nadzwyczajne podobieństwo“.
Blanka zmieniła się na twarzy, lecz p. Purcey nie należał do ludzi, którzyby zwracali uwagę na takie drobiazgi.
„Jeżeli pani kiedykolwiek bądź chciała się z nim rozstać“, rzekł, „mam nadzieje, że będę miał pierwszeństwo. Przypuszczam, iż byłoby mi przyjemnie go posiadać. Sądzę, że kiedyś będzie on wart dużo grosza“.
Blanka nic nie odpowiedziała, p. Purcey, poczuwszy pewną swoją niezręczność, rzekł: „Czeka na mnie samochód. Muszę naprawdę już pójść“’. Podał wszystkim rękę i wyszedł.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, rozległo się ogólne westchnienie. Zapanowała cisza, którą przerwał Hilary.
„Zapalimy papierosa, Stevie, jeśli Cis nic nie ma przeciwko temu“.
Stefan Dallison wsunął papierosa do ust bezwąsych. a raczej wtłoczył go gotów wydrwić z uśmiechem to wszystko, dzięki czemu mógłby się czuć śmiesznym.
„Och!“ rzekł. Nasz przyjaciel Purcey robi się nieco nudny. Wygląda jak gdyby nosił na sobie całą filisterję.
„Bardzo przyzwoity człowiek mruknął Hilary.
„To pewne, że trochę ciężki!“ Twarz Stefana Dallisona, choć również długa i wazka, nie była podobna do twarzy jego brata. Oczy jego jakkolwiek nie złośliwe, były o wiele bardziej badawcze, przenikliwe i trzeźwe, włosy miał ciemniejsze, gładsze.
Wypuszczając kłąb dymu, dodał:
„No tak, jest to rodzaj człowieka, który może dać dobrą zdrową radę. Powinnaś była jego zapytać, Cis“.
Cecylja odpowiedziała, marszcząc brwi.
»Nie docinaj, Stefanie; ja zupełnie poważnie myślę o pani Hughs“.
Doskonale, ale nie mam pojęcia, co mógłbym zrobić dla tej zacnej kobiety. Nie można się wtrącać do tych domowych spraw“.
„To jednak straszne, że my, którym ona służy, nie jesteśmy w stanie nic dla niej zrobić, jak myślisz Bi?
„Zdaje mi się, że moglibyśmy coś uczynić, gdybyśmy chcieli zrobić coś złego“.
Głos Blanki, który miał jakby niedowierzający w sobie dźwięk współczesnej muzyki odpowiadał jej osobowości.
Stefan zamienił z żoną przelotne spojrzenie.
„W tem się maluje cała Blanka!“ zdawali się mówić.
„Hound Street, gdzie mieszkają, ta straszna dziura“.
Powiedziała to Tymjana i wszyscy się na nią obejrzeli.
Skąd wiesz“? zapytała Cecylja.
Poszłam zobaczyć“.
„Z kim?
„Z Marcinem.
Usta młodego człowieka, którego imię wymieniono, skrzywiły się sarkastycznie.
Hilary zapytał uprzejmie:
„Więc cóżeś tam kochanie widziała?
„Większość drzwi była otwarta — —?
Blanka mruknęła: „To nam niewiele mówi.“
„Przeciwnie odezwał się nagle Marcin, niskim, głębokim głosem, „to nam mówi wszystko. Mów dalej“.
„Hughsowie mieszkają na najwyższem piętrze, pod numerem 1. Jest to najlepszy dom na całej ulicy. Na parterze mieszkają jacyś Budgenowie; on jest wyrobnikiem, a ona jest ułomna. Mają jednego syna. Hughsowie odstąpili na pierwszem piętrze mieszkanko frontowe staremu człowiekowi, nazywającemu się Creed — —?
„Tak wiem o tem powiedziała Cecylja.
Zarabia około jedenastu pensów dziennie sprzedając gazety. Jeden pokoik od tyłu na tem, samem piętrze odnajmują twojej małej modelce, ciociu Bi.
„Już nie jest moją modelką“.
Zapanowało milczenie, takie jakie się zdarza w chwilach, gdy niewiadomo do jakiego stopnia można spokojnie poruszać dany temat. Tymjana ciągnęła dalej swoje sprawozdanie.
„Jej pokój należy do najlepszych w domu; ma dużo powietrza i okno jego wychodzi na czyjś ogród. Przypuszczam, że mieszka tam z powodu niskiego czynszu. Pokoje Hughsów są — — “ Zatrzymała się, marszcząc swój prosty nosek.
„Tak więc wygląda całe gospodarstwo“, odezwał się Hilary. Dwa małżeństwa, jeden młody człowiek i jedna dziewczyna“ — oczy jego wędrowały od jednego do drugiego z dwóch małżeństw, młodego człowieka i młodego dziewczęcia, zgromadzonych w tym pokoju — „i jeden starzec“, dodał łagodnie.
„Niezupełnie odpowiednie miejsce dla ciebie Tymjano“, rzekł Stefan ironicznie. „Nie uważasz Marcinie?“
Dlaczego?
Stefan podniósł brwi i spojrzał na żonę! Wyraz twarzy miał niepewny, nieco wystraszony. Zapanowało milczenie. Wtedy odezwała się Blanka:
„A więc?“ Wyraz ten, jak mniej więcej wszystko to, co mówiła, zdawał się raczej wprawiać w kłopot jej słuchaczów.
„A zatem Hughs źle się obchodzi ze swoją żoną?“ powiedział Hilary.
„Tak ona twierdzi“, odrzekła Cecylja, „przynajmniej ja tak zrozumiałam. Oczywiście, nie znam żadnych szczegółów“.
„Lepiej by zrobiła przypuszczam, gdyby się go pozbyła“, szepnęła Blanka.
W ciszy, jaka potem zapanowała, dał się słyszeć jasny głos Tymjany:
„Nie może się rozwieść; mogłaby otrzymać seperację“.
Cecylja zaniepokoiła się. Słowa te skonkretyzowały nagle cały ogrom nawpół świadomych wątpliwości dotyczących jej młodziutkiej córki. Było to następstwem rozmów, jakich słuchała i spacerów z Marcinem! Może nawet słuchała dziadka — myśl ta była bardzo przykra. I bojąc się z jednej strony, przeciwstawiania się swobodnie słów, z drugiej, pozornej zgody na objawioną przez córkę znajomość świata, spojrzała na męża.
Stefan jednakże milczał, czując bez wątpienia, że pogłębienie tego przedmiotu byłoby albo wywołaniem jakiejś moralnej, zgoła abstrakcyjnej rozprawy, a tego nie można robić w obecności innych, zwłaszcza żony i córki, lub też dotykaniem brzydkich faktów o wątpliwym charakterze, co byłoby również niesmacznem w danych okolicznościach. Jemu zresztą też było nieprzyjemnie, że Tymjana tak była uświadomiona.
Na dworzu zapadał zmierzch; ogień rzucał migotliwe światło, dorywczo zaznaczając ich postacie, czyniąc twarze te, tak dobrze jedne drugim znane, nieco tajemniczemi.
W końcu Stefan przerwał milczenie. „Oczywiście, bardzo mi za nią przykro, ale lepiej, abyś się do tego nie wtrącała — z tymi ludźmi nigdy nie wiadomo, czego się trzymać, nie można nigdy dojść, czego sobie życzą — bezpieczniej jest nie mieszać się do tego. W każdym razie, w pierwszym rzędzie powinno się w to wdać jakieś Towarzystwo.
Cecylja odpowiedziała: „Ale ona ciąży na mem sumieniu, Stefanie“.
„Oni Wszyscy ciążą na mojem sumieniu“, mruknął Hilary.
Blanka po raz pierwszy spojrzała na niego, następnie, zwracając się do swego siostrzeńca, powiedziała: „A cóż ty na to, Marcinie!“
Młody człowiek, którego twarzy światło ognia nadało barwę białego zera, nic nie odpowiedział.
Lecz nagle w ciszy rozległ się głos:
„Przyszło mi coś na myśl“.
Wszyscy się odwrócili. Z poza „Cienia“ wyłonił się p. Stone; wątła jego postać, w szarem ubraniu, srebrna jego głowa i broda, ostro zarysowały się na ścianie.
„Ach, ojcze“, rzekła Cecylja, „nie wiedzieliśmy, że tu jesteś“.
P. Stone, zakłopotany, rozejrzał się dokoła; zdawało się, jak gdyby on również o tem nie wiedział.
„Co ci przyszło na myśl?“
Światło ognia padło nagle na szczupłą, żółtą rękę p. Stone’a.
„Każdy z nas“, rzekł, ma jakiś cień na tych miejscach na tych ulicach“.
Rozległ się nieokreślony szmer, jak wśród ludzi, nie przejmujących się zbytnio jakąś uwagą i dźwięk zamykanych drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.